Czas karłów . odc.4 – Konspiracja i Daniel.
21/01/2012
598 Wyświetlenia
0 Komentarze
43 minut czytania
Tymczasem Daniela znów aresztowali; złapali go w Krakowie z dużą ilością bibuły i poszedł siedzieć. Przychodziłem z jego Mamą pod katowickie więzienie, tym razem z drugiej strony …
Dzień drugi.
Daniel, czyli początek prawdziwej przyjaźni
W więzieniu spotkałem wielu bardzo różnych ludzi. Ale tam również poznałem mojego największego przyjaciela Daniela Podrzyckiego. Był młodszy ode mnie o trzy lata. Siedział w celi obok, więc aby być razem, wymienialiśmy się na spacerach tak, aby liczba więźniów w celi zgadzała się. Konkretnie: ja byłem przez cały dzień u niego lub on u mnie, a przy kolacji wracaliśmy do swoich cel. Graliśmy często w kości, ale przede wszystkim rozmawialiśmy. Tutaj, w katowickim więzieniu zahartowaliśmy się i obraliśmy drogę na wiele następnych lat. Tu przysięgliśmy walkę z komuną na śmierć i życie. Szliśmy potem razem przez następne dwadzieścia dwa lata, aż do jego tragicznej śmierci.
Daniel zginął w wrześniu 2005 roku w wypadku samochodowym w niejasnych okolicznościach, na dziesięć dni przed wyborami prezydenckimi, w których kandydował jako lider Wolnego Związku Zawodowego „Sierpień 80” i Polskiej Partii Pracy. Okolicznościach były tak niejasne – zginął na autostradzie w Sosnowcu, w biały dzień, ale bez świadków – że pewnie rację mają ci, którzy mówią o tym jednoznacznie, że zabili Go. Zabili, bo przeszkadzał, zabili, bo się Go bali! A był bezkompromisowy, uczciwy, wierny ideałom Sierpnia 80!
Stojąc przy Jego trumnie z Jego dzielną Mamą (był jedynakiem), położyłem Mu na sercu orła, statuetkę i symbol Polskiej Partii Pracy. Symbol wielkiego i godnego ptaka, który jest godłem Rzeczypospolitej. W jakiejś części, razem z Danielem pochowano część Polski. Część ideałów Sierpnia 1980, część wartości najwyższych naszego pokolenia – pokolenia romantyków, którzy zakochali się w swojej Ojczyźnie.
Cześć Twojej pamięci, Przyjacielu…
Wyszedłem z więzienia w sierpniu 1984 roku. Tego roku 21 lipca generał Jaruzelski ogłosił dekret o amnestii, która objęła także i mnie. Wychodzę na wolność po blisko roku, jednak mam za już sobą trzy latach zbierania doświadczeń, kształtowania ducha i kręgosłupa. Ukształtowały mnie męskie łzy po grudniowym strajku w Hucie Katowice, uodpornili wrogowie pistoletem przy skroni, a zahartowało więzienie. To był prawdziwy bilans trzech lat 1981-84. Teraz nie mogłem już zejść z obranej drogi walki o pamięć i dobre imię własnego Ojca .To władza komunistyczna wręcz zmusiła mnie do boju o prawdę, do zmagań bez kompromisów, do walki do końca…
Wróciłem i po przerwie, podjąłem pracę jako automatyk w OPEC. Dowiedziałem się, że po moim aresztowaniu zebrano ponad dwieście pięćdziesiąt ( na trzystu pracujących!) podpisów pod petycją o moje uwolnienie. Nie bali się wstawić za mną, podpisywali się z imienia i nazwiska, a petycję zanieśli do władz. Bardzo mnie to ucieszyło, ale i zobowiązywało. To również pokazywało, że warto walczyć o prawdę. Taka była prawdziwa Solidarność.
Nie ta, która ukonstytuowała się po 1989 roku, „ solidarność” Kaczyńskich, Krzaklewskich, Śniadków czy Gniadków. To była Solidarność z dużej litery, solidarność między ludźmi. To dla niej warto było poświęcić młode, najpiękniejsze lata!
Daniel Podrzycki siedział dalej; amnestia zbiła mu 19 z 23 zarzutów, ale oskarżali go o wszystko, nawet o „przygotowania do obalania ustroju siłą”. Spotkaliśmy się dopiero pół roku później. W 1985 roku, rok po śmierci ks. Jerzego Popiełuszki, Daniel wraz ze swoją Mamą zbudowali bardzo silne środowisko duszpasterskie w Sosnowcu, w kościele na Sielcu. Stało się ono szybko oficjalną bazą Solidarności i całego podziemia w Zagłębiu. Jeździłem z Danielem często do Warszawy, przywoziliśmy na spotkania Jacka Fedorowicza, ks. Stanisława Małkowskiego i innych. Na Sielcu poznałem również Kazika Świtonia i wielu działaczy, którzy byli dla mnie w latach 80-81 żywymi legendami Solidarności.
Rok 1985 upłynął mi na organizowaniu poligrafii, kolportażu ulotek i wydawnictw antykomunistycznych. KPN gdzieś zapadł się pod ziemię i nie mogłem nawiązać z organizacją bezpośredniej łączności. Wreszcie na Sielcu, po jednym ze spotkań, Krzysiek Laga (późniejszych nasz poseł i wiceminister MSWiA) zapytał mnie, czy nie chciałbym znów pracować w strukturze KPN. Oczywiście zgadzam się, czekałem przecież na takie spotkanie. Pojechałem do Adama Słomki, wówczas szefa KPN na Śląsku, po nową legitymację KPN. Wcześniejsze struktury organizacji prawie rozbito w latach 1982-5, biegały więc tylko takie „luźne elektrony” jak ja. Niestety okazało się, że kilku przywódców ze Śląska i Krakowa było współpracownikami czy nawet oficerami SB.
Po 1982 roku struktury KPN zaczął najpierw zaczął organizować młody student z Chorzowa – Sławomir Skrzypek – dziś szef NBP. (Sławomir Skrzypek zginął w katastrofie smoleńskiej – przyp. red.) Powstała struktura, wydawali nawet jakieś pismo, lecz chyba w 1984 roku Adam Słomka miał, według kilku osób, wytłumaczyć Marii Moczulskiej, że Skrzypek to najprawdopodobniej agent SB i sam – po usunięciu Skrzypka – objął kierownictwo KPN na Śląsku. W 1986 roku cała struktura Konfederacji na Śląsku i Zagłębiu liczyła zaledwie kilkadziesiąt, głównie młodych, osób.
Niemniej było wśród nas sporo studentów, których koordynował Krzysiek Laga, sam wtedy student prawa na Uniwersytecie Śląskim. Była też działająca autonomicznie grupa na Akademii Medycznej, która nawet wydawała na sitodruku pismo „Wolny Czyn”w nakładzie około tysiąca egzemplarzy. Ponadto było w KPN trochę robotników i uczniów szkół średnich. Słomka wydawał "Konfederata Śląskiego" w nakładzie ponad tysiąca egzemplarzy. W takim stanie zastałem Konfederację, gdy podjąłem znowu działalność w jej strukturach. Od 1987 roku zacząłem odpowiadać za poligrafię KPN na Górnym i Dolnym Śląsku. Sam drukowałem na powielaczu. Szkoliłem również innych druku na „białku” i sicie. Mieliśmy już swój sprzęt, między innymi właśnie powielacze białkowe. Największym problemem był brak farby do powielaczy i zmuszony byłem do jej komponowania: najpierw trochę pasty BHP, potem trochę nafty no i ciut farby ftalowej…
Śmierdziało jak cholera. Ale, jakby nie patrzeć, działało. I wkurzało bezpiekę, o czym się miałem wnet, jak to w moim życiu, boleśnie (dosłownie) przekonać.
Otóż w1986 roku zostałem w biały dzień porwany spod sklepu na mojej ulicy.
Paru cywili i kilku funkcjonariuszy MO wrzuciło mnie do suki milicyjnej i wywiozło do nieznanego mi lasu. Tam bili mnie na przemian, wykrzykując: wybijemy ci KPN z d…py i głowy. Najpierw jednak położyli mnie na schodkach nyski, bijąc pałkami po ścięgnach z tyłu kolan oraz po łydkach. A później bili w kilku już po całym ciele używając długich szturmowych pał ZOMO-wskich. Ich „zabawa” trwała z piętnaście minut, a potem kazali mi biec do lasu. Pomyślałem, że mnie zastrzelą, potem utopią na pobliskich, widocznych mokradłach. W pewnym momencie krzyknęli, abym uciekał zygzakiem, bo będą strzelać. Biegłem na oślep, nie oglądając się za siebie. Przewracałem się i podnosiłem, biegłem zataczając się, aż obolałe od bicia nogi po około piętnastu minutach tego koszmarnego biegu, odmówiły posłuszeństwa. Zatrzymałem się; doprowadzony do ostateczności, zaszczuty, gotów byłem zginąć na miejscu, niż biec dalej. Obejrzałem się za siebie, byłem w lesie sam. Poraniony od uderzeń gałęzi po rękach i twarzy, umorusany w błocie, z nogami sztywnymi od bólu.
Usiadłem na jakimś przewróconym, zmurszałym drzewie. W ustach poczułem słony smak łez. Jak wówczas, pięć lat wcześniej w Hucie, płynęły same po policzkach. Niepohamowane i gwałtowne. Nagle przeszył mnie skurcz i poczułem taki dziwny stan jakby dreszcz przeleciał mi po całym ciele. Dźwignąłem się i uniosłem wysoko głowę. Znów byłem gotów, znów byłem silny z zaciśniętymi pięściami jak wtedy w Hucie przy hymnie. Już nie czułem bólu. Potem kilka godzin błądziłem, wreszcie wyszedłem z tego upiornego lasu na tory. Doszedłem do stacji kolejowej Sosnowiec – Maczki, jakieś dziesięć kilometrów od domu. Zapadała noc. Jakoś dotarłem do domu piechotą.
Mama zapewne myślała, że wróciłem bardzo pijany… Taki dziwny, brudny… Nic nie tłumaczyłem, nie chciałem jej straszyć….
Oczywiście, o wydarzenie nie wpłynęło, bo przecież nie mogło, na moją podziemną aktywność. Powoli moje punkty poligraficzne osiągnęły wydajność kilku tysięcy druków tygodniowo. Największą barierą był ciągle papier, nie można było go kupić, tak jak dzisiaj w sklepie, zatem musieliśmy go „organizować”. Każdą czystą kartkę papieru zamieniałem na druki. A nie było większej frajdy i przyjemności niż odkłamywanie „komunistycznej prawdy”. Drwienie z kłamstw jej propagandy.
Drukowaliśmy również dla Solidarności, bo w Zagłębiu w jej strukturach nie było możliwości druku. Nie wiem dlaczego? Może jakieś celowe „zaniedbanie”? Drukowałem między innymi "Wolnego Związkowca",tłoczyłem deklaracje członkowskie dla Solidarności HK i Koksowni Przyjaźń. Wówczas przecież Konfederacja Polski Niepodległej i Solidarność znaczyło jedną sprawę. Tak przynajmniej było w Zagłębiu. Znaliśmy się i pomagaliśmy sobie.
Centralnym pismem KPN była "Gazeta Polska" , którą kolportowaliśmy w dużych ilościach w środowiskach robotniczych. W samej Hucie Katowice i Koksowni Przyjaźń na pewno (nikt skrupulatnie nie liczył) z tysiąc egzemplarzy co miesiąc.
Tymczasem struktura KPN rozrastała się szybko, byłem już zastępcą szefa Okręgu Śląskiego oraz szefem poligrafii na osiem województw. W tym czasie mieliśmy zlot działaczy KPN z południa Polski u księdza Adolfa Chojnackiego w parafii w Juszczynie. Było nas z trzydziestu, może czterdziestu młodych ludzi. Spędziliśmy tam dwa dni; spaliśmy w stodole, rozmawialiśmy, paliliśmy ogniska. Piękne góry i widoki w okolicach Makowa Podhalańskiego; wreszcie poczułem przedsmak partyzantki. Tak, wtedy wiele myślałem o Ojcu.
Tymczasem Daniela znów aresztowali; złapali go w Krakowie z dużą ilością druków i poszedł siedzieć. Przychodziłem z jego Mamą pod katowickie więzienie, tym razem z drugiej strony. Wiedzieliśmy, w której siedzi celi, komunikowaliśmy się przez ten mur.
Praca w podziemiu była ryzykowna, robota konspiracyjna wymagała wysiłku i wielu poświęceń. Było też jednak mnóstwo humorystycznych przypadków. Z tamtych czasów pamiętam śmieszną historię związaną z tajną drukarnią. Jeden z powielaczy był zlokalizowany w piwnicy u Waldka Kwietnia z Dąbrowy Górniczej – Gołonoga, mojego kolegi z pracy. Jego ojciec był podpułkownikiem w Wojskowej Komendzie Uzupełnień w Będzinie. O wykorzystaniu piwnicy w jego mieszkaniu oczywiście nie wiedział, a ja z Waldkiem lub Krzyśkiem Lagą zawzięcie drukowaliśmy tam wieczorami. Powielacz hałasował jak diabli, a to wszystko w bloku, gdzie dużo mieszkańców, a i piwnic sporo.
Pewnego dnia Waldek wpadł na pomysł, aby oszlifować drzwi w piwnicy, pod malowanie. Robił to szlifierką późnym wieczorem i hałas był jeszcze większy niż od powielacza. Któryś z sąsiadów pewnie nie wytrzymał i wezwał MO. Waldek zatem spokojnie z maską przeciwpyłową na twarzy szlifuje sobie drzwi, a tu ktoś wali w drzwi wejściowe od piwnicy. Waldziu otwiera w końcu i widzi patrol milicji. Jak sam potem opowiadał, gdyby nie ta maska na twarzy, pewnie od razu sam przyznałby się, gdzie stoi powielacz, gdzie są farby i papier, Ale tak, najpierw powoli ściąga maskę i rozgląda się po piwnicy. Wszystko w pyle – powielacz, farby i papier pod folią i grubą warstwą tego pyłu. Wreszcie zdjął maskę i pyta spokojnie, o co chodzi. Milicjanci na to, że od dłuższego czasu sąsiedzi żalą się na wieczorne hałasy w piwnicy. Rozglądają się po pomieszczeniu, a wszędzie kurz i pył. Nie wchodzą do środka i nakazują jedynie nie tłuc się po nocach.
Opatrzność! Już nigdy więcej się tam nie pojawili.
Waldek Kwiecień zresztą zawsze wykazywał się niezłym poczuciem humoru. Miał małego kundelka, którego nauczył pewnej sztuczki. Gdy miał gości, to zazwyczaj w kulminacyjnym momencie imprezy krzyczał Azor, komuniści idą, a piesek wpadał z piskiem pod szafę, gdzie miał swoją miskę z żarciem, chwytał ją w wyszczerzone zęby i uciekał z nią na balkon, sprawiając przy tym wrażenie, że za chwilę wyskoczy z pierwszego piętra. Ubaw był po pachy, śmiech do łez! Najbardziej zniesmaczony i jakby dyplomatycznie obrażony był zawsze jego ojciec, przecież oficer LWP. Mieszkał razem z synem; był sympatycznym skądinąd człowiekiem.
Było wiele takich śmiesznych nieco historii, ale wokół nie było aż tak wesoło. W 1986 roku zaczęliśmy jako KPN z Kaziem Świtoniem zakładać „Komitet Budowy Pomnika Górników Poległych na KWK Wujek”. Co roku organizowaliśmy 16 grudnia manifestację patriotyczną pod „Wujkiem”.
Od 1986 roku razem ze Świtoniem, Dolniakiem i Danielem byliśmy czynnymi działaczami GR KK NSZZ „Solidarność”. Jeździliśmy po całej Polsce na spotkania konspiracyjne; raz w Szczecinie, innym razem w Bydgoszczy, Łodzi, Warszawie.
To była grupa „jastrzębi” i radykałów wewnątrz, podziemnej jeszcze, NSZZ „Solidarność”. Nie godziliśmy się na żadną formę ugody z komunistyczną władzą. Marian Jurczyk, Andrzej Słowik, Andrzej Gwiazda, Stanisław Wądołowski, Seweryn Jaworski, Romuald Szeremietiew i wielu innych – to były nazwiska szefów regionów i największych antykomunistów w tamtych latach.
Było nas około trzydziestu pięciu działaczy podziemia, a w tym gronie my – Daniel i ja – młode wilki ze Śląska i Zagłębia. Zaostrzaliśmy swoimi działaniami kurs Solidarność na bardziej nieprzejednany, antykomunistyczny, bezkompromisowy. Wysuwaliśmy nie tylko związkowe postulaty. Ale również hasła polityczne. Po zwycięstwie chcieliśmy w pełni wolnych wyborów.
To była wielka konkurencja dla Tymczasowej Komisji Wykonawczej wokół Lecha Wałęsy, która była naszym zdaniem, zbyt ugodowa.
Nadszedł rok 1988 rok, czas rzeczywistego przełomu w walce z komunistycznym systemem. Tak naprawdę już wtedy komuniści przegrali, nie rok później. Nasilały się masowe akcje opozycji i władza komunistyczna w obliczu kryzysu zaufania, stawała się coraz bardziej bezbronna. Na nowy stan wojenny nie mogli sobie pozwolić, a w ZSRR trwała pierestrojka Gorbaczowa.
W tym czasie pracowałem w Spółdzielni Pracy „Technomont” z siedzibą tuż obok bliskiej mi Huty Katowice. Pracowałem razem z kolegami z czasów strajku w HK w stanie wojennym – Zbyszkiem Smołą, Jurkiem Berezowskim, Markiem Kozickm. Byli także Waldek Kwiecień i Irek Stanek z wcześniejszej pracy w OPEC. Stanowiliśmy zgrany, doskonale się rozumiejący i uzupełniający zespół automatyków przemysłowych. Tymczasem w kraju powstał pomysł, aby odrębnie każdą Komisję Zakładową rejestrować w Sądach Wojewódzkich indywidualnie jako Komitety Założycielskie NSZZ "Solidarności". W województwie katowickim poszedłem jako jeden z pierwszych do sądu, aby rejestrować naszą Komisję Zakładową w SP "Technomont". Ponad 80 na około 100 pracowników podpisało dokumenty założycielskie i wybrano mnie przewodniczącym. Mały zakład, a taka jawna demonstracja. Zatem nasiliła się na mnie w pracy nagonka SB – praca bez premii, zakaz zebrań w zakładzie, zmuszanie do pracy w delegacjach trzysta, czterysta kilometrów od domu, straszenie prezesa firmy.
W tym czasie przejąłem superwydajną maszynę poligraficzną od nieużywającej jej struktury Solidarności. Cała sprawa zresztą była bardzo zabawna. Koledzy z MKS Solidarności w Tychach mieli powielacz ukryty, od wprowadzenia stanu wojennego, w piwnicy jednego z bloków. Nie był używany przez całe sześć lat. A powód był banalny; po prostu nie umieli go poprawnie uruchomić. Może najpierw to była dla nich dobra wymówka, że sprzęt jest niesprawny, aby nic na nim nie robić. Ale w 1988 roku nie wykorzystać takiego sprzętu to już byłby wstyd! Zwrócili się zatem o pomoc w jego uruchomieniu do KPN.
Pojechałem do Tychów z Lagą i Dolniakiem dużym fiatem ojca Andrzeja. Krzysiek w sporym plecaku miał ukryty powielacz bębnowy, do którego dobrać farbę było dużą sztuką. Chcieliśmy ewentualnie ofiarować go, aby Solidarność tyska mogła drukować cokolwiek. Dolniak został w samochodzie z plecakiem, ale nie znał jego zawartości. Zostałem znajomym Krzyśka przedstawiony jako specjalista od poligrafii, który specjalnie przyjechał z Warszawy. Przynieśli sporych rozmiarów, wspaniały, elektryczny "Gestetner". Cud techniki, ogromna wydajność, bardzo dobra jakość druku. Stan dobry poza tym, że trochę przykurzony i widać po nim eksperymenty kolegów zmierzające do uruchomienia go w zamierzchłej przeszłości. Oglądam go zatem ze stosowną wprawą, narzekam głośno na stan wałków, na system rozprowadzania farby i niefachową obsługę. W końcu, po dłuższym fachowym mruczeniu pod nosem, stwierdzam, że niestety, ich obawy co do stanu maszyny były słuszne i trzeba jej zafundować remont kapitalny. Oczywiście, mówię, tylko w Warszawie możemy dorobić pewne części, sprawdzić działanie i przekazać z powrotem. To może potrwać kilka tygodni, zatem Krzysiek, który wyczuwa w co gram, wtrąca, że na czas naprawy możemy dać im ręczny, bardzo dobry powielacz angielski i od razu dziś przeszkolić ich w druku. Krzysiek idzie po plecak, montujemy powielacz i pokazujemy, jak go obsługiwać. Prosty, nieskomplikowany bardzo podoba się kolegom z tyskiego solidarnościowego podziemia. Są bardzo szczęśliwi, wreszcie będą mogli drukować coś własnego…
Jest OK. Ale teraz to my mamy problem, w co zapakować "Gestetnera" i jak go przetransportować do Dąbrowy Górniczej na punkt konspiracyjnej poligrafii?! W końcu pudło po rosyjskim telewizorze „Rubin” prawie maskuje maszynę. Część demontujemy i wkładamy do plecaka. Wychodzimy, próbujemy wrzucić go do Dolniakowego samochodu do bagażnika, ale nie wchodzi. Próbujemy na tylne siedzenie, ale Andrzej zauważa, co jest w pudle i wpada w panikę. To nowy samochód jego ojca, a jak nas złapią, to skonfiskują go.- Ojciec mnie z dom wywalinarzeka Andrzej. – Chłopaki, dam wam na taxi – sięga po pieniądze – ale ja nie pojadę za żadne skarby. Nie bierzemy pieniędzy, dziękujemy Andrzejowi i zostajemy sami z ogromnym pudłem na środku tyskiego blokowiska. Przecież nie oddamy bezcennej dla nas maszyny, bo znowu wyląduje w piwnicy. Zaczęła się makabra. Pieszo dwa kilometry na dworzec kolejowy, z ciągłymi przystankami, bo bagaż ciężki i nieporęczny. Następnie przesiadka w Katowicach i w końcu po kilku zabawnych sytuacjach docieramy do Dąbrowy. Teraz ze stacji na tramwaj i do lokalu, który był ze sto metrów od Komendy Miejskiej MO i siedziby SB, prawie wprost ich okien. Wszak najciemniej pod latarnią. Dochodzimy na miejsce i uruchamiam sprzęt. Pracuje wspaniale, bo jest przecież w pełni sprawny. Nadzwyczajna wydajność i jakość. Najlepszy sprzęt jaki w podziemiu miałem w rękach. Aby przewieźć go do Dąbrowy podeptaliśmy wszystkie możliwe zasady konspiracji, ale stawka była duża.
Powielacz nadrukował nam kilkaset tysięcy druków w ciągu prawie trzech lat. Zakończył żywot w 1991 roku w siedzibie KPN w Katowicach. Pojawiły się pierwsze kserokopiarki i można było już drukować w profesjonalnych drukarniach.
Powracając do Andrzeja Dolniaka, to wiąże się z nim jeszcze jedna nieco humorystyczna przygoda. W okresie strajków w kopalniach ROW w sierpniu 1988 roku aresztowano kilku naszych działaczy, w tym Sabinę Marcińską, wtedy studentkę prawa i przedstawicielkę władz struktur KPN na Śląsku. W jej mieszkaniu zaś znajdowała się walizkowa maszyna do pisania, bardzo nam potrzebna do uruchomienia druku. Zastanawialiśmy się, kto mógłby wynieść tę maszynę . Mieliśmy wprawdzie do mieszkania klucze zapasowe, ale rozważaliśmy możliwość istnienia tam „kotła”. Wytypowaliśmy Andrzeja, który był kolegą Sabiny ze studiów, a SB był mało znany. Andrzej wjechał z duszą na ramieniu na XI piętro bloku, otworzył drzwi do mieszkania i ujrzawszy walizkę, wziął ją z przedpokoju i szybko opuścił lokal. Ile było śmiechu, gdy okazało się, że Andrzej , chyba w panice, zabrał z mieszkania Sabiny maszynę wprawdzie walizkową, lecz… do szycia.
Brawurowych i czasami wręcz komediowych w skutkach akcji było sporo. I tak, po akcji pozyskania i dowiezienia powielacza z Tychów do Dąbrowy Górniczej, postanowiliśmy uczcić sukces. Pojechaliśmy z Krzyśkiem na duże osiedle robotnicze Dąbrowy Górniczej – Mydlice, do naszego kolegi Krzysztofa Trzaski, członka KPN i działacza podziemnej Komisji Zakładowej Solidarności w Koksowni Przyjaźń. Pochodził z zasłużonej dla podziemia rodziny. Jego siostra była w redakcji "Wolnego Związkowca" w czasie Solidarności, a w stanie wojennym za udział w strajku w Hucie Katowice otrzymała wyrok sześciu lat, z czego odsiedziała chyba trzy i pół roku.
Oblewamy więc sukces, za oknem głęboka noc, aż nagle wpadamy na pomysł, że dobrze byłoby pozdrowić od dzielnych opozycjonistów mieszkańców całego osiedla. Jest okazja, bo za kilka dni Święta Wielkanocne 1988 roku. W nocy malujemy farbą i sprayami kilkanaście napisów typu „Wesołych Świąt – KPN”, „KPN” itp. Rano poszliśmy obejrzeć nasze nocne popisy i wystraszyliśmy się własnego dzieła. Naprawdę robiły wrażenie. Chyba przesadziliśmy nieco. Wszechobecny KPN! Litery dwu-, trzymetrowe! Sprawa była jednak zabawniejsza; nie wiedzieliśmy, że właśnie w tym dniu generał Jaruzelski miał akurat wizytować ulokowany na osiedlu szpital. Nagle pojawiło się pełno patroli, mundurowi i cywile w pośpiechu zamalowywali nasze napisy z życzeniami Wielkanocnymi. Skupiali się na tych widocznych od ulicy, którą ma jechać I sekretarz KC PZPR. Nie sposób przecież zamalować wszystkich. Było nam strasznie wesoło, bo trud taki wielki sobie zadali, a pewnie w SB zaczęło się dochodzenie, skąd ten cholerny KPN wiedział, że przyjedzie generał i wyciągano konsekwencje w stosunku do tych, którzy nie zabezpieczyli na noc osiedla. A nam rosły skrzydła z radości!
W Dąbrowie Górniczej jeszcze raz udało się zrobić podobnego psikusa SB. A było to tak. Aresztowano w Gliwicach Janka Górnego. To jedno z najdziwniejszych aresztowań w podziemiu, bo zatrzymano go w konspiracyjnym mieszkaniu w obecności Jerzego Buzka, przyszłego premiera rządów solidarnościowych, a dziś szefa Parlamentu Europejskiego (o nim i o jego dwuznacznej roli w podziemiu, napiszę obszernie w dalszych częściach mojej kroniki). Janek Górny to jedna z legend podziemia antykomunistycznego. Bardzo ważna postać konspiracji; był przywódcą podziemia Solidarności Śląsko-Dąbrowskiej oraz członkiem podziemnych władz krajowych (TKK). Wcześniej pracował w HK i od 1981 roku był wiceprzewodniczącym Solidarności w Zarządzie Regionu. Ukrywał się od wprowadzenia stanu wojennego (13.12.1981) i był poszukiwany ( wówczas) od 6 lat listami gończymi wydanymi przez Prokuraturę Wojskową.
Po aresztowaniu Janka postanowiliśmy właśnie w Dąbrowie Górniczej, gdzie wcześniej pracował i mieszkał, przeprowadzić dwie spektakularne akcje propagandowe pod hasłem „Uwolnić Górnego”. W biały dzień, w godzinach szczytu w centrum miasta powiesiliśmy w najbardziej widocznym miejscu transparent wielkości kilkunastu metrów – „UWOLNIĆ GÓRNEGO – KPN”. Wieczorem chcieliśmy roznieść po osiedlach robotniczych kilka tysięcy ulotek wzywających do jego obrony. Transparent wywiesiliśmy dokładnie o godzinie 15.00 na bloku naprzeciw głównego przystanku w centrum miasta, naprzeciw Pałacu Kultury, gdzie zawsze o tej porze były tłumy. Po wywieszeniu transparentu zamknęliśmy na trzy solidne kłódki prowadzący na dach budynku jedyny właz.
Zakładaliśmy, że transparent powisi co najwyżej piętnaście minut, a dzięki szczęśliwemu przypadkowi tkwił na widoku godzinę. Ponadto wyszła zabawa, która dodatkowo zgromadziła tysiące widzów. Nie wiedzieliśmy, że w tym dniu i dokładnie o piętnastej odbywał się pogrzeb jakiegoś zasłużonego funkcjonariusza SB. Cała Służba Bezpieczeństwa i pół MO na cmentarzu, a nasz transparent wisi i wisi. Zbiera się coraz większy tłum i ludzie pokazują sobie napis palcami, zatrzymują się, dyskutują, komentują . Po godzinie na dachu pojawiło się kilkunastu cywili, a wszyscy w ciemnych garniturach, pod krawatami i szarpią się chcąc zdjąć mocno obciążony i przymocowany transparent. Komedia w chaplinowskim stylu w wykonaniu SB na oczach pół miasta. To była wyśmienita akcja. I pewnie znów w SB ciskano gromy, a i pewnie szukano „wtyczki” KPN, bo coś za dużo tych przypadków.
W marcu 1988 roku w Gliwicach, w kościele księdza Siemieńskiego, duszpasterza świata ludzi pracy, odbywała się jak co miesiąc msza „Za Ojczyznę”. Po niej zaplanowaliśmy demonstrację i przemarsz drogą około dwóch kilometrów do pomnika Adama Mickiewicza w centrum miasta. W kościele ludzi więcej niż zwykle, widać transparenty. Ściągnąłem tego dnia trochę działaczy KPN, był Tadek Jedynak, lider Solidarności na Śląsku, był i Michał Luty. Wiadomo, że po mszy „coś” nastąpi. Wychodzimy przed kościół, a naprzeciw w gotowości MO i SB, bo przecież też wiedzą, że pójdziemy do centrum. Sporo ich i to wyraźnie peszy demonstrantów. Dyskutują, naradzają się, rozglądają. Jedynak chce iść, a widać , że Luty nie za bardzo się pali. Ludzie zdezorientowani powoli rozchodzą się nieco. Szybko rzucam działaczom KPN polecenie: Idziemy i zaczynamy rozdawać ulotki i rozwijać transparenty. Formujemy pochód, stajemy z Tadkiem Jedynakiem na czele. Luty gdzieś zniknął, widocznie miał inne zadania. Jest nas gdzieś około ośmiuset ludzi, ruszamy śpiewając "Rotę". Udaje się nam przejść chyba czterysta metrów, gdy w czoło manifestacji wjeżdżają milicyjne suki, a cywilni funkcjonariusze SB uderzają wyłapując przywódców. Rzucamy się trochę z Jedynakiem, ale po krótkiej szarpaninie wloką nas do samochodów i wiozą na sygnale na Komendę.
A tu istny kabaret! Przesłuchiwano mnie chyba w trzech czy czterech pokojach, a pomiędzy nimi każdorazowo lekarz pytający bito czy nie?. Pierwszy raz zetknąłem się z taką troskliwością. Najbardziej komiczny był ostatni z przesłuchujących, który widząc moją postawę, chciał jakoś mi dokuczyć. Wymyślił wreszcie i zaczął mnie ciągnąć mocno za wąsy, jakby chciał je wyrwać. Trochę bolało, bardziej śmieszyło. Widocznie w latach ubiegłych przyzwyczajony do regularnego bicia przesłuchiwanych, nagle przez swoich przełożonych został rozbrojony ze swych metod i stał się bezradny. Funkcjonariusz groźnego reżimu chyba nijak nie mógł pojąć, jak do tego mogło dojść. Za to do mnie po raz pierwszy tak namacalnie zaczęło docierać, że koniec komuny musi być coraz bliższy.
Nasza demonstracja miała swój finał w Kolegium ds. Wykroczeń miasta Gliwice.
Stanąłem przed tym Kolegium, które postanowiło mnie przykładnie ukarać za to nielegalne zgromadzenie. Wlepiono mi pięćdziesiąt tysięcy grzywny (około dwóch, trzech pensji) ale najbardziej oryginalne było uzasadnienie wyroku :
"Tomasz Karwowski od lat znany jest w woj. katowickim i poza nim z wrogich działań antysocjalistycznych. Organizowania nielegalnych wystąpień oraz zebrań i zgromadzeń mających wydźwięk antykomunistyczny oraz godzących w nasze sojusze wojskowe i gospodarcze".
I na koniec perełka – "Wyrok szczególnie uzasadnia fakt, iż zarówno w przeszłości jak i aktualnie przejawia on negatywny stosunek do rzeczywistości społeczno-politycznej.
Kwiecień 1988.
Ale równie ważne było to, że wyrok podpisała w imieniu Kolegium jego Przewodnicząca Ewa Jakaś Tam, która już za rok została wiceprezydentem miasta Gliwice z poparcia Komitetu Obywatelskiego Solidarność.
Cóż, taka była i jest ta nasza rzeczywistość. Zresztą do dziś mi pozostał ów negatywny stosunek do rzeczywistości społeczno-politycznej i gospodarczej.
Widocznie już takie mam credo życiowe …