wybory do Senatu 2011 nie stanowią testu na jakość wyborów w JOW, ponieważ tylko w niewielkim stopniu spełniały zasady takich wyborów.
Otwarty wróg
W wywiadzie z Jarosławem Kaczyńskim, jaki ukazał się 14 listopada 2011 w „Naszym Dzienniku” , prezes Prawa i Sprawiedliwości powiedział, expressis verbis, że „system jednomandatowych okręgów wyborczych (JOW) nie mieści się w ramach demokracji, bo prowadzi do faktycznego pozbawienia praw politycznych 20 albo i 30 procent społeczeństwa.” W ten sposób jakby potwierdził przesłanie ś.p. Lecha Kaczyńskiego, że „system JOW nie ma nic wspólnego z demokracją” i który nas zapewnił że „nawet gdyby mój brat Jarosław przyszedł i na kolanach błagał mnie o JOW, to się nie ugnę”. Tymi wypowiedziami Bracia Kaczyńscy postawili przed wszystkim Polakami zagadkę: jaką to demokrację mają oni na myśli, skoro nie mieści się w niej ani Wielka Brytania, ani Stany Zjednoczone, ani Kanada, ani nawet Australia, czy Francja? We wszystkich tych krajach bowiem (ale i wielu innych) JOW stanowią fundament systemu wyborczego i obywatele tych krajów odejścia od tego systemu nie wyobrażają sobie, czego dowiodły najlepiej referenda w sprawie systemu wyborczego w Kanadzie, a przede wszystkim referendum 5 maja 2011 w Zjednoczonym Królestwie. Tak się bowiem składa, że pomimo najróżniejszych uzasadnionych pretensji, jakie Polacy zgłosić by mogli pod adresem „naszych sojuszników Amerykanów i Anglików”, kraje te uważane są za przodujące kraje demokratyczne. Jeśli, dodatkowo, weźmiemy pod uwagę, że wśród pierwszych 100 uniwersytetów na świecie, ponad 90% stanowią uniwersytety amerykańskie i brytyjskie, że podobnie jest w statystyce przyznawanych Nagród Nobla i wszelkich innych prestiżowych wyróżnień, że podobnie jest w statystyce światowej wynalazczości – to naprawdę trudno przeciętnemu Polakowi uwierzyć, ze kraje te zamieszkują ludzie, którzy nie mają pojęcia o demokracji i po naukę koniecznie powinni się udać nad Wisłę.
W każdym razie, na dobro Jarosława Kaczyńskiego zaliczyć wypada fakt, że swojej niechęci do JOW nie ukrywa, mówi o niej otwarcie, nie ukrywa nawet tego, ze w gruncie rzeczy obawia się on, iż system JOW mógłby de facto doprowadzić do marginalizacji jego partii i zepchnąć ją ze sceny politycznej. Na ile te obawy są uzasadnione, to inna sprawa.
I fałszywy przyjaciel
W przeciwieństwie do Jarosława Kaczyńskiego, jego główny przeciwnik polityczny, Donald Tusk, w wystąpieniach publicznych zaklina się, ze nie marzy on bardziej o niczym, jak o najszybszym wprowadzeniu JOW w wyborach do Sejmu. Nie może jednak swego marzenia zrealizować, gdyż „wszyscy są przeciwko niemu”, zarówno „opozycja”, jak PiS i SLD, jak i jego koalicjant PSL. Podobnie wypowiada się Prezydent Bronisław Komorowski. Okazuje się, że nawet posiadanie w rękach rządu, prezydentury, posad marszałków Sejmu i Senatu oraz bezwzględnej większości w Senacie to za mało, żeby przybliżyć się do realizacji tych szczytnych zamiarów. Nawet zebranie prawie miliona podpisów obywatelskich pod wnioskiem o referendum w tej sprawie, przyczyniło się jedynie do zgromadzenia nadmiaru makulatury w piwnicach sejmowych i podpisy te można było co najwyżej wykorzystać na podpałkę.
W tej sytuacji pewne poruszenie wywołało niespodziewane wprowadzenie do Kodeksu Wyborczego JOW w wyborach do Senatu. Jeszcze w grudniu ubiegłego roku nie było o tym mowy, a oto, ku zaskoczeniu wszystkich, w styczniu uchwalona została nowa ustawa i JOW w jednej turze w wyborach do Senatu zostały wprowadzone. Jest rzeczą ciekawą, że wprowadzenie tej ustawy nie zostało poprzedzone żadną otwartą debatą publiczną, a w szczególności nigdy w tej sprawie nie udzielono głosu w mediach publicznych żadnemu przedstawicielowi Ruchu Obywatelskiego na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych, który od 20 lat wędruje po Polsce gromadząc poparcie dla tego rozwiązania ustrojowego. Nasuwa się więc nieodparte podejrzenie, że wprowadzenie JOW w wyborach do Senatu to raczej sprytny zabieg socjotechniczny, aniżeli oczekiwany „krok w dobrym kierunku”, a celem tego zabiegu jest przekonanie Polaków, że nie ma się czego spodziewać po wprowadzeniu JOW w wyborach do Sejmu, bo „tak czy owak, zawsze Nowak”. W tym wszystkim nigdy i nigdzie nie eksponuje się faktu, że w wyborach wójtów, burmistrzów i prezydentów miast, jakie już trzykrotnie miały miejsce w latach 2002, 2006 i 2010, aż 80% mandatów otrzymali kandydaci nie rekomendowani przez parlamentarne partie polityczne. Taki wynik, to zmora, która musi po nocach spać nie dawać liderom tych partii, ponieważ pokazuje on, ze w JOW nie tylko Jarosław Kaczyński ma prawo obawiać się marginalizacji, ale dokładnie takie same powody mają wszyscy pozostali Wielcy Liderzy Partii Politycznych.
Czy ta socjotechnika była skuteczna?
Jeśli za miarę skuteczności przyjąć odgłosy medialne i wypowiedzi ulubionych komentatorów, to socjotechnikom wypada pogratulować. „Runął mit jednomandatowych okręgów wyborczych” , „koniec legendy JOW”, „entuzjaści JOW powinni zamilknąć co najmniej na pół wieku” – woła główny dzisiaj komentator polityczny, dr Rafał Chwedoruk z UW. Ten sam Chwedoruk, który przed wyborami wieszczył, że w JOW do Senatu, mandaty kupią sobie bogacze, oligarchowie, różne „stokłosy”. Ponieważ to się jakoś nie sprawdziło, to dzisiaj grozi, że „gdyby zastosować je także w wyborach do Sejmu, wyborca PO z okolic Łomży nigdy by się nie doczekał swojego przedstawiciela w parlamencie – analogicznie wyborca PiS z warszawskiego Ursynowa” i wraca do standardowego bełkotu polskich politologów na temat JOW o straszliwym gerrymanderingu, o niesprawiedliwości jaka od dziesięcioleci spotyka liberałów w Wielkiej Brytanii i kończy jak prawdziwy bliźniak Jarosława Kaczyńskiego: „wprowadzenie JOW-ów do Sejmu mogłoby być końcem realnej demokracji w Polsce”. Natomiast przedstawicielom Ruchu Obywatelskiego na rzecz JOW żadne medium, publiczne czy prywatne, udzielić głosu nie zamierza. A przecież chętnie podjęlibyśmy polemikę z tymi wieszczami demokratycznej katastrofy w wyniku wprowadzenie JOW w wyborach do Sejmu.
JOW-y JOW-om nie równe
W różnych krajach świata funkcjonują różne ordynacje wyborcze z JOW i nie są to tylko różnice jakichś drugorzędnych przepisów ordynacyjnych. Są JOW-y w UK. Kanadzie czy USA, a inne we Francji, a zupełnie inne w Australii i dlatego w UK nawet przeprowadzono 5 maja 2011 referendum z pytaniem czy Brytyjczycy chcą takie JOW, jak do tej pory, czy raczej takie, jakie obowiązują w Australii? A już zupełnie inne obowiązują np. w Korei Północnej, ale o tych mówić nie będziemy. Ruch Obywatelski na rzecz JOW domaga się wprowadzenia JOW opartych o następujące zasady: (1)równość wszystkich obywateli w całym procesie wyborczym; (2) swobodne, równe dla wszystkich prawo do kandydowania; (3) małe, ok. 60- tysięczne okręgi wyborcze; (4) wybory w jednej turze, (5) zamiast zbierania podpisów poparcia niewielka kaucja, np. 2 -3 tysiące PNL. Takie są podstawowe zasady wyborów w UK i, w wyniku wieloletniej dyskusji, uznaliśmy je za optymalne i taki sposób wyborów popularyzujemy i popieramy.
Wybory do Senatu 2011
Spełniają tylko jeden z tych warunków: odbywały się w jednej turze i mandat uzyskiwał ten kandydat, który uzyskał najwięcej głosów. Brytyjczycy nazywają tę zasadę Firt Past The Post – Pierwszy Na M ecie. Pod każdym innym względem wybory te leżą daleko od brytyjskiego wzoru.
Po pierwsze: za duże okręgi wyborcze
Podstawowym parametrem ordynacji z JOW jest wielkość okręgu wyborczego. Wybory wygrywają w nich ludzie znani wyborcom z dobrej strony. Wyborcy muszą więc mieć możliwość poznania kandydatów i rozróżnienia ich między sobą. W Wielkiej Brytanii w jednym okręgu wyborczym mieszka, średnio, 95 tysięcy osób. W Polsce, dzieląc liczbę mieszkańców przez 100 otrzymujemy 380 tysięcy, a zatem okręg wyborczy w wyborach do Senatu jest ponad cztery razy większy niż w Wielkiej Brytanii. To oznacza, że kandydatom w Polsce jest co najmniej cztery razy trudniej dać się poznać niż kandydatom w UK i, odpowiednio, wyborcy mają wielokrotnie trudniejsze zadanie przy poszukiwaniu właściwego kandydata.
Po drugie: wielokrotne pogwałcenie fundamentalnej zasady równości
Fundamentem demokracji jest równość obywateli wobec prawa i musi to być równość w całym procesie wyborczym, a nie tylko sprowadzać się do tego, że każdy wyborca ma taki sam głos. Tę zasadę równości wielokrotnie naruszają zapisy Kodeksu Wyborczego i procedury zastosowane w ostatnich wyborach.
Najpierw, rażąco nierówne są okręgi wyborcze. I tak okręg nr 61, w którym wybierano Włodzimierza Cimoszewicza ma 176 tysięcy wyborców, a okręg nr 30, z którego pochodzi senator Andrzej Pająk, 513 tys. To oznacza trzykrotną różnicę wielkości. Przeciwnicy JOW nieustannie podnoszą zarzut tzw. gerrymanderingu, a więc manipulowania granicami okręgów wyborczych odpowiednio do partyjnych interesów. Jak można określić takie ustalanie granic okręgów wyborczych, żeby jeden okręg był trzy razy większy od innego?
Następnie, równość kandydatów naruszają przepisy finansowe. Kodeks przewiduje, że kandydat do Senatu może wydać na kampanię wyborczą na jednego wyborcę nie więcej niż 18 groszy (art. 259) Jednakże partyjne komitety wyborcze, które prowadzą równolegle kampanię wyborczą do Sejmu, mogą wydać na jednego wyborcę 82 + 18, czyli ponad pięciokrotnie więcej.
Po trzecie: zasadę równości gwałci konieczność tworzenia komitetów wyborczych wyborców, gdyż zgłoszenie kandydata musi być poprzedzone utworzeniem komitetu wyborczego, które, z kolei, musi być poparte tysiącem podpisów wyborców. Od tego obowiązku zwolnione są partie polityczne. Jaskrawym przykładem tego naruszenia zasady równości była kwestia komitetu wyborczego „Nowego Ekranu”, który nawet zebrał, w odpowiednim czasie, właściwą liczbę podpisów, ale jego rejestracji odmówiła Państwowa Komisja Wyborcza. Sąd Najwyższy wprawdzie uchylił uchwałę PKW i nakazał zarejestrowanie komitetu, jednakże ta procedura praktycznie uniemożliwiła temu komitetowi zebranie podopisów poparcia kandydatów i dokonanie ich rejestracji w określonym czasie.
Wszystko to jest najzupełniej zbędne: w Wielkiej Brytanii, Kanadzie czy USA gdzie nie ma potrzeby powoływania jakichkolwiek komitetów wyborczych, a kandydaci mają prawo zgłaszać się samodzielnie, bez jakichkolwiek pośredników. Wystarcza im 10 ( a nie 2 tysiące!) podpisów poparcia i wpłacenie niewielkiej kaucji, która jest zwracana, gdy kandydat zdobędzie np. 3% głosów wyborców.
Po czwarte: nierówność szans wprowadzały przepisy o czasie trwania kampanii wyborczej. Komitety wyborcze wyborców mogą zbierać podpisy, gromadzić pieniądze i prowadzić kampanię dopiero z chwilą zarejestrowania, co, w warunkach ostatnich wyborów pozostawiało im nie cały miesiąc. Od tych wymogów zwolnione były partie polityczne, które prowadziły swoją kampanię od wielu miesięcy, z udziałem środków masowego przekazu.
Propagandziści partyjnictwa, jak Chwedoruk czy Leski, leją krokodyle łzy nad „upadkiem mitu JOW”, bo JOW-y, ich zdaniem się nie sprawdziły, a niezależni kandydaci nie dali rady przełamać partyjnego betonu. W warunkach stworzonych w roku 2011 dokonanie takiej sztuki graniczyło z cudem, nie ma więc dziwnego, że tylko jeden kandydat, Jarosław Obremski z Wrocławia, potrafił się przez tę zaporę przedrzeć. Pezetpeerowskie skamieliny, w osobach Borowskiego, Cimoszewicza i Kutza, jako przykłady „senatorów niezależnych” nadają się tylko do skeczów kabaretowych. I nie chodzi tu tylko o ich żywą i czerwoną (także parlamentarną) przeszłość , ale także o fakt, że wszędzie tam, gdzie ci panowie kandydowali ani PO ani SLD nie wystawiły partyjnych kontrkandydatów a więc , de facto, obie te partie udzieliły im poparcia.
Przesłanie pozytywne wyborów senackich 2011
Pomimo tych wszystkich wad, które powodują, iż tegoroczne wybory do Senatu nie mogą być pozytywnym przykładem zasady wyborów w JOW, to odsłoniły one częściowo pewne ważne aspekty takiego systemu wyborczego;
Po pierwsze, pokazały one, że to KANDYDAT ma być znany wyborcom, a nie jego promotor czy promotorzy! Boleśnie przekonali się o tym prezydenci wielkich miast, którym się wydawało, że skoro oni są znani i sami swobodnie wygrywają wybory w jednomandatowych okręgach wyborczych, to wystarczy jak teraz wskażą swoich kandydatów na senatorów, żeby zapewnić im zwycięstwo. Innymi słowy doszli do przekonania, że los na tyle pogrubił im ich palce wskazujące, że okażą się grubsze od palców Tuska, Kaczyńskiego, Pawlaka czy Napieralskiego. Wybory pokazały, że te rachuby są błędne. Jedyny zwycięski prezydencki kandydat, Jarosław Obremski, zapewne i bez poparcia Rafała Dutkiewicza wygrałby wybory, ponieważ jest osobą we Wrocławiu znaną, stale obecną w mediach, zasiadającą we władzach Miasta nieprzerwanie od roku 1990 (członek Zarządu, przewodniczący Rady Miejskiej, wiceprezydent), w dodatku z ładną kartą opozycyjnej przeszłości w czasach studenckich. Inni kandydaci, w opisanych wyżej warunkach, nie byli w stanie przebić się przez partyjny walec wyborczy. Zwycięstwo Jarosława Obremskiego to jest także sukces JOW, bo w warunkach partyjnej ordynacji wyborczej do Sejmu nic podobnego nie mogłoby mieć miejsca.
Po drugie, wybory do Senatu ujawniły ważną właściwość JOW, która zasadniczo różni je od wyborów na listy partyjne: wybory w JOW są mechanizmem integrującym ludzi o podobnych poglądach. Znakomitym przykładem są właśnie wybory Cimoszewicza, Borowskiego i Kutza, gdzie wszystkie partie się połączyły, nie wystawiając swoich kandydatów i kandydaci PiS, nawet tacy jak Zbigniew Romaszewski, nie mieli szans. PiS, jako, de facto, jedyna partia opozycyjna, wygrywał najczęściej tam, gdzie PO, PSL i SLD się podzieliły, wystawiając swoich kandydatów i konkurując ze sobą, co zwiększało szanse kandydatów Prawa i Sprawiedliwości.
Po trzecie: wybory do Senatu obaliły tezę tych wszystkich proroków anty-JOW, że wybory w JOW oznaczają rozdrobienie parlamentu, że wprowadzają jakieś „wolne elektrony” od Sasa do Lasa, wśród których nie będzie możliwe sensowne procedowanie i podejmowanie uchwał większością głosów.
Podsumowując:
Jeśli chcemy, żeby wybory do Senatu przypominały prawdziwe wybory w JOW, to trzeba: (1) Oddzielić wybory do Senatu od wyborów do Sejmu;(2) dać wszystkim wyborcom swobodne prawo kandydowania, bez konieczności zbierania tysięcy podpisów;(3) zlikwidować komitety wyborcze;(4) zrównać liczbowo okręgi wyborcze;
(5) zapewnić wszystkim kandydatom jednakowe warunki dostępu do środków przekazu i zasady finansowania.
– polski uczony, fizyk, profesor dr hab., specjalista kwantowej teorii ciala stalego, nauczyciel akademicki na Uniwersytecie Wroclawskim (byly kierownik Zakladu Fizyki Fazy Skondensowanej i Teorii Wielu Cial w Instytucie Fizyki Teoretycznej). By