Znany jest mit o Niobe, która dla swej ambicji gotowa była poświęcić dorobek życia – własne dzieci.
Obecna sytuacja w „branży” politycznej – sławetny, procentowy udział kobiet w świecie polityki, zaczyna przypominać syndrom Niobe. Kobiety gotowe są poświęcić wszelkie wartości, aby tylko zaistnieć w świecie polityki.
Nie jestem przeciwnikiem obecności kobiet na tej scenie – zawsze, w każdej populacji mogą pojawić się osoby o predyspozycjach do dokonania syntezy oczekiwań i potrzeb społecznych z możliwościami realizacyjnymi. Bo bycie politykiem przez duże „P” – to dar Boży, ale i brzemię.
A wiatr wieje, kędy chce…
Czy jednak tym brzemieniem powinny być obarczane tak duże części kobiecej populacji?
(Oczywiście zakładam, że udział w polityce jest wynikiem dążenia do służenia społeczeństwu, a nie patologią nastawioną na własne korzyści).
Nie należy ukrywać faktu, że synteza rozumienia społecznych zasad współżycia może być dokonana dopiero po nabyciu życiowych doświadczeń. Bo to nie tylko techniczne umiejętności, ale i perspektywa czasu.
Dlatego młodzi ludzie, jako decydenci o społecznych wyborach, są „materiałem wątpliwym” – zbyt łatwo ich decyzje mogą mieć podtekst emocjonalny.
Już kiedyś pisałem (choćby tekst „Lilith”), że w moim przekonaniu, kobiety są lepiej wyposażone przez Stwórcę – są bardziej inteligentne, bardziej odporne, zdolne do większego wysiłku.
Ale też bardziej emocjonalne. I mniej zdolne do syntezy. Zawsze przedkładają partykularyzm codzienności nad górnolotne idee. Czyli nie bujają w obłokach.
A w polityce niekiedy tak trzeba – roztoczyć wizję przyszłości, która porwie serca i umysły innych. Tego kobietom zazwyczaj brakuje i tu można upatrywać powodów małego zainteresowania polityką.
W normalnych warunkach kobieta rozwija się nieco szybciej od mężczyzny, ale przychodzi czas macierzyństwa. To wiązane jest z opóźnieniem rozwoju intelektualnego.
Mam, co do tego wątpliwości. Raczej zdobywanie doświadczenia w relacjach przy zmierzaniu się z naturą. To nauka pokory wobec spraw na które nie mamy wpływu i do których musimy się dostosować.
Kobieta, mając te doświadczenia, kończy okres prokreacyjny i dopiero wtedy zaczyna syntetyzować.
Jeśli jednak jest spełniona w macierzyństwie – to przychodzi refleksja: czy należy ingerować w świat pokolenia, które urodziła i wychowała?
Czy należy zostawić im możliwość wyboru i tylko obserwować – z radością, a niekiedy smutkiem?
Wiadomo, że jest wiele niewyżytych „teściowych i świekr” – to te, które nie w pełni zrealizowały się w swoim powołaniu.
Część z takich „pań” chce się wyżyć w polityce. Czy będziemy uszczęśliwieni ich pomysłami? A przecież wyraźnie widać – do publicznych stanowisk dążą kobiety posiadające jedno, dwoje, a sporadycznie troje dzieci. I bezdzietne.
To wyraźny przejaw lokowania w polityce swych niewyżytych potrzeb.
Oglądam niekiedy ręce pań.Czasami takich w wieku już przekwitania. Takich, które poszukują swego miejsca w życiu. Jego sensu i treści.
(Muszę zaznaczyć, że trochę mam do czynienia i z astrologią, i chiromancją – acz ostatnio od tego stronię).
I często znajduję, że spełnieniem i wypełnieniem życiowej misji – było macierzyństwo i dzieci. Nie jedno, czy dwoje, ale wiele – czyli przynajmniej pięcioro. Wtedy wystąpiłaby harmonia życiowego wypełnienia. I często są to kobiety, które na samo wskazanie tej opcji – reagują alergicznie.
Czy jesteśmy już tak zdegenerowani?
PS. Ciekaw jestem, czy przeprowadzono jakieś badania socjologiczne, gdzie sprawdzana byłaby zależność poziomu życiowej satysfakcji od ilości posiadanych dzieci. Wśród kobiet z przedziału wiekowego 40 – 60 lat.
Zainteresowania z róznych dziedzin. Wszystko po to, aby ustalic wartosci, jakimi warto sie kierowac w wyborach.