Czas Karłów odc.16 – Adam Michnik i jego trawka – on mnie zbojkotował, a ja go Czarnobylem …
08/02/2012
416 Wyświetlenia
0 Komentarze
29 minut czytania
„Gazeta Wyborcza” zaprzestała dołączania jej do swoich wydań. Z wielu polskich domów i rodzin otrzymałem później podziękowania, że to bardzo dobrze, iż „GW” nie będzie już nakrywać stołów do tych tak chrześcijańskich i bardzo polskich świąt …
,Przegląd Tygodniowy – napisał:"Karwowski oskarża premiera Buzka, media bojkotują Karwowskiego,
Co się nadaje do druku?
Dla ludzi zainteresowanych polityką sytuacja staje się coraz bardziej niezrozumiała i podejrzana.
Najpierw stacje telewizyjne i radiowe prezentują posłów Adama Słomkę i Tomasza Karwowskiego, którzy opowiadają, że ich zdaniem, Jerzy Buzek mógł być agentem SB. I że kierują do Sądu Lustracyjnego wniosek o wszczęcie postępowania wobec premiera.
Potem ponad trzydzieści pism i stacji ( podkr. – TK) ogłasza, iż nie będzie informować o tych oskarżeniach. A sam premier? Zainteresowani polityką widzą go na szklanym ekranie: szef rządu przemawia, występuje, coś robi. Zachowuje się, jak gdyby nigdy nic.
Deja vu? Od dwóch, trzech lat karmieni jesteśmy taką oto zbitką: oto po Moskwie rozeszła się plotka, że stan zdrowia Borysa Jelcyna jest bardzo ciężki. A następnego dnia pokazywano go, jak siedzi w fotelu i rusza ustami, i ręką – znaczy się, zdrów, a reszta to wredne pomówienia.
Te wszystkie triki przeciętny telewidz zna, bo nie ma tak krótkiej pamięci, jak sądzą dziennikarze, więc teraz przeciera oczy – aha, Buzek, pokazują go. Do tego wszystkiego lata PRL-u wyrobiły w nas pewne nawyki – szukania informacji, które „oni”? chcą ukryć. Więc ci, co śledzą polityczne wydarzenia, szukają drugiego dna. A im dłużej szukają, w tym większych pogrążają się wątpliwościach. Oczywiście, mógłby je wyjaśnić sąd, albo Rzecznik Interesu Publicznego, ale oni też do tego zabierają się w sposób dziwny. Rzecznik wydał opinię, że premier jest niewinny, nawet nie próbując przesłuchać wszystkich świadków.
Tak więc, jeszcze na dobre nie rozpoczął swej działalności, a już się skompromitował. A Sąd Lustracyjny? Jeszcze nie zdecydował, co z pakietem posłów KPN-u zrobić. Czas biegnie. I to nie jest tak, że z każdą godziną ludzie zapominają, że ktoś kiedyś coś premierowi zarzucał.
Odwrotnie. W Polsce się pamięta, że gdy gazeta „Życie” oskarżyła Aleksandra Kwaśniewskiego, że spędzał wakacje z rosyjskim agentem, to Kancelaria Prezydenta natychmiast przedstawiła szczegółową listę tego, co Kwaśniewski w opisywane przez „Życie” dni robił, z której wynikało, że akurat był w Irlandii a nie w Cetniewie. Natomiast teraz ludzie Buzka milczą.
Oskarżyciele premiera podali numer ewidencyjny jego teczki i miejsce, w którym podobno się znajduje. Podali kopie pokwitowań za pieniądze pobierane od SB. Podali nazwiska świadków, w tym nazwisko oficera, który agenta Buzka miał „prowadzić”.
W normalnym kraju już następnego dnia służby premiera udowadniałyby, że takich rzeczy nigdy nie było, że pod danym numerem ewidencyjnym jest teczka, ale Kowalskiego, że pokwitowanie jest fałszywe, a oficer konfabuluje.
Tam czytelnik, widz, słuchacz, traktowany jest jak świadomy obywatel. Tam, ale nie w Polsce. U nas i premier, i jego aparat, i część mediów, przyjęli taktykę wyniosłego przemilczania. „Dawanie trybuny oszczercom nie należy do naszych obowiązków” – napisali sygnatariusze apelu. Twierdzą, więc, że kierują nimi wzniosłe zasady. Czy można im wierzyć?
W osobliwym towarzystwie
Pod apelem o „niedawanie trybuny oszczercom” podpisało się trzydziestu paru przedstawicieli mediów. Wśród nich, szefowie „Życia – Tomasz Wołek, „Gazety Polskiej” – Piotr Wierzbicki i „Wprost” – Marek Król.
Wołek właśnie stracił swego koronnego świadka w sprawie rzekomych wakacji Kwaśniewskiego z Ałganowem, kelner Cyryl Sz. już nie twierdzi, że widział obu panów w Cetniewie. Wcześniej, jeszcze pod marką „Życia Warszawy, Tomasz Wołek uprawiał tzw. dziennikarstwo agresywne. Do dziś „Życie Warszawy” (teraz Andrzeja Bobera) zamieszcza przeprosiny i sprostowania za tamte teksty. Podobnie „Gazeta Polska” – która jako pierwsza opublikowała „listę Macierewicza”,, co również zaowocowało przegranymi procesami. Gazeta ta budowała swą pozycję na szukaniu agentów i lustrowaniu. Teraz okazuje się, że dla Wierzbickiego jedni mogą być agentami, a inni nie.
O Marku Królu nie warto nawet wspominać – to jego pismo opublikowało słynny artykuł „Zdrada”, oskarżający nie tylko Józefa Oleksego, alei liderów SLD o współpracę z KGB. „Kat”, „Minim” – mimo że pseudonimy te nie pojawiły się później w żadnych dokumentach – zostały rzucone przez „Wprost” w Polskę. Co ma to wspólnego z powściągliwością, odpowiedzialnością i rzetelnością mediów? Tak oto Adam Michnik znalazł się w osobliwym towarzystwie. Sama „Gazeta Wyborcza” od miesięcy występowała przeciwko lustracji, przestrzegając, że skończy się to „hurgotem” na całą Polskę. Właśnie tak jest. Tak więc, gdy „Gazeta” bojkotuje posłów Słomkę i Karwowskiego, można to zrozumieć. Ale gdy do bojkotu przyłączają się ci, którzy w walce o lustrację wylali morze atramentu, którzy swym politycznym przeciwnikom nie szczędzili oszczerstw, a teraz są obrażeni, bo owa lustracja bić miała przecież w SLD, a okazuje się, że zaszkodzić może ich politycznemu obozowi przekracza to granice śmieszności.
Nie tak dawno w Polsce
Sprawę Buzka chętnie przyrównuje się do sprawy Oleksego. W obu przypadkach bezpardonowo oskarżono urzędującego premiera. W obu publiczność nie poznała argumentów oskarżenia. Na tym kończą się podobieństwa.
Rzecz w tym, że poseł Karwowski oskarża na własny rachunek – firmując zarzuty własnym nazwiskiem. Nikt nie ma wątpliwości – jeżeli zarzuty posłów KPN-0 okażą się fałszywe, będzie to oznaczało koniec ich kariery politycznej. Na zawsze.
W sprawie Oleksego było zupełnie inaczej. Tu rolę nagonki spełniali tajemniczy informatorzy, których rewelacje, bez żadnych zahamowań, publikowano. „UOP zdobył także m.in. raport oficera KGB, który zameldował centrali, że zwerbował komunistycznego aparatczyka, choć zakazywała tego wewnętrzna instrukcja KGB?” – pisało 22.12.1995 r. „Życie Warszawy” Tomasza Wołka.
„W materiałach UOP jest kilkanaście fotografii, na których Oleksy figuruje m.in. z dwoma funkcjonariuszami rosyjskiego wywiadu. Jest tam także taśma wideo” – to relacja „Gazety Wyborczej”. A w styczniu 1996 roku „Wyborcza” pisała takie rzeczy „z informacji uzyskanych przez nas w źródłach zbliżonych do MSW wynika, że to Ałganow zapoznał w 1992 r. Oleksego ze swoim zastępcą, (…). Są też stenogramy rozmów rosyjskich agentów z Oleksym. Jednym z miejsc spotkań
Oleksego z rosyjskimi oficerami prowadzącymi były korty warszawskiej Mery. Niektóre spotkania sfilmowano na wideo- ale sam obraz, nie udało się zarejestrować rozmów. m.in. w czasie tych spotkań Oleksy przekazywał tajne dokumentu”. To tylko niektóre z przecieków. Dodajmy do tego opis „operacji Majorka”, czy informację, że UOP ma taśmę z nagraną rozmową Oleksego z Ałganowem, podczas której padły słowa: „musimy zmienić formę kontaktów”. Kilka miesięcy później okazało się, że ani tej rozmowy, ani tych spotkań, ani tych taśm, ani przekazywanych materiałów nie było. Że media okazały się trybuną oszczerców. Anonimowych.
Dwie miary
6 stycznia 1996 r. Adam Michnik pisał do Józefa Oleksego tak: „Panie premierze! (…) Osobiście chcę wierzyć w Pańską niewinność. I właśnie dlatego apeluję do Pana: niech Pan zawiesi swoje urzędowanie w roli premiera. Niech Pan to uczyni, by wykluczyć wszelkie podejrzenia, że minister Jerzy Jaskiernia usuwa prokuratorów, by ukryć prawdę; że Pan usuwa ministra Jasika i mianuje ministra Anklewicza – by ukryć prawdę. Panu potrzebna jest pełna wiarygodność. Polsce potrzebny jest premier w pełni wiarygodny”.
Dziś nikt takich listów do Jerzego Buzka nie pisze. Prokuratorami zajmuje się minister Suchocka, sędzia Nizieński, jaki jest, każdy widzi, MSW i UOP są w rękach ministrów AWS. Nie ma już kogo usuwać. Teraz wrogami stali się oskarżyciele. O Karwowskim i Słomce mówi się JUŻ wszystko. Najbardziej ostro wypowiadają się o nich liderzy AWS.
Ich prawo, chociaż powinni pamiętać, że jeszcze niedawno Słomka był wiceprzewodniczącym AWS, więc jakaś wstrzemięźliwość w tym przypadku by się przydała. Na razie politycy AWS oficjalnie zapewniają o niewinności Buzka (bo jak powszechnie wiadomo, polityk lub dziennikarz agenta rozpozna na węch).
Nieoficjalnie, spekulują na temat jego możliwych następców. Padają więc nazwiska Macieja Płażyńskiego (zgodziła się na niego Unia, ale on sam woli być marszałkiem Sejmu), Franciszki Cegielskiej (na tę kandydaturę kręcą nosem w RS AWS) i Mariana Krzaklewskiego (ale się waha).
Sprawa Buzka podzieliła też media. Apelu Michnika nie podpisały takie firmy, jak telewizja i radio publiczne, „Polityka”, „Rzeczpospolita”,” Radio Zet” i „RMF/FM”. No i „NIE” oraz „Trybuna”..
De facto, akcja bojkotu Karwowskiego spaliła na panewce. I wywołała nieoczekiwany efekt.My w „Rzeczpospolitej” decyzję, co „nadaje się do druku”, musimy podjąć sami i na własną odpowiedzialność w każdej sytuacji, na dobre i na złe” – tłumaczył odmowę podpisania apelu redaktor naczelny „Rzeczpospolitej”, zaznaczając, że osobiście uważa premiera „za fundamentalnie uczciwego człowieka”.
W ten elegancki sposób uchylił się przed jakąś formą cenzury, czym zapachniała akcja bojkotu Karwowskiego. Teraz można sobie wyobrazić sytuację, w której redaktor „Rzeczpospolitej” po wysłuchaniu kolejnych oskarżeń, wysuwanych pod adresem premiera, uzna, że są warte funta kłaków – i umieści je w rubryce „w skrócie”, albo w ogóle wyrzuci do kosza.
Gdyby apel podpisał – musiałby je wyrzucić od razu, nawet nie oceniając. Jednocześnie sprawa Buzka stała się pułapką dla części mediów. Bo jak czytelnikowi wytłumaczyć, że w latach 1995-96 można było bez pardonu atakować Józefa Oleksego, a dziś nie wolno złego słowa powiedzieć na Jerzego Buzka? Chyba tylko tym, że Oleksy jest z SLD, że jego oskarżyciel –Andrzej Milczanowski – jest z „Solidarności”, że Buzek też jest z „Solidarności”, a Karwowski, jest w opozycji. Jedni są więc nasi, więc uczciwi, inni – z innego obozu, więc podejrzani.
Tylko, co takie tłumaczenie ma wspólnego z dziennikarstwem? Tak oto za sprawą posła Karwowskiego i premiera Buzka media stanęły przed ścianą. To one same muszą zadecydować, jak dalej postępować. Jak traktować oskarżenia posłów KPN-Ojczyzna. Jak traktować czytelnika. I nikt z tej odpowiedzialności ich nie zwolni.” P.T. 26.05.1999 r.
W ciągu tych dwóch, trzech miesięcy stałem się obiektem bezprzykładnej w demokratycznym państwie prawa nagonki medialnej. A przede wszystkim obiektem działań służb specjalnych mających na celu skompromitowanie mnie lub zastraszenie.
Najpierw była nagonka medialna. Usiłowano przedstawić mnie jako osobę niewiarygodną, a celowała w tym „Gazeta Wyborcza” oraz osobiście Adam Michnik. Ale niezbyt mu to wychodziło, a poza tym to nie ja „ganiałem” za dziennikarzami, lecz oni za mną. Nawet zagraniczni. Więc, nie za bardzo mogąc zamknąć mi usta Adam Michnik nawołał do bojkotu mojej osoby oraz zebrał w tej sprawie podpisy kilkudziesięciu redaktorów naczelnych. To też niewiele dało temu, wtedy jeszcze wybitnemu „autorytetowi moralnemu”. Chlubił się tym, że walczył całe życie o demokrację i wolność słowa, a teraz zakazywał innym pisania o lustracji premiera.
Piszę, że wtedy jeszcze wybitnemu redaktorowi, gdyż był to rok 1999 czyli pięć lat przed tak zwaną „aferą Rywina”, w której jego autorytet legł w gruzach. Spójrzmy na metodę, jaką zastosował wobec swojego kolegiLwa Rywina, wybitnego zresztą reżysera i producenta. Metodę jako żywo wyjętą z podręcznika dla małego donosiciela lub początkującego ubeka; zaprosić nic nie podejrzewającego kolegę, polać mu sporo wódki i sprowokować do rozmowy na określony temat i nagrać to wszystko. Pewnie wydawało mu się, że działał jak James Bond lub co najmniej zasłużony oficer SB, bowiem rezolutnie nabył i uruchomił aż dwa magnetofony i tak kierował rozmowę, aby nagrać to, co chciał.
Powstaje tylko jedno zasadnicze pytanie – czy były "zasłużony" człowiek opozycji demokratycznej działający tymi metodami, różni się czymś od swoich wcześniejszych prześladowców?
No chyba, że to nie byli prześladowcy, lecz bardzo cierpliwi nauczyciele dość tępego jednak ucznia. Bo ta prowokacja zrobiona była jednak nieporadnie!
Zostawmy jednak dywagację na temat przeszłości tego coraz mocniej „zacinającego się” autorytetu na boku. Już w Wigilię 1999 roku zdarzyła się okazja, żeby odpłacić mu pięknym za nadobne. Na Święta Bożego Narodzenia „Gazeta Wyborcza” już któryś raz z rzędu i w bardzo dużym nakładzie (około pół miliona egzemplarzy) dołączyła do świątecznego wydania wkładkę – woreczek z „siankiem” na Wigilię.
Nie chcąc, aby ta osobliwa gazeta, a tym bardziej jej redaktor naczelny mościł polskie wigilijne stoły, postanowiłem zadać kilka podstawowych pytań odpowiednim służbom sanitarnym, epidemiologicznym i ekologicznym:
1) Czy „sianko” Michnika posiada odpowiednie atesty, bo przecież ma być użyte do bezpośredniego kontaktu z żywnością?
2) Czy to „sianko” o wyglądzie „trawki” zostało przebadane pod względem toksycznym i halucynogennym?
3) Czy ustalono pochodzenie „sianka”? Jeżeli pochodzi z Polski, to tak znaczna ilość wyciętej trawy musiała wymagać zgody między innymi Ministerstwa Ochrony Środowiska i czy taka była?
4) Ale co najgorsze, można zakładać, że ze względów oszczędnościowych nabyto trawkę jak najtaniej, na przykład na Ukrainie. A tam najtańsza jest pewnie w okolicach Czarnobyla. Skądinąd znany przecież ze swojego szerokiego gestu redaktor Michnik mógł przecież z tych względów zakupić ją właśnie tam…
Widocznie celnie trafiłem, bo odpowiedzi, jakie otrzymałem, z właściwych instytucji kontrolnych, wskazywały na całkowity brak jakichkolwiek atestów. W każdym bądź razie „trawka” Michnika na trwałe zniknęła z polskich domów…
Próba kneblowania mi ust przez redaktora naczelnego i jego gazetę spełzła na niczym, a z „trawką” sam ośmieszyłem ich znacznie. Bo jeśli on sam chciał być nowym cenzorem, to należało zwrócić publicznie uwagę na zagrożenie, jakie on sam powoduje. Nagonka medialna zaś po krótkim okresie blokady mojej osoby w końcu załamała się, gdyż mające dać „wsad” do mojego skompromitowania podjęte działania służb specjalnych, nie przyniosły oczekiwanych efektów.
A trud zadano sobie spory. Nagle do moich wielu znajomych, począwszy od podstawówki poprzez szkołę średnią, studia oraz kolejne prace zawodowe, zaczęły się zgłaszać osoby podające się za dziennikarzy (nie pokazując legitymacji prasowej) albo za oficerów służb specjalnych, zadając pytania na mój temat. Próba zbierania haków z mojej przeszłości sprowadzała się do dociekań typu:
– czy nie kradłem śniadań z tornistrów kolegów w podstawówce,
– czy nie biłem kolegów lub koleżanek,
– czy nie ściągałem na lekcjach,
– czy nie było jakichś zdarzeń natury obyczajowej lub czy z pracy nie wynosiłem śrubokrętów lub kombinerek. Albo czy nie popijałem w pracy?
– czy był ktoś, kto mnie szczególnie nie lubił? A jeśli tak, to jak się nazywał.
I tak dalej i tak dalej …. Ilość tych rozmów musiała być ogromna, bowiem zgłosiło się do mnie kilkanaście osób, z którymi przyjaźniłem się, kolegowałem czy tylko znałem w przeszłości. Część osobiście, część telefonicznie informowała mnie o takich dziwnych rozmowach.
Sporo osób odnalazło mnie, a ile nie odezwało się? Rozmach akcji był zatem, jak sądzę, ogromny.
Zapewne też chodziło „im”, aby wytworzyć swoistą psychozę, że wszystko wiedzą. I to był właśnie ich problem, że ja nie miałem się czego bać. A więc cała mozolna ich praca poszła na marne. Zdarzały się też numery wywierania na mnie bezpośredniej presji; na przykład jechałem do lasu samotnie, uwielbiam bowiem takie spacery, a tu nagle na odludziu, leśnym duktem podjeżdża samochód, otwiera się szyba i ktoś specjalnie, abym widział to, robi mi zdjęcia. Lub idę z jakąś kobietą (koleżanką, znajomą czy współpracowniczką) ulicą i znowu zdjęcia z czytelnym znakiem, że
powinienem „ich” w zamyśle bać się, bo wyślą fotografie żonie.
Podobnie było na stacjach benzynowych, czy gdziekolwiek indziej, byle sceneria była niecodzienna. A ponieważ nigdy tych zdjęć nie było w prasie, więc naiwnie spytam, gdzie są i kto je robił? PanieZbigniewie Nowek(ówczesny szef UOP), Panie Januszu Pałubicki (ówczesny koordynator służb specjalnych) nie śmiem Was podejrzewać o takie sprawy.
A faktycznie działo się wiele…
Na przykład, wtedy, gdy ktoś, co stwierdzono w autoryzowanym warsztacie, przeciął przewód sterujący systemem hamowania ABS w moim samochodzie, bo to przecież niemożliwe, aby sam się w taki sposób uszkodził. Nie wierzę też w to, że za Waszą wiedzą mogło dojść do rozkręcania mi się śrub mocujących dwa przednie koła, co zresztą zupełnie przypadkiem wykryto. Pominę już fakt przebicia mi wszystkich kół w samochodzie, gdy miałem jechać na bardzo ważne spotkanie. Czy dwukrotne włamania przez nieznanych sprawców do moich biur poselskich, z których ginęły wyłącznie dyski z komputerów lub całe komputery. To pewnie było tylko takie przylizywanie się nowej władzy przez starych nadgorliwców….
Ostatnią zaś decyzją ustępującego w 2001 roku w wyniku przegranych przez AWS wyborów, szefa UOP Zbigniewa Nowka było skierowanie przeciw mnie wystąpienia do Prokuratury Okręgowej w Warszawie o „ujawnienie tajemnicy państwowej”. A ujawnić ją miałem jakoby poprzez podanie do publicznej wiadomości nazwiska funkcjonariusza komunistycznego MSW przewożącego z SB w Katowicach do Warszawy pobrane materiały dotyczące przeszłości Jerzego Buzka.
Ujawniłem to nazwisko we wniosku lustracyjnym dotyczącym Buzka. Z materiałów bowiem przeze mnie uzyskanych wynikało, że w sierpniu 1986 roku przyjechał ów funkcjonariusz jako młody wtedy porucznik z Warszawy i pobrał z SB Katowice teczki dotyczące późniejszego premiera.
Jest nawet pisemne potwierdzenie tego faktu w dokumentach. Nie ma natomiast wpisu w warszawskiej centralni, że je tam odwiózł. Więc jak to było? Obywatel porucznik zjadł je do obiadu w „Warsie” na trasie Katowice-Warszawa? Wyrzucił? Zgubił? Czy może jednak gdzieś przekazał lub schował?
Chciałem, aby jednak wyjaśniono, co się z nimi stało? Ów oficer był kluczowym elementem lustracji premiera, a nie przesłuchano go nawet na tę okoliczność !
Jerzy Buzek został uniewinniony od zarzutu współpracy, a ja przykładnie publicznie ukarany naganą przez Sejmową Komisję Etyki. Po jakimś czasie od złożenia wniosku lustracyjnego, gdy cała sprawa trochę przycichła, a dokładnie pamiętam, że było w dniu 13. XII.1999 roku, zadzwonił do mojego katowickiego biura Marek Barański ….
– ciąg dalszy nastąpi –