Andrzej Owsiński Co to jest prawda historyczna? Burzliwą dyskusję wywołał artykuł Romualda Szeremietiewa na temat prawdy historycznej odnoszącej się do polskiej przedwojennej polityki, początku i przebiegu kampanii polskiej, nazywanej też „wrześniową” chociaż zahaczyła też i o październik 1939 roku. Spór na temat winnych wybuchu wojny i polskiej klęski jest jak widać ciągle żywy, tylko że jego mankamentem jest fakt braku pełnej dokumentacji wszystkich ówczesnych zdarzeń. Można zatem sprawę odesłać do ewentualnego ujawnienia rzeczywistego znaczenia wielu tajemniczych wydarzeń z tamtego okresu, traktując to jako ciekawostkę historyczną z minionej przeszłości. I tu właśnie leży sedno zagadnienia, ta przeszłość nie jest zjawiskiem zamkniętym, a jedynie fragmentem procesu, który my współcześnie też przeżywamy. Ten proces możemy określić jako tworzenie nowego ładu […]
Andrzej Owsiński
Co to jest prawda historyczna?
Burzliwą dyskusję wywołał artykuł Romualda Szeremietiewa na temat prawdy historycznej odnoszącej się do polskiej przedwojennej polityki, początku i przebiegu kampanii polskiej, nazywanej też „wrześniową” chociaż zahaczyła też i o październik 1939 roku.
Spór na temat winnych wybuchu wojny i polskiej klęski jest jak widać ciągle żywy, tylko że jego mankamentem jest fakt braku pełnej dokumentacji wszystkich ówczesnych zdarzeń.
Można zatem sprawę odesłać do ewentualnego ujawnienia rzeczywistego znaczenia wielu tajemniczych wydarzeń z tamtego okresu, traktując to jako ciekawostkę historyczną z minionej przeszłości.
I tu właśnie leży sedno zagadnienia, ta przeszłość nie jest zjawiskiem zamkniętym, a jedynie fragmentem procesu, który my współcześnie też przeżywamy. Ten proces możemy określić jako tworzenie nowego ładu światowego na gruzach odchodzącego. Sądząc po przebiegu wydarzeń raczej jesteśmy ciągle jeszcze w fazie burzenia niż działania twórczego, trudno bowiem określić, które zjawiska możemy określić jako zwiastuny nowego świata.
Za początek fazy niszczycielskiej należy uznać wybuch I wojny światowej, zwanej tak lekko na wyrost ze względu na fakt, że jej teatrem była Europa, częściowo Afryka i w niewielkim stopniu Azja. Ma ona jednak szczególne znaczenie gdyż w jej rezultacie rozpadły się cztery imperia zbudowane na przestrzeni stuleci drogą podboju i przemocy. Były to wszystkie trzy cesarstwa rozbiorowe Polski i sułtanat osmański. Wydawało się, że zaistniała okazja do stworzenia na ich gruzach nowego układu europejskiego, opierającego się na ładzie mającym większe perspektywy, aniżeli stuletni ład pokongresowy z 1815 roku. Tymczasem okazało się że traktat wersalski otworzył wrota piekielne o jakich nie śniło się nikomu, będącemu pod jarzmem państw zaborczych.
Do dziś jest tajemnicą prawdziwa przyczyna wprowadzenia takiego układu sił w Europie i braku jakichkolwiek zabezpieczeń, który spowodował wybuch następnej już rzeczywiście światowej wojny z nieporównywalnymi zniszczeniami, wielokrotnie większymi ofiarami i zniewoleniem prawie połowy Europy. Odnosi się wrażenie że jakaś piekielna siła pokierowała decyzjami wersalskimi, traktując je jako otwarcie dla dalszego procesu niszczenia współczesnego świata.
W przypadku obu wojen dziwnie kształtuje się rola Stanów Zjednoczonych, uchodzących za wybawicieli zarówno w przedmiocie udziału militarnego, jak i pomocy zniszczonym i wygłodzonym krajom. Te same Stany przyczyniły się w znacznej mierze do utrzymania bolszewickiego reżymu w Rosji po I wojnie światowej, jak i nie tylko uratowania przed klęską, ale też do obdarowania Stalina kilkunastoma krajami europejskimi.
Podobnie jak w stosunku do Europy powersalskiej tak i po-poczdamskiej, a właściwie to teherańsko-jałtańskiej nie wiemy kto i dlaczego spowodował te makabryczne w skutkach rozwiązania. Formalnie można oskarżyć Wilsona i Roosevelta, ale chyba należy ich raczej traktować jako wykonawców czyjejś woli, tylko czyjej? Jest mnóstwo hipotez, ale brak dokumentacji. Odnalezienie jej zmusiło by do napisania na nowo całej historii ostatniego wieku.
Na tym tle historia Polski musi być widziana inaczej aniżeli to jest współcześnie rozważane. W skrócie, można zaryzykować twierdzenie, że zostaliśmy przeznaczeni na pastwę już w chwili powstawania układu wersalskiego. Dopuszczenie do „Rapallo” i „Locarno” były tylko potwierdzeniem faktycznych ówczesnych decyzji. Podobnie zmowa z Albertville była tylko potwierdzeniem znacznie wcześniej podjętej i zasygnalizowanej budową linii Maginota, decyzji o tym, że wschodnia i środkowa Europa zostaje oddana na łup dyktatorom. Nawet w połowie sierpnia 1939 roku Francuzi nie pytając Polski zezwolili bolszewikom na wkroczenie do Polski jeszcze przed ewentualnym wybuchem wojny. Mamy zatem cały ciąg wydarzeń wskazujących wyraźnie w jakim kierunku zmierzają mocarstwa zachodnie. Problem leży tylko w tym kto stał za tymi decyzjami podejmowanymi przez różne rządy.
Oczywiście można mówić o „błędach” polskiej polityki zagranicznej, jak choćby o propozycji „wojny prewencyjnej” z Niemcami zgłoszonej przez Piłsudskiego po dojściu Hitlera do władzy i zapowiedzeniu zbrojeń równoznacznych z jawnym złamaniem traktatu wersalskiego. Był to niewątpliwie casus belli, ale o tym nikt we Francji nie chciał słyszeć. W praktyce niepotrzebna była wojna, a jedynie akcja policyjna w postaci wznowienia okupacji Nadrenii i terenów plebiscytowych. Wydaje się jednak w świetle omówionych poprzednio faktów, że Francuzi nawet na takie rozwiązanie nie zdobyli by się.
Piłsudski wypominał wizytującym go francuskim premierom, że Francja dopuszcza do zbrojeń niemieckich, a na ich odpowiedź, że nie dopuszczą do tego, stwierdził: „dopuścicie, dopuścicie”. I stało się to na zgubę Francji też. Wprawdzie Daladier w 1938 roku już po aneksji Austrii w czasie kryzysu sudeckiego nawet ogłosił mobilizację, ale szybko się wystraszył własnej odwagi i wycofał się, oddając bez protestu wygraną sprawę w ręce Hitlera z monachijską hańbą.
Można w tym czasie mieć również pretensje do Becka że pismo z deklaracją wypełnienia obowiązków sojuszniczych przez Polskę na wypadek konfliktu sudeckiego skierował do wrogo do Polski usposobionego Flandina, który nie przedstawił tego pisma na posiedzeniu rządu francuskiego.
Powstaje pytanie: jak to się stało, że we Francji od czasów zakończenia wojny do wybuchu następnej było kilkanaście rządów, lecz żaden z nich nie zareagował na oczywiste łamanie traktatu przez Niemcy, nie ukrywane już od Rapallo czyli od roku 1922.
W takiej mnogości zdarzeń nie może być mowy o przypadku, ktoś musiał sterować taką właśnie linią postępowania. Wszelkiego rodzaju inicjatywy rozbrojeniowe i „pokojowa” misja Litwinowa na forum Ligi Narodów to jedynie zasłona dymna dla rzeczywistych zamierzeń.
Można też zarzucić Beckowi jego zbyt daleko posunięte dobre stosunki z Niemcami, jednakże trzeba stwierdzić, że zarówno deklaracje pokojowe z 1934 roku, jak rozwój stosunków gospodarczych z Niemcami wówczas, podobnie jak dziś, największym polskim partnerem handlowym, przy wyraźnej niechęci współpracy ze strony Francji, usprawiedliwiały tego rodzaju nastawienie.
W przeciwieństwie do republiki weimarskiej Niemcy hitlerowskie wykazały się chęcią współpracy z Polską, że kryły się za tym nadzieje na włączenie Polski do podboju Sowietów to inna sprawa, i nie zmuszało to rządu polskiego do otwartej deklaracji. Można było wykorzystać w różnej formie problem tworzenia ogólnoeuropejskiego, a nawet światowego frontu antykominternowskiego, który nie naruszał stosunków formalnych z żadnym krajem ze „Związkiem Radzieckim na czele”. Miało to znaczenie w stosunku do bolszewików którzy zaniepokojeni tego rodzaju perspektywą zaprosili natychmiast Becka do złożenia wizyty w celu przedłużenia zawartego niemal przed chwilą, bo w 1932 roku, paktu o nieagresji. Praktycznie chodziło o wyjaśnienie czy Polska jest gotowa na współdziałanie z Niemcami przeciwko Sowietom. Niestety Beck zamiast wykorzystać sytuację i zapytać o sowieckie kontrpropozycje, a przede wszystkim zatroszczyć się o los Polaków pozostawionych zdradziecko przez traktat ryski w bolszewickich łapach, złożył deklarację o wykluczeniu pójścia na niemieckie propozycje.
Stalin uznał, że ma wobec tego rozwiązane ręce w stosunku do Polaków i mógł swobodnie poddać ich aktom ludobójstwa, a równocześnie rozpocząć starania o nawiązanie bandyckiego spisku z Hitlerem. Utorował mu przecież drogę do władzy zabraniając tworzenia w Niemczech frontu ludowego czyli sojuszu socjalistów z komunistami, który mógł objąć rządy w Niemczech eliminując skutecznie Hitlera.
Takich błędnych posunięć ze strony rządu polskiego można jeszcze przytoczyć więcej, obawiam się jednak, że nie miało to wpływu na bieg wypadków, sterowany z najwyższego pułapu faktycznej władzy w skali europejskiej, a nawet światowej.
I ten fakt powinien być przedmiotem dociekań nie tylko historycznych, ale też i dla potrzeb bieżącej chwili, znajdujemy się bowiem ciągle w fazie kontynuacji tego samego przedsięwzięcia jakim jest zamach na naszą kulturę (podkreślam „kulturę”, a nie cywilizację, która jest tylko formą organizacji życia ludzkiego).
Co się tyczy kontrowersyjnego tematu kampanii wrześniowej, to w odróżnieniu od autora i dyskutantów mogę się wypowiedzieć nie tylko jako osobisty świadek, ale też jako uczestnik z przebytym szlakiem z nad granicy pruskiej w głąb Polesia. Poza osobistymi doświadczeniami mam też sporo obserwacji wydarzeń „na gorąco”, a także relacji ludzi zorientowanych w szerszym aspekcie prowadzonych działań. Mogę stwierdzić z całą pewnością, że biliśmy się nie najgorzej, w natarciu z reguły mieliśmy przewagę. Niemcy na ogół nie wytrzymywali zbliżenia i wycofywali się, a niekiedy wprost uciekali, nawet porzucając broń, w obronie natomiast było gorzej ze względu na zbyt dużą przewagę ogniową.
W poziomie wyszkolenia przeważnie, poza nielicznymi przypadkami, ustępowali nam, szczególnie w poruszaniu się pod ogniem, a także w umiejętnościach strzeleckich. Z własnych doświadczeń mogę stwierdzić, że najdotkliwiej dawała się we znaki przewaga ruchu, Niemcy korzystając z masowego używania ciężarówek wyprzedzali nas znacznie i dlatego ciągle musieliśmy się przebijać przez zajęte już przez nich stanowiska obronne.
Jazda była w nieco lepszej sytuacji, chociaż też nie nadążała za zmotoryzowanymi jednostkami, wykorzystywała jednak bezdroża, którymi Niemcy bali się poruszać. Jak się okazało, czego doświadczyłem na własnym przykładzie, najlepszym i najszybszym środkiem lokomocji był rower. Niestety w 1939 roku nie został należycie wykorzystany, gdyby chociaż 10% posiadanych wówczas przez Polaków blisko 2 mln rowerów było zmobilizowanych to prawie za darmo mielibyśmy niezłą „szybką” armię. A tak na jedną dywizję piechoty była tylko jedna kompania kolarska, podobnie było w brygadach kawaleryjskich.
A miałem osobisty dowód przewagi i szybkości poruszania i manewrowości roweru nad koniem, nie mówiąc już o takim drobiazgu jak furaż, koszt zakupu koni i rzędów. Stwierdzam to z bólem jako kawalerzysta i człowiek wychowany z końmi. Ponadto we współczesnej wojnie walka z konia należała do rzadkości, zatem przy spieszeniu jedna trzecia ułanów odpadała z walki jako koniowodni. Przy rowerach to nie było potrzebne.
Największe straty były ponoszone w trakcie przebijania się przez niemieckie zapory. Wbrew pozorom znacznie mniejsze od uciążliwych nalotów, natomiast oddziaływanie psychiczne szczególnie przy pierwszym kontakcie było silniejsze. Ja sam, przeżyłem kilkanaście nalotów z czego większość z dużego pułapu i bardzo niecelnych. Groźniejsze były sztukasy, ale też raczej psychicznie ze względu na potworny ryk i nurkowy lot, lecz kiedy podczas takiego ataku, jakiś kapral, celowniczy browninga (RKM) zdenerwował się i pociągnął serią po nurkującym Ju 87 i ten przeleciawszy jeszcze ze dwieście metrów runął na ziemię, pozostałe samoloty natychmiast oddaliły się.
Z czołgami nie zetknąłem się, ale z opowiadań na bieżąco i późniejszych relacji, można stwierdzić, że nie byliśmy przygotowani do walki z nimi. Własna broń pancerna i działa przeciwpancerne to była sprawa trudna, chociaż nie wykorzystywaliśmy w pełni możliwości produkcyjnych.
Natomiast brakowało przede wszystkim znacznie tańszych i łatwiejszych w produkcji, zarówno karabinów i granatów przeciwpancernych, amunicji, a nawet butelek z benzyną. Przypomina się reprymenda udzielona przez Rydza Szylingowi, gdy ten się skarżył na brak broni przeciwpancernej: „co to za narzekanie, a butelek z benzyną to nie mają”? Całkiem możliwe że nie mieli, szkolenie do walki z bronią pancerną było niedostateczne, a najgorsze, że nie wykorzystano najlepszych dział przeciwpancernych, jakimi były polówki 75-ki. Np. z posiadanych przeszło 500 przekalibrowanych, „prawosławnych” trzycalówek, tylko 150 zostało użytych, a reszta pozostała w zbrojowniach.
Oczywiście, moje obserwacje i przeżycia osobiste mogą świadczyć jedynie o niewielkim odcinku całej kampanii, mogę jednak stwierdzić, że w dniu 17 września na Polesiu istniało jeszcze dość dużo wojska, ażeby móc się bronić. Był duży problem z amunicją, ale jej zapasy we flocie pińskiej po upadku Brześcia były jeszcze dość znaczne. Wiem jeszcze, że w Kowlu po 20 września przychodziły pociągi z wojskiem w pełni wyekwipowanym i trafiały wprost w ręce bolszewików, którzy na powitanie przedstawiali się jako sojusznicy. Żeby dokładniej określić ordre de bataille na dzień 17 września należałoby zebrać szczegółowe informacje z całego obszaru między Karpatami a Dźwiną, uwzględniając broniące się jeszcze Warszawę, Wybrzeże i nie zakończoną bitwę nad Bzurą.
Co do strony niemieckiej, to zetknąłem się u Haldera ze stwierdzeniem konieczności wzmożenia przerzutów na front zachodni oraz nadmiernym zużyciem amunicji i paliwa.
W aspekcie ogólnym poza podstawową pracą na temat polskiego wysiłku zbrojnego czasie wojny sporządzoną na zachodzie miałem okazję rozmowy z ludźmi kompetentnymi na wysokich szczeblach dowodzenia. Utkwiła mi w pamięci szczególnie rozmowa z gen. Kopańskim, który uczestniczył w pracach sztabu głównego. Na pytanie: jakie przesłanki dyktowały rozmieszczenie wojsk wzdłuż polsko niemieckiej granicy? odpowiedział mi, że o tym decydował Wódz Naczelny, natomiast on i inni członkowie sztabu mieli zadanie rozpracowania ogólnej dyslokacji na elementy szczegółowe. Dostrzegając moje niedowierzanie wyjaśnił, że o rozmieszczeniu wojska mogły decydować różne możliwości agresji, od próby zawładnięcia Gdańskiem po chęć zaboru utraconych ziem, czy innej formy dywersji. Stąd potrzeba pilnowania całej granicy. Krótko mówiąc wyglądało na to, że Rydz nie bardzo wierzył w możliwość wybuchu pełnej wojny, a raczej w lokalne popełnienia faktów dokonanych i dopiero wtedy przystąpienia do negocjacji.
Czy tak było tego się nie dowiemy, bo ci, którzy może coś na ten temat więcej wiedzieli, już nie żyją, a nie zostawili po sobie żadnych znaków w tym względzie.
Z całej tej ciągle jeszcze toczącej się debaty narodowej można wyciągnąć jeden nie podlegający dyskusji wniosek, że w 1939 roku zachowaliśmy się „jak trzeba”, reszta to są jedynie sofistyczne rozważania „co by było gdyby”.
Problem główny brzmi: – jak mamy się zachować w obecnej sytuacji, która jest niczym innym jak tylko kontynuacją tego wszystkiego, co działo się w ostatnim wieku.