Bez kategorii
Like

Czas karłów. odc.3 – 13.XII.1981, wojsko i więzienie.

19/01/2012
586 Wyświetlenia
0 Komentarze
46 minut czytania
no-cover

Ludzie maszerowali i płakali z bezsilności, a wokół szczelny kordon ZOMO szydził, pluł i kpił. I tak szliśmy trzy kilometry razem…

0


Wytrwaliśmy prawie do Wigilii – do 23.12.1981roku. W trakcie tych dni i nocy stosowano różne formy zastraszania i szantażu. Drogami wewnątrz huty jeździły czołgi, a w powietrzu czasami nisko przelatywała grupa kilku samolotów i helikopterów. A my, gotowi zginąć, trwaliśmy zabarykadowani na swoich wydziałach, 17 grudnia dotarła do nas informacja o tragedii na KWK „Wujek”. Ból, łzy i zaciśnięte pięści oraz niewypowiedziane jedno pytanie – my też? Niewielka część zaczęła uciekać po cichu, innych panikarzy i prowokatorów sami powyrzucaliśmy z wydziałów. Trwaliśmy, pomimo problemów z żywnością. Wyruszały po nią nocą zorganizowane grupy. Otrzymywaliśmy zresztą pomoc z okolicznych piekarń i stołówek.

Zbliżały się święta i docierały do nas coraz częściej informacje o kolejnych pacyfikowanych zakładach pracy. Gdy na Śląsku zostaliśmy tylko my i górnicy z KWK „Piast”, którzy zjechali na dół i zaminowali szyb, zaczęliśmy zadawać dramatyczne pytanie – co dalej? W przeddzień Wigilii podjęliśmy decyzję o rozwiązaniu strajku i większość, około pięciu tysięcy ludzi, w zwartej kolumnie wyszła do głównej bramy, przy której czekały już milicyjne suki. Ludzie maszerowali i płakali z bezsilności, a wokół szczelny kordon ZOMO szydził, pluł i kpił. I tak szliśmy  trzy kilometry razem.
 
A już wtedy z tłumu SB wyszarpywało przywódców, niektórych bito.Rozeszliśmy się do domów w poczuciu przegranej.
Wróciłem do domu, z nikim nie chciałem rozmawiać i pomimo Świąt Bożego Narodzenia zamknąłem się w swoim pokoju. Ukryłem wydawnictwa bezdebitowe i ulotki. Z huty wyniosłem około pięciuset plakatów o tragedii na „Wujku”, które schowałem w wersalce. Wcześniej zamaskowałem na strychu małą drukarnię – sitodruk, wałek, ramkę, farbę. Nie mogłem tylko odnaleźć mojej legitymacji KPN.
 
Przywódców strajku aresztowano i osądzono w pokazowym procesie. Dostali wyroki od trzech i pół roku do ośmiu lat. Nawet osobom, które organizowały i dostarczały pomoc, jak na przykład szefowi piekarni w Strzemieszycach, też wymierzyli dla przykładu sześć lat.
 
A po świętach, 28 czy 29 grudnia, poszedłem do pracy i zobaczyłem hutę otoczoną dalej czołgami i ZOMO. Na bramach wejściowych stało MO i Straż Przemysłowa. Doszedłem do bramy i pokazałem przepustkę, lecz zaraz mi ją zabrano i kazano iść do działu kadr pod pretekstem jej wymiany. Stoję w kilkusetosobowej kolejce, rozmawiam z kolegami. Dominuje bezsilność, przygnębienie, strach…
 
Wreszcie dowiaduję się, że jestem w pierwszej fali zwolnień dyscyplinarnych z dekretu Rady Państwa o wprowadzeniu stanu wojennego – za udział i organizowanie nielegalnego strajku. Podobny los w tym dniu spotkał około stu pięćdziesiąt osób.W następnych miesiącach zwolniono w ten sposób do trzech tysięcy osób. Listy mozolnie przygotowywała SB wraz ze swoimi donosicielami wewnątrz huty.
 
Komisarz ludowy, wojskowy w stopniu pułkownika, do którego chcieliśmy się odwołać, zagroził nam, że nigdy już pracować w hucie nie będziemy i zgnijemy w więzieniu. Zapamiętałem go, bo był bardzo niski i pierwszy raz wtedy zobaczyłem kurdupla u władzy. A potem to już było ich pełno wokoło. Do dziś…
 
Po powrocie do domu odkryłem, że wszystkie „zakazane rzeczy” zniknęły gdzieś, podobnie jak wcześniej legitymacja KPN. Mama wyznała, że rodzina spaliła to wszystko dla mojego dobra. Domyśliłem się roboty szwagrów. Zdenerwowany, rzuciłem na odchodnym, że w ogrodzie mam zakopaną broń, bo niedługo nie plakatami będziemy wałczyć… Wracam po kilku godzinach, wchodzę na podwórze, a tam w ogródku dwóch szwagrów przy tych piętnastu stopniach mrozu kopie i szuka pewnie broni.
A niech kopią, uznałem, przecież jakaś kara musi być za spaloną legitymację KPN i plakaty.
 
Podczas tamtej zapamiętanej z dzieciństwa rozmowy Ojciec mówił o zakopywaniu broni. I, że kiedyś zrozumiem sens tego czynu.
Już rozumiałem…
 
 
 
 
 
               Przewieźli nas na Komendę Miejską w Dąbrowie Górniczej. Trafiłem na przesłuchanie do oficera SB. Pyta, co to za zdjęcia, skąd ulotki? Potem zaprowadzają mnie do innego pokoju, do starszego sierżanta Milicji Obywatelskiej, niejakiego Flaka, zwanego w Dąbrowie „Brudnym Harrym”. Ten z kolei najpierw bije, potem pyta, a przy tym jąka się okrutnie. A ma dwóch pomocników do bicia. Potem znowu spokojny oficer SB i tak w kółko przez dwa dni.

 

Dzień pierwszy – wieczór.
Wojsko, czyli wojna z reżimem
 Po zwolnieniu dyscyplinarnym z dekretu o stanie wojennym, długo szukałem pracy. Aż w końcu, po wielu perypetiach, znalazłem zatrudnienie przy odśnieżaniu w Okręgowym Przedsiębiorstwie Energetyki Cieplnej w Dąbrowie Górniczej. Popracowałem tam raptem pięć miesięcy, ale ponieważ byłem w taka zwanym wieku poborowym upomniało się o mnie wojsko.
Był czerwiec 1982 roku, a mnie skierowano do szkółki kierowców Bojowych Wozów Piechoty w Nysie. W wojsku dyscyplina i wszechobecny głód. Nieźle strzelałem, zająłem drugie miejsce w pułku. Mój pobyt w wojsku to ciąg kłopotów, aresztowań, nagan… Problemy zaczęły się zaraz po przysiędze.
Przyjechali do mnie koledzy z Huty i po uroczystości poszliśmy „na miasto”. Przy pożegnaniu pod koszarami, zaczęli pstrykać mi zdjęcia z miniaturowego aparatu, który jeden z nich dostał od ciotki z USA. Ledwo przekroczyłem bramę, a tu już afera. Ktoś usłużny doniósł pewnie o zdjęciach i Wojskowa Służba Wewnętrzna zatrzymała i mnie i moich kolegów; ich zamknięto w areszcie w centrum Nysy, a mnie zaprowadzono do aresztu pułkowego. WSW tak przejęło się swoją rolą tropicieli agentów imperialistycznych, że nawet ponumerowali kilkanaście zatłuszczonych papierów po kanapkach z podróżnej reklamówki kolegów. Nie mogli natomiast „rozpracować” aparatu fotograficznego i wyjąć kliszy, więc w końcu… poprosili kolegę. Ten zaś, podchmielony jeszcze nieco, i owszem, pomógł im – wyjął błonę i ją rozwinął, specjalnie naświetlając.
Funkcjonariusze wpadli w szał. Posadzili chłopaków na czterdzieści osiem godzin, a do Huty Katowice przekazali informację, że aresztowali jako szpiegów jej pracowników. Rozniosło się natychmiast po całej Hucie i o „aferze szpiegowskiej” poinformowano nawet przez radiowęzeł. Mnie puścili na drugi dzień rano, a ich wieczorem. I tak zakończyła się akcja przeciw wrogim siłom imperialistycznym. A moją obiecaną trzydniową przepustkę szlag trafił.
Czas płynął, a ja poznawałem arkana sztuki wojennej jako kierowca pojazdu Bojowego Wozu Piechoty. Pojazd spodobał mi się bardzo – 13 ton, gąsienice, wyrzutnia przeciwpancernych pocisków kierowanych do 3 km (z możliwością kierowania podczas lotu), działko 63 mm, karabin maszynowy kaliber 12,8 mm, z tyłu desant na 8 żołnierzy i specjalny otwór strzelniczy dla każdego. Istna forteca na gąsienicach!
BWP w swojej klasie uważany był wówczas za najlepszy tego typu pojazd na świecie i uczono nas, że jeden dobrze dowodzony BWP sam może dać radę kompanii czołgów.
I ta jego cecha najbardziej mi się spodobała. Trwała przecież wojna Jaruzelskiego z własnym narodem, a tu całkiem niezły sprzęt. Zacząłem szukać podobnie myślących w swoim plutonie i kompanii. I pierwszym pozytywnym efektem moich ideologicznych rozmów w plutonie było to, że pomimo nalegań kadry, nikt nie wstąpił do ZSMP, podczas gdy w innych plutonach mieli po 100 procent członków tego socjalistycznego związku. Chyba w sierpniu 1982 roku wymyśliłem więc, że rewolucja przecież wymaga ofiar, a skoro dali nam niezły sprzęt, to trzeba go użyć przeciwko nim. Na poważnie więc zacząłem prowadzić rozmowy o buncie i opanowaniu koszar pułku. I o „rajdzie” BWP-ami przez Wrocław, Opole do Katowic, o eskapadzie połączonej oczywiście z „rozbijaniem” Komend Wojewódzkich MO i SB oraz ostrzelaniem na „wiwat” Komitetów Wojewódzkich PZPR.
Jednak już po pierwszych sondażowych konspiracyjnych rozmowach przeniesiono mnie w trybie pilnym do Opola. Przekonywałem się powoli, że wszędzie działali kapusie. Miasto było wprawdzie jednym z przewidzianych przeze mnie punków „rajdu”, ale nie tak miałem tam dotrzeć. Przenieśli mnie do jednostki, która pacyfikowała KWK "Wujek" i otaczała strajkującą w grudniu 1981 roku moją Hutę Katowice. Wojskowi wiedzieli przecież kogo mają i na początku wysyłano mnie na okrągło na warty, w ramach szybkiej resocjalizacji. Wówczas rozpuściłem plotkę, że nie zależy mi już na życiu i gdy w nocy przyjdą na kontrolę wart, to niech uważają, bo mam słaby wzrok oraz słuch i trzy magazynki do kałasznikowa. I od tej pory nikt w nocy mnie nie niepokoił, mogłem zatem spać spokojnie. Później moje warty zazwyczaj wypadały na uboczu koszar, w miejscu gdzie stało kilka skotów, czyli transporterów opancerzonych piechoty. Miały one jedną rzecz cenną – dobrą radiostację. Zacząłem więc namiętnie słuchać „Wolnej Europy”, a ponieważ nasza jednostka była w pobliżu blokowiska, nocą z koszar płynęły jęki i piski z radiostacji, a po chwili słowa Tu Radio Wolna Europa rozgłośnia polska . Ubaw był po pachy. Konsekwencje jednak były groźne; zdjęli mnie z wart, grozili karną kompanią w Orzyszu, a szef kompanii (znów kurdupel) podpuścił na mnie „rezerwę”.
Przyszli nocą, pijani. Było ich kilku, zarzucili mi koc na głowę, lecz byłem na to przygotowany. Nie spałem, w ręku miałem pas wojskowy z ciężką klamrą, a ponadto moje łóżko miało niedogodne położenie dla napastników i trudno było do mnie dojść. Koc szybko zrzuciłem z twarzy i pasem zacząłem tłuc po podchmielonych łbach jak popadło bez opamiętania .Uciekli w popłochu wśród wrzasków i pisków, lecz po chwili wrócili wściekli jak ranny Rambo. Na szczęście nagle pojawił się Fil, rezerwista, który lubił mnie za moje spory i kłótnie na zajęciach politycznych i kazał im się rozejść. Rano na apelu porozbijane głowy i podbite oczy kilku rezerwistów. Szef kompanii kazał im dalej dojeżdżać młodego, ale „inteligentniej”. Po południu zatem przyszedł jeden z nich i zabrał mnie do pracy w kuchni, gdzie kazał mi do rana obierać kilka worków ziemniaków. Gdy lekkomyślnie pożyczył mi swój niezbędnik (nóż), role zmieniły się. „Uzbrojony”, zamknąłem go w kuchni wydając polecenie obierania tych ziemniaków. I gdy ten wrzeszczał jak opętany przez okienko w piwnicy, ja szybko odnalazłem Fila i wytłumaczyłem mu sytuację. Miał posłuch na kompanii, bali się go jak ognia… Już nigdy potem nikt z „rezerwy” nie próbował mnie zaczepiać. Dzięki Ci Filu!
           Życie w wojsku toczyło się dalej. Zostałem kierowcą dowódcy pułku. I zaraz następna szalona myśl zagościła w mojej głowie na trwałe.
Gdzieś wyczytałem kiedyś, że z dowódcą jeździ sztandar jednostki i jeżeli zostanie utracony, to wtedy rozwiązuje się całą jednostkę.  
A „moja” jednostka był nie byle jaka. W jej skład wchodziły: 10 Sudecka Dywizja Pancerna, 2 pułk czołgów średnich z rejonem alarmowym na terenie Śląska i Zagłębia i baza w Tarnowskich Górach. W październiku 1982 roku ogłoszono alarm bojowy i staliśmy trzy dni w wozach, gotowi do wyjazdu. Myślałem gorączkowo, że skoro postawili nas w stan gotowości, to pewnie jest gdzieś jakieś powstanie, wybuchają protesty, być może, strajki. Spekulowałem: gdzie nas rzucą, przeciw komu każą nam walczyć. Huta Katowice, KWK „Wujek”… Mój plan zatem był prosty – uderzyć w czasie jazdy gazikiem stroną pasażera w drzewo lub słup. Samochód pewnie zapali się, sztandar spłonie i rozwiążą pułk, a ja sam planowałem po wypadku uciec w las z bronią. Na szczęście postaliśmy trzy dni w gotowości bojowej i alarm odwołano…
            Niedługo potem wyjechaliśmy eszelonem na dwa miesiące do Wędrzyna na poligon, blisko NRD-owskiej granicy. Na miejscu ciekawa sceneria; nasze czołgi tłuką z dział w dzień, a w nocy z pobliskiego rosyjskiego poligonu słychać bombardowania, huk armat i „ura, Ura”. Po kilku nieprzespanych nocach wystąpiłem o przepustkę na trzy dni celem załatwienia pilnych spraw osobistych. O dziwo, przepustkę dostałem.
Czy po to, aby popatrzeć śmierci w oczy? Ale to się miało dopiero okazać. Po powrocie z przepustki….
W Dąbrowie Górniczej spędziłem dwa dni z rodziną i kolegami. Powrót do koszar opóźnił się jednak; pociąg, którym zamierzałem dojechać do jednostki , jak się okazało, kursował tylko latem… Zapowiadała się więc dłuższa podróż. A w wojsku każde spóźnienie to dezercja, zatem co za różnica dziesięć godzin czy dziesięć dni? Zostałem i przez tydzień odwiedzałem znajomych, zastanawiając się, co dalej robić. Dopytywałem o jakąś partyzantkę. W końcu jednak rodzina wytropiła mnie i zawiozła do Opola, do koszar.
             Tu zaś sprawy potoczyły się bardzo szybko. Za bramą zaraz do aresztu. Dyżur w pułku miał „mój” szef kompanii, wartę zaś paru znajomych. A w nocy wpadł nagle do celi pijany i wściekły szef kompanii, od progu klnąc i wrzeszcząc, że ma przeze mnie same kłopoty. Wyszarpuje z kabury pistolet, przykłada mi lufę do głowy krzycząc – ja cię sk…synie rozwalę i nikt nawet za tobą się nie upomni. – Strzelaj czerwony bydlaku, krasy ku…sie –rewanżuję mu się – mnie i tak na życiu nie zależy, a ty przynajmniej, czerwona świnio, pójdziesz siedzieć!I przeżyłem kilka długich jak wieczność chwil ciszy, podczas której nie wiedziałem, czy strzeli. Cisza absolutna, w końcu odsuwa lufę, chowa pistolet do kabury, patrzy i bez słowa wychodzi. Chyba wytrzeźwiał z wrażenia. Na korytarzu krzyczy jeszcze – nie dać mu jeść i palić, tylko wodę bydlakowi! Po chwili wartownicy podają mi papierosy przez szparę pod drzwiami i szeptem, z nabożną czcią i szacunkiem w głosie, mówią – myśleliśmy, że Cię zastrzeli. Śmierć spojrzała w oczy i odeszła.
            Po wyjściu z kilkunastodniowego aresztu, wracam na kompanię.
Dookoła wszyscy jakoś dziwnie się na mnie patrzą. A ja sam nie wiem, czy jak na wariata czy bohatera. A może jedno i drugie…
           Obowiązkową lekturą w pułku był „Żołnierz Wolności”, organ wojskowej komunistycznej propagandy w najgorszym wydaniu. W stanie wojennym pismo było ciekawe szczególnie. W jednym z numerów wyczytałem, że w akcie łaski socjalistycznych władz wypuszczono z więzień ostatnie kobiety, działaczki Solidarności. Wśród nazwisk znalazłem moją dobrą znajomą z Bielska-Białej, Ewę Szostakowską. Była członkinią Komisji Krajowej NSZZ "S", radykalną działaczką Zarządu Regionu Podbeskidzie. Wiele nie myśląc wysłałem jej pocztówkę i zaprosiłem do Opola. Przyjechała po trzech tygodniach i spędziliśmy kilka godzin w koszarach, opowiadając sobie nasze ostatnie losy i przygody. Poznaliśmy się w 1981 roku latem w pociągu; ona jechała do Gdańska, a ja na Mazury. Szybko znaleźliśmy wspólny język debatując jak pognębić komunę. Polubiliśmy się bardzo i … nic ponadto. Bardzo ją szanowałem.
Po dwóch dniach od jej wyjazdu nagle zostałem wezwany do dowódcy pułku. Przestraszony, bo nic dobrego to nie wróżyło, udałem się do gabinetu dowódcy. Otwieram drzwi i melduję się na progu: Obywatelu majorze, szeregowy Tomasz ….Przerywam formułkę, bowiem za biurkiem siedzi w gabinecie sam jeden nieznany mężczyzna w eleganckim garniturze. Wstaje, macha ręką zapraszając, abym usiadł. Za chwilę rozpoczęła się, oczywiście, próba werbunku.Ten gość w eleganckim garniturze widząc moją konsternację, podsuwa papierosy (pamiętam jak dziś, mentolowe marki Winston dostępne tylko w Pewexie za dewizy). Zdziwiony odmawiam. On zaś bierze jakąś teczkę do rąk, pewnie moje dossier i mówi, że postawią mnie przed Sądem Wojskowym za wrogą propagandę wewnątrz jednostki i że grozi mi 5 lat. Ponadto wylicza moje „wybryki” – KPN, strajk w Hucie, „Wolna Europa” na warcie, próba buntu w Nysie, spory i kłótnie na zajęciach politycznych mające na celu kompromitację kadry zawodowej i oficerskiej LWP, dezercja z poligonu…
Przyznam, przytkała mnie ta lista, pewnie pobladłem. Ale to nie koniec, mówi dalej, bo ostatnio odwiedziły mnie osoby, które były aresztowane za wrogą politykę, za antysocjalistyczną jawną postawę. A po tej wizycie, patrzy mi uparcie w oczy, pojawiły się w koszarach ulotki godzące w nasze sojusze, w LWP, w ustrój. Mętnie usiłuję coś tłumaczyć, że to ostatnie wydarzenie nie ma nic wspólnego ze mną. Przerywa mi uwagą, że to nie ma większego znaczenia, bo i tak mogą ze mną zrobić, co chcą. Ale, dodaje zaraz, że jestem bardzo młody i porywczy. I szkoda mnie, bo zdolny i uparty też jestem. Prawda, że pobłądziłem, ale oni mogą mi pomóc. Wrócę do Huty Katowice, dadzą mi mieszkanie i poprowadzą przez „całe życie”.
             Aha, tu cię mam bratku, pomyślałem. Toż to ordynarny werbunek!
Mężczyzna przedstawił się na wstępie jako oficer WSW, więc nawet nie wiadomo do końca kto mnie werbuje – WSW czy SB? A on dalej pyta wprost, co jeszcze bym chciał? Myślę, jak tu wybrnąć z tej idiotycznej sytuacji i z głupia frant, odpowiadam mu, że samochód bym chciał, taki wyścigowy, japoński, rajdowy, „Nissana"” bym chciał, mówię i teraz ja uparcie patrzę mu w oczy. Odpowiedział przeciągłym spojrzeniem, zważył mnie oczami i chyba uznał za wariata, a nie za wroga ideowego. A może pomyślał, że „jaja” sobie robię. Wstał i wrzasnął: biegiem na kompanię!
Dobiegłem w parę sekund, a było z trzysta metrów, siadłem w kącie i ochłonąłem. Nie pojawili się więcej, ale robiło się gorąco i musiałem coś szybko wymyśleć.
Zaczynam zatem niedomagać na musztrach, przewracam się, nagle odzywa się uraz sprzed trzech lat. W ostatniej klasie technikum wpadłem do odkrytej, niezabezpieczonej studzienki burzowej. Obtłukłem sobie wtedy na tyle miednice, że każde zdjęcie RTG wykaże zmiany. Udaje mi się trafić na izbę chorych, robią RTG i kierują do Szpitala Wojskowego. Po miesięcznym pobycie w szpitalu Komisja Lekarska orzeka, że jestem niezdolny do służby wojskowej na okres trzech lat. Uff!
Chory ze szczęścia wychodzę z wojska w maju 1984 roku. Biorę głęboki oddech. Jak się miało okazać, był to jednak krótki oddech…
 
Po wojsku wracam do pracy w OPEC. Odnawiam kontakty z „podziemną” już Solidarnością Huty Katowice. Próbuję reaktywować struktury KPN w Zagłębiu, szukam ludzi, jeżdżę do Bielska do Ewy. Próbuję jakoś to wszystko połatać. Powoli jednak dociera do mnie myśl, że cała opozycja i podziemie jest bardzo rachityczne i sprowadza się właściwie do luźnych, bez łączności z sobą, przepłoszonych grupek.
 Kolportowane są głównie drugoobiegowe wydawnictwa z Warszawy. Próbuję zatem organizować na miejscu coś bardziej dynamicznego. Odwiedzam znajomych, werbuję do podziemia, ale zachowują się jednak zazwyczaj biernie. Całe ich opozycyjne bohaterstwo to wypić flaszkę, poopowiadać o tym, kto wyszedł z więzienia, a kogo właśnie przymknęli, aby przy drugiej butelce wyjąć spod pościeli czy bielizny parę ulotek czy kilka zdjęć z okolicznościowego spotkania. Lecz żadnej woli walki w nich nie widać.
I tak w październikowy wieczór 1983 roku wracałem z kolegą z takiego „opozycyjnego” spotkania mając w głowie kilka głębszych, a w kieszeniach trochę ulotek i parę zdjęć na tle transparentów Solidarności i KPN z 1981 roku. Na przystanku autobusowym napatoczył się na nas umundurowany ORMO-wiec. W tym stanie ducha, temu to już trudno byłoby odpuścić. Od słowa do słowa i kolega znokautował go, ludzie uciekli z przystanku, ale za to pojawił się patrol MO. Uciekaliśmy, ale złapali nas i zawlekli na komisariat, a tam kolega stanął pod ścianą, złapał krzesło krzycząc –chodźcie teraz cwaniaki.Stanąłem obok niego… Walka trwała z trzy minuty, po czym obaj zostaliśmy przykuci do kaloryferów. W stanie dość opłakanym. Piszę tu o nas, nie o kaloryferach rzecz jasna.
 
Przewieźli nas na Komendę Miejską w Dąbrowie Górniczej. Trafiłem na przesłuchanie do oficera SB. Pyta, co to za zdjęcia, skąd ulotki? Potem zaprowadzają mnie do innego pokoju, do starszego sierżanta Milicji Obywatelskiej, niejakiego Flaka, zwanego w Dąbrowie „Brudnym Harrym”. Ten z kolei najpierw bije, potem pyta, a przy tym jąka się okrutnie. A ma dwóch pomocników do bicia. Potem znowu spokojny oficer SB i tak w kółko przez dwa dni. W końcu sam zaczynam się jąkać jak ten dąbrowski Brudny Harry, aż na kolejne pytanie o nazwisko odpowiadam- Ka-Ka-rwo -wski, co ten odbiera jak szydzenie z jego przypadłości. Teraz tak mnie obtłukli, że tracę przytomność. Ocknąłem się w celi, dwa piętra niżej.
Oficer SB stracił zainteresowanie moją osobą, a sierżant Flak o przesłuchaniach też zapomina. Czekam. W końcu wiozą mnie do więzienia w Katowicach, gdzie lekarz więzienny (felczer Kwiatek) odmawia przyjęcia mnie, ponieważ jestem zbyt pobity. Powrót do Komendy i tam tydzień na deskach, bez przesłuchań, pozbawiony jakichkolwiek informacji o tym, co dalej. Zaczynam myśleć, jak stamtąd uciec. Ale biorą mnie znów do aresztu w Katowicach.
 
Tym razem przyjmują i trafiam na oddział D, cela 28. W celi współlokator, recydywista z kilkunastoletnim więziennym stażem, cały wytatuowany. Przedstawił się jako Szeremet. I zaraz na wstępie poinformował mnie, że mam niczego się nie obawiać, bo on mi pomoże.
Tymczasem w więzieniu pełna izolacja, spacer we dwóch, łaźnia we dwóch, spacer we dwóch i tak trzy miesiące. Co ciekawe raz, dwa razy w tygodniu mój współlokator chodził na widzenia z adwokatem, a gdy wracał do celi (raz nawet podchmielony), to zawsze od razu na „kibel”. W końcu wyjaśnił, że gdy przychodzi jego adwokat, to zawsze przynosi mu lepsze jedzenie. A w ogóle to jest jego zaufany przyjaciel i może mi wynieść na wolność „grypsy”. Czuję, że coś nie tak i nie otwieram się ani na ustne zwierzenia, ani nie korzystam z możliwości wysłania czegokolwiek.
Zjawiała się trzecia osoba w celi, o nazwisku Lorek. Wpadł z poligrafią, jest ze struktur Solidarności Huty Katowice. Przypadek, że akurat do tej celi? Jest bardzo podenerwowany, przyznaje się, że „sypnął” coś mniejszego, jak to określa, aby ratować coś większego. Pyta o znajomych, ale traktuję go oględnie, bo za dużo mówi. Po kilku dniach dochodzi do wniosku (co zaczyna podkreślać), że ja to chyba w podziemiu byłem kimś ważnym i w strukturze konspiry jestem wyżej niż on. Jest starszy o pięć, siedem lat, więc mile „łechcze” mnie ten jego komentarz co do mojej roli w podziemiu. Jednak fakty są inne – tak naprawdę nie zdążyłem niczego sensownego jeszcze zrobić między wojskiem a tym uwięzieniem. To zaledwie cztery miesiące. Niemniej, co oczywiste w tych warunkach, nie prostuję jego zdania na mój temat. W końcu wyjawia mi, że SB w podobnej sytuacji jego bratu zaproponowało „bilet w jedną stronę” do Australii. Pomyślałem, że pewnie nie za darmo. Po jakimś czasie okazuje się, że on też otrzymał od bezpieki taką ofertę.
            Sprawa stała się jasna. Wszystko wskazywało na to, że w celi mam jednego zawodowego kapusia-recydywistę i drugiego, który szuka samousprawiedliwienia, aby iść na pełną współpracę z SB. Niestety, widzę, że nie odwiodę go od tego zamiaru i odpuszczam. Zamykam się w sobie, uciekam na „wewnętrzną emigrację”. Całymi dniami pogrążam się w rozwiązywaniu skomplikowanych zadań matematyczno-logicznych typu dzisiejszego "sudoku". Nie rozmawiam, w końcu Szeremet oświadcza, że mówię przez sen. Lorek wprawdzie tego nie potwierdza, ale boję się teraz spać. Nocami rozmyślam, w ciągu dnia odsypiam.
Niedługo potem przerzucają mnie do innej celi. W dwuosobowej klitce czterech więźniów (dwóch śpi na podłodze). Jeden jest ze struktur Solidarności z Sosnowca. Kilka dni siedzimy w takim składzie, a w końcu wrzucają nam piątą osobę. Niemal równocześnie „betoniara” (głośnik więziennego radiowęzła) nadaje relacje o wielkiej akcji MO – schwytaniu „wampira ze Śląska”, mężczyzny o nazwisku Zub, mordercy kobiet, sprawcy czterdziestu gwałtów i szesnastu zabójstw.  
Ten nowy jest wielki i silny. Na oko ze dwa metry i sto dwadzieścia kilogramów żywej wagi. Nie chce nic mówić o sobie. Nadchodzi pierwsza noc z nowym. Śpi między nami na podłodze. Gdy kolega z Sosnowca dochodzi do przekonania, że nowy już zasnął, mówi, że to chyba ten Zub…  I w tym momencie przybyły, jakoby już od dawna śpiący, mówi zupełnie spokojnym głosem: tak, to ja, ale nie bójcie się, nic wam nie zrobię, dopóki nie poczuję od was zapachu kobiety. Zamurowało nas, noc nie przespana. Bo co to znaczy poczuć „zapach kobiety”? Strach oddychać!
Na drugi dzień „wampir” opowiedział nam swoją historię. Był w ZOMO, a tam pili na umór na patrolach i akcjach. Zdarzało się, że wieczorami po bramach gwałcili kobiety, a przełożeni przymykali oczy. Wyrzucili go w końcu z ZOMO, rozpił się całkiem, nie mógł znaleźć dla siebie kobiety. Zaczął na nie „polować” wieczorami w parkach i na skwerach. Obezwładniał, zakrywał usta dłonią i gwałcił w pobliskich krzakach. Podczas gwałtu kładł łokieć na szyi ofiar, aby nie krzyczały. Co trzecią zgwałconą tak udusił. Naliczyli mu szesnaście ofiar, on sam dokładnie nie wiedział, ile ich było. Mówił, że nie liczył. Obwiniał ZOMO, obwiniał ofiary, bo nie chciał przecież zabijać, ale one same sobie winne, bo po co wzywały pomocy…
Gdy odczytywali mu wyrok kary śmierci, zdemolował salę sądową i poranił jedenastu pilnujących go milicjantów, zanim go obezwładnili. Zabrali go do celi śmierci. Powiesili za parę dni. Podobnie jak niejakiego Knychałę, też „wampira”. Pochodził z Zabrza. Zabił na tle seksualnym i rabunkowym dziewięć kobiet. Ten siedział gdzieś obok, bo jak go brali na egzekucję, około czwartej rano, to strasznie wrzeszczał. Szamotał się jak go wlekli, próbował chyba walczyć, a potem szybko wszystko ucichło. Karę śmierci przez powieszenie wykonywano do1985 roku. W areszcie w Katowicach w garażach – garaż nr 8 stoi do dziś, widzę go teraz z okna celi.
Te dwa, trzy opisane przypadki pokazują jak system komunistyczny funkcjonował w więzieniach. Młodzi do „recydywy”, mordercy z politycznymi. Niezła szkoła życia. Spotkałem też w katowickim więzieniu kolejnego „wampira”, tym razem z Zagłębia. Na spacerniaku. Był to Henryk Marchwicki, jeden z trzech braci Marchwickich. Dwóch pozostałych powieszono, a on dostał dwadzieścia pięć lat. Była to jedna z najbardziej osławionych sprawy tego typu w historii powojennej PRL. Nakręcono nawet film fabularny na tej kanwie pod tytułem „Anna i wampir”.
           Z Henrykiem Marchwickim dużo rozmawiałem. Przed uwięzieniem, jak się okazało, mieszkał w Dąbrowie Górniczej, jakieś 500 metrów od mojego domu. Pytał o wszystko: jak się zmieniła Dąbrowa, dzielnica, ulica? Wtedy miał już chyba trzynaście lat odsiadki za sobą. Mówił, że to było tak; ktoś zabił siostrzenicę Edwarda Gierka, ówczesnego I sekretarza PZPR, i milicja szybko musiała odnieść wielki sukces. Wszystko poszło więc na konto jego braci, a on dostał dwadzieścia pięć lat generalnie za to, że był ich bratem.
Siedem lat później, w 1991 roku, zjawił się w moim biurze poselskim . Ze względu na zdrowie, po ponad dwudziestu latach więzienia, otrzymał przerwę w odbywaniu kary. Poprosił mnie o pomoc prawną. Dałem mu do dyspozycji naszego działacza, prawnika Andrzeja Dolniaka. Andrzej gwarantował rzetelną pomoc, a przede wszystkim duże nagłośnienie sprawy. Dolniak miał wątpliwości, czy naprawdę było tak jak przedstawiono to w sądzie. I w filmie. Zrobił dużo szumu wokół sprawy, chciał doprowadzić do rewizji procesu i ponownego śledztwa. Zamierzał udowodnić, że Henryk Marchwicki padł wraz z braćmi ofiarą „sukcesu” milicji. Na ten temat zaczął pisać tygodnik "Wprost" i inne duże gazety. Pojawiły się nieznane wcześniej fakty i pytania, coraz więcej pytań. Zaczęły się też dziać dziwne rzeczy, ginęły akta sprawy, a sam Henryk Marchwicki zmarł nagle w dość niejasnych okolicznościach. Prawda umarła wraz z nim. Andrzej już nie miał kogo reprezentować i o co walczyć. A moja walka z reżimem nabrać miała nowego wymiaru….
0

Tomasz Karwowski

35 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758