Czas Karłów odc. 21 – o nieoczekiwanej roli pistoletu w polityce ….
17/02/2012
489 Wyświetlenia
0 Komentarze
26 minut czytania
… który znacząco rozchylając poły marynarki odsłonił kaburę z „Glockiem”. Wszyscy byli kompletnie zaskoczeni i zaległa cisza. Słomka podpisał dokument i wyszedł bez słowa. Nie planowaliśmy tej „zbrojnej” demonstracji, ale jej skutek był porażający …
Gdzieś około 2000 roku poznałem Marka Dochnala. Dziś po wieloletniej znajomości, po jego i też trochę moich ciężkich przejściach, mogę śmiało powiedzieć, że to człowiek z innej epoki. Człowiek z osobistą kulturą oraz klasą, dla jakiej nie było i ma miejsca w czasach karłów i „kapitalizmu jaskiniowego”. Lubiłem z nim rozmawiać, bo otwierał mi oczy na wiele rzeczy. Romantyk i arystokrata wśród nowobogackich właścicieli RP. Ekonomicznie związanych lub zaprzyjaźnionych z politykami opłaconymi przez siebie. Ilu z nich pamiętałoby o takim prostym i oczywistym geście jak zadbanie, aby w szwajcarskim St. Moritz nad stadionem, który wynajął za własne pieniądze, powiewała daleko od Ojczyzny, dumnie polska flaga po zdobyciu przez drużynę (której był właścicielem i którą opłacał z własnych środków, a nie np. z budżetu państwa) mistrzostwa świata w grze polo? Marek pamiętał i zadbał….
I to jest prawdziwa miara ludzi, o ich pamięci, o ich korzeniach! I dlatego Dochnal nie pasował do tej zgrai hien i stada sępów krążących od dwudziestu lat nad Polską. Dlatego też od razu znaleźliśmy wspólny język – on idealista i romantyk w biznesie, a ja zaś w polityce. A wokół ocean małości, głupoty i intryg. Do czasu zakończenia przeze mnie aktywnej działalności politycznej (jesień 2001) nie łączyły nas poza osobistą sympatią żadne inne relacje. Myślę, że był zbyt taktowny i nazbyt mnie szanował, aby wyjść z jakąkolwiek propozycją na styku biznes – polityka.
Szefem spółek Marka w Polsce był Krzysztof Maciek Popenda. To mój przyjaciel jeszcze sprzed 1989 roku. Poseł (KPN) w latach 1991-1997, wspaniały kolega, wierny i oddany. Przede wszystkim zaś bardzo ideowy człowiek, który zawsze dbał, aby w przypadku zakupu państwowych zakładów załoga otrzymywała świadczenia wyższe i ochronę socjalną lepszą niż gdziekolwiek indziej. To cechowało i Marka i Krzysztofa – pewna klasa oraz wyczulenie na problemy pracowników. Dbałość o interes społeczny i o ludzi, te przypadki można by długo wyliczać. Oraz dbałość o interes państwa, jak przy reprezentowaniu w przetargu na samolot wielozadaniowy – konsorcjum „GRIPENA” z lepszą dla Polski ofertą niż przestarzały F-16 i jego śmiechu warty offset ….
To były takie niby szczegóły, niby niewiele znaczące detale – ochrona pracowników czy dalekosiężny interes państwa polskiego – lecz inni ich przecież w ogóle nie zauważali w swoim pędzie do sukcesu i pieniędzy.
Wymieniam nazwisko Maćka Popendy, wspominam inne postaci z tamtych lat i zaraz pojawia się KPN. Czy tak będzie już do końca mojego życia? Niewykluczone. Bardzo wrosła we mnie ta najbardziej zasłużona dla Polski partia w latach osiemdziesiątych. I bardzo dobrze. To KPN z Leszkiem Moczulskim na czele wyznaczał linię na horyzoncie, która potem była metą dla innych. Najpierw horyzont wolności i niepodległości, a potem demokracji w niepodległym już państwie. A większość polskich polityków, która wcześniej w ogóle nie widziała tych horyzontów – później przypisywała sobie ich osiągnięcie.
My, Konfederacja Polski Niepodległej dokonaliśmy rewolucji lat osiemdziesiątych oraz walczyliśmy konsekwentnie w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych. A potem odchodziliśmy, tracąc na znaczeniu. Zresztą to nic nowego, bo stara prawda, że " rewolucje zjadają swoje dzieci" artykułuje się w praktyce wciąż na naszych oczach w wielu regionach świata. A nas rewolucja poczęła zżerać już od 1992 roku.
Zaczynała powoli nas połykać, by później zgilotynować tak, jak my wcześniej innych wysyłaliśmy w niebyt. Z tą jednak różnicą, że my wysyłaliśmy na śmierć polityczną nie tylko swoich wrogów, ale przede wszystkim tych, którzy stali na drodze do wolności i niepodległości. I robiliśmy to z otwartą przyłbicą nie skrywając swoich zamiarów. Nie bolało nas, gdy dokuczali nam rozliczni wrogowie czy nawet ich agenci. Najbardziej jednak bolało i piekło to, że rozmontowywali nas przyjaciele i koledzy.
Niewątpliwie najbardziej zasłużoną osobą w demontażu KPN był Adam Słomka. Przez dziesięć lat był prawą ręką Moczulskiego i wiceprzewodniczącym partii. Wykorzystując naszą naiwność zapragnął wysłać Moczulskiego na przedwczesną emeryturę, aby ogłosić się wodzem.
Problem tkwił w tym, że poza przerostem ambicji i detronizacją szefa, niestety sam nie miał nic do zaproponowania ani Konfederacji ani Polsce. W 1995 roku założył koronę na głowę i dryfował z nią cztery lata, a my z nim. Poważnej i skutecznej polityki nie da się przecież wyłącznie ograniczać do, choćby zasadnej, krytyki wszystkich dookoła. Trzeba jeszcze mieć własną wizję i charyzmę, którą musi posiadać autentyczny przywódca i którą można przekazać następcom. A przede wszystkim niezbędna jest własna, ciężka pracy.
Niestety Adam Słomka zaś, jeżeli nawet kiedyś cechy przywódcze posiadał, to zaczął je tracić wtedy właśnie, gdy po przywództwo sięgnął. Dosłownie w oczach cofał się, zamykał się w sobie i od 1996 roku po prostu znikał na całe miesiące. Zamykał się w swoim górskim domku, w ciszy i spokoju. I chyba wtedy nie robił nic, bowiem te miesiące i w efekcie potem lata nigdy nie objawiły się jakąś myślą, pomysłem, refleksją czy choćby publikacją. Powracając robił się jeszcze bardziej destrukcyjny, niż był.
Może korona odebrana Moczulskiemu uwierała. A być może zamieniała się powoli w cierniową. Mógł przecież cierpieć w samotności. A niewykluczone też, że pojął własne błędy i się przestraszył? A może nie umiał inaczej lub musiał, bo tak mu po prostu ktoś kazał… Z latami 1996-2000 wiąże się również kilka zaskakujących zachowań A Słomki.
Jak już wspomniałem wcześniej w 1998 roku ustaliliśmy priorytet. Walczymy w wyborach prezydenckich 2000 roku o naszego kandydata – dr Janinę Kraus. Nieoczekiwanie dla nas Adam przez okres tych dwóch lat zaczął czynić prawie wszystko, aby ją zniechęcać intrygami, złośliwą manipulacją a nawet osobistymi przykrymi wycieczkami. Te metody eliminacji do tego stopnia stawały się widoczne i żałosne, że powoli lecz skutecznie zniechęcały do niego najbliższe i przyjazne mu nawet otoczenie.
Tym bardziej, że Janka była bardzo lubiana w strukturach KPN. Zachowanie Adama było dla nas tym bardziej dziwne, że sam mówił wcześniej wielokrotnie, że jest za młody, aby kandydować. A po cichu przeprowadzał działania, które mówiły jednak zupełnie coś innego. To były pierwsze ostrzegawcze i złowieszcze znaki. Sygnały o jego dziwnych planach i zamierzeniach. Jeszcze bardziej groźna była sytuacja w połowie 2000 roku, gdy po próbie rzeczywistej lustracji Premiera Jerzego Buzka poprosiliśmy wspólnie z Michałem Janiszewskim (drugim wiceprzewodniczącym KPN-Ojczyzna) o wydanie pewnej cennej dyskietki komputerowej. Dyskietka była moją własnością.
Przekazał mi ją pewien wysoki funkcjonariusz MSW, a zawierała dokumenty dotyczące przeszłości Buzka. To miał być koronny dowód w sprawie lustracji ówczesnego premiera. Słomka, jako mój szef, wiedząc o jej istnieniu, zakazał mi użyć informacji w niej zawartych w chwili, gdy składałem wniosek lustracyjny. Tłumaczył wtedy, że użyjemy tej wiedzy i dokumentów później. Słusznie zresztą zakładał, że proces lustracyjny premiera może być długi i trudny, więc lepiej mieć w rękawie parę asów. Problem natomiast tkwił w tym, że to „później” nigdy nie nastąpiło. Adam bowiem odmówił wydania mi tej dyskietki, oświadczając, że nigdy jej nie miał, czym postawił mnie w roli kłamcy. A to już było dla mnie za wiele.
Inne dziwne zdarzenie miało miejsce w 1999 roku i związane było z Zygmuntem Wałęsą – bratem Lecha. Otóż brat Wałęsy w połowie 1999 roku poprosił mnie o osobiste spotkanie. Nastąpiło to wkrótce i rozmówca zaraz na wstępie poprosił mnie, abym zawsze w przyszłości spotykał się z nim w cztery oczy, bez asysty kolegów, a szczególnie bez Adama Słomki. Nie bardzo wtedy rozumiałem, o co chodzi. Zrozumiałem za kilka tygodni, gdy otrzymałem telefon od Zygmunta Wałęsy z prośbą o ponowne spotkanie. A ponieważ w trakcie pierwszej naszej rozmowy okazało się, że chce pomóc mi w bardzo trudnej dla Polski i osobiście dla mnie sprawie, dlatego zgodziłem się spotkać natychmiast. Wraz z Słomką przebywałem wtedy w Łodzi i lojalnie poinformowałem go o spotkaniu oraz zastrzeżeniach Z. Wałęsy co do rozmów w cztery oczy. Adam stwierdził jednak stanowczo, że pójdzie ze mną. Było mi bardzo głupio, ale w końcu uległem, bo był przecież moim szefem. Uległem na swoje i jego nieszczęście.
Wałęsa widząc Słomkę przez chwilę wahał, czy nie wyjść. W końcu został i oświadczył, że rozumie, iż nie jestem sam, bo nie miałem innego wyjścia. Adam zaś sam zaczął rozmowę od złośliwości na temat Lecha Wałęsy pytając o jego polityczną emeryturę i o „Bolka”. Z.Wałęsa po kilku minutach przerwał mu oświadczając: Panie Słomka, po pierwsze nie zapraszałem Pana na to spotkanie, a po drugie jak już Pan jest, to nie będę wysłuchiwał Pana ironicznych uwag pod adresem mojego brata. A po trzecie, to niech Pan nie rzuca pierwszy kamieniem. Niech Pan przypomni sobie swoją przeszłość, bo są tacy, którzy widzieli Pana dokumenty z tej przeszłości i pewnie są ludzie, którzy do dziś je mają.
Po takiej ripoście sam nie wiedziałem, czy wyjść dyplomatycznie do WC, czy iść po kelnera, czy zasłabnąć. Słomka zzieleniał na twarzy i zapytał, co to ma znaczyć. Wałęsa dalej bardzo spokojny, a sytuacja idiotyczna, bo za chwilę pewnie wysypią się karty na stół pyta, czy ma zacząć może od wojska, a na słowa speszonego Adama, że wszyscy przecież tak wtedy robili, odpowiedział, że jednak nie z takim rozpoznaniem…
Na koniec dodał, że przez szacunek do mnie nie chce tego wątku kontynuować bo są i gorsze rzeczy. I wyszedł. Poszliśmy do samochodu, by wrócić do Katowic. Adam spał na tylnym siedzeniu przez całą drogę. A ja przez ponad dwie godziny jazdy zrozumiałem, że nagle coś pękło, coś się skończyło. I teraz to ja niestety stałem się głównym wrogiem mojego przyjaciela, ojca chrzestnego mojej córki.
Od tego wydarzenia Adam praktycznie przestał zwoływać posiedzenia ciał statutowych partii. A ze mną i drugim wiceprzewodniczącym kontaktował się przez swojego bardzo młodego asystenta. Sytuacja taka jednak nie mogła trwać w nieskończoność, bo nadszedł rok 2000 – rok wyborów. Następował klincz absolutny, gdyż władze partii nie mogły się zbierać, ponieważ według statutu zwoływać je mógł jedynie przewodniczący. Słomka zaś tego nie czynił, a na domiar złego nasilił tylko intrygi skierowane przeciwko Jance Kraus. Pat nie mógł trwać wiecznie – życie polityczne w kraju toczyło się dalej, kalendarz wyborczy także dyktował terminy. Wraz z Janiszewskim poinformowaliśmy o sytuacji zaniepokojonych członków władz czternastoosobowej Rady Politycznej. Ustaliliśmy, że konieczne jest zwołanie Nadzwyczajnego Kongresu KPN – Ojczyzna. Aby rozstrzygnąć dwie zasadnicze kwestie – czy Słomka ma dalej pełnić funkcję Przewodniczącego i kto ma być kandydatem na urząd Prezydenta z KPN – Ojczyzna.
Oczywiście był szkopuł, gdyż obowiązywał nas statut. A ten jednoznacznie określał, że kongres zwołuje przewodniczący. Pod pozorem zwołania posiedzenia Koła Parlamentarnego KPN- Ojczyzna, na czwartym piętrze Starego Domu Poselskiego, zaprosiliśmy Słomkę na spotkanie posłów. Poprosiliśmy Jankę Kraus, aby nie uczestniczyła w tym męskim spotkaniu. Przyszliśmy więc w pięciu posłów i zarazem członków ścisłego kierownictwa partii. Obecni byli: Michał Janiszewski, Andrzej Zapałowski, Ryszard Kędra, Andrzej Chyłek (skarbnik)i ja. Janiszewski przed zebraniem przygotował dokument zwołujący Kongres Nadzwyczajny. Chcieliśmy, aby Słomka go podpisał jako Przewodniczący.
Potem było już tylko gorzej. Adam ośmieszał się próbując nie dopuścić do rozpoczęcia Kongresu, a w końcu opuścił w pośpiechu budynek Kongresowy. I więcej się nie pojawił. Kto mieczem wojuje, od miecza ginie – myślałem wtedy i byłem bardzo rozczarowany, ponieważ, mimo wszystko, spodziewałem się jednak godnego zachowania z jego strony. Sądziłem, że zechce przynajmniej zabrać głos na Kongresie, być może wytłumaczyć się ze swojego wieloletniego lenistwa i paraliżowania władz partii. I odniesie się choć do części zarzutów formowanych pod jego adresem przez delegatów. Niestety, chyba już nie miał cywilnej odwagi, aby spojrzeć im w oczy. Kongres odsunął Adama Słomkę od kierowania KPN – Ojczyzna i powierzył, na moją prośbę, funkcję przewodniczącego Michałowi Janiszewskiemu. W kwestii kandydata na urząd prezydenta, delegaci zwrócili się z apelem do nieobecnej Janiny Kraus o wyrażenie zgody na kandydowanie. Upoważniając jednocześnie Radę Polityczną, z uwagi na szybkie terminy, do ewentualnych rozmów o wspólnym kandydacie z „Koalicją dla Polski”.
Bilans ostatnich pięciu lat był porażający. Słomka całkowicie zmarginalizował KPN. Podzielił partię na dwie zwalczające się frakcje, pogrążył Leszka Moczulskiego i nie zaproponował niczego w zamian. Kompletnie nie rozumieliśmy wtedy, czemu Adam Słomka tak postępował. Chcieliśmy, aby wyjaśnił to wszystko na Kongresie, a on po prostu uciekł. Niektórzy delegaci mówili później, że to nie były przypadki i było to chyba celowe działania, żeby zniszczyć KPN na zlecenie. Nieznana jest tylko odpowiedź – na czyje?
Drugi KPN już był zbyt słaby, a sam Leszek Moczulski opuszczony przez najbliższych mu ludzi, zbyt zmęczony, aby mógł odegrać w wyborach prezydenckich 2000 roku jakąkolwiek polityczną rolę. Szamotał się bez sensu po sądach lustracyjnych niepotrzebnie chcąc udowadniać, że więzień komunistyczny z siedmioletnim stażem w latach 1980-88 nie może przecież być agentem SB. Nawet według jego wrogów samo SB zrezygnowało z ewentualnej z nim współpracy już w 1976 roku, po wydarzeniach radomskich, a trzy lata przed powstaniem KPN 1 września 1979 roku. Co więc chciał udowadniać w sądach pociąganych za sznurki przez swoich politycznych wrogów z lewa i prawa? I po co? Przecież jego dziecko – KPN – i jego zasługi oraz jego osobisty wkład w odzyskanie przez Polskę niepodległości żaden IPN nie może podważyć i nawet nie próbuje. Wrogowie hałaśliwie przypisujący mu kontakty z SB przed powstaniem KPN chcieli po prostu wymazać Konfederację z kart historii najnowszej. KPN, która jako pierwsza mówiła o odzyskaniu niepodległości, a nie reformowaniu do spółki z postkomunistami PRL-u. To KPN-owi już w 1979 roku (gdy inni nawet bali się nawet o tym pomyśleć), zamarzyła się wolna Polska…
Po co Panie Przewodniczący schylać swoją, zawsze wysoko i dumnie noszoną, głowę na starość przed tymi karłami. Przecież przy Panu to tylko małe, złośliwe, a nawet żałosne stworzenia i nic więcej! Więc po co? Przecież my wszyscy możemy z godnością patrzeć na tamte czasy, w przeciwieństwie do większości współczesnych polityków.
Wybory prezydenckie 2000 roku skończyły się dla nas tym, że poparliśmy kandydata „Koalicji dla Polski”, zaprzyjaźnionego ekonomistę Dariusza Grabowskiego (dziś europoseł). Porządny to człowiek i żarliwy patriota. Niestety, ale wynik jednak był mizerny – niecałe 1 procent. Można oczywiście się pocieszać, że w tych wyborach Lech Wałęsa otrzymał 2 procent, a dwóch innych kandydatów mniej głosów niż Grabowski, lecz marna to pociecha. Uznaliśmy zatem, że należy szybko szukać alternatywy, nadchodziły przecież wybory parlamentarne 2001 roku …