Katastrofa finansowa, która się dzieje na naszych oczach ma kilka przyczyn.
Podstawową jest uleganie błędnej teorii ekonomicznej, że wszystko można wyprodukować pod warunkiem, że ktoś to kupi, więc najważniejsze jest „sterowanie zagregowanym popytem” (choć nie wiadomo co to jest dokładnie „zagregowany popyt”) przy pomocy „instrumentów pieniężnych”. Doprowadziło to do dominacji sektora finansowego nad gospodarką realną, która w tym modelu jest zależna głównie od dopływu odpowiedniej ilości „środków finansowych”. Tymi środkami nie są wcale pieniądze wyemitowane przez rządy lub banki centralne, ale i tak zwane pieniądz bankowe („kredytowe”), emitowane przez banki komercyjne na podstawie zobowiązań zaciągniętych przez rządy.
Tak!!! Długi rządów są podstawą emitowania pieniędzy przez banki! I oczywiście to banki na tym najlepiej zarabiają. Raz pobierają odsetki od rządów od kupionych obligacji, drugi raz pobierają odsetki od kredytobiorców, którym udzieliły kredytów z pieniędzy wyemitowanych przez siebie, zabezpieczeniem których są obligacji kupione od rządów. W takim systemie proporcje zysków producentów dóbr i dostawców usług do zysków banków i różnych innych instytucji finansowych uległy całkowitemu rozchwianiu. Najbardziej dosadnie, choć pewnie w sposób niezamierzony, wyraził to Lloyd Blankfein – prezes Goldman Sachs największego banku inwestycyjnego na świecie – gdy dla uzasadnienia wysokich apanaży pobieranych przez siebie i swoich pracowników stwierdził, że wykonują oni „Bożą robotę” („God’s work”).
Niestety, pieniędzy w bankach od dawna nie ma. Możemy je sobie wypłacić z kasy, albo zrobić przelew, tylko i wyłącznie dlatego, że nie robimy tego wszyscy na raz. Pieniądz bankowy opiera się bowiem na wierze. Na naszej wierze w to, że on w banku rzeczywiście jest. Jak ta wiara została w 2008 roku zachwiana, okazało się, że pieniędzy nie ma i FED – czyli amerykański bank centralny – musiał je dodrukować. Choć dodrukował prawie 2,5 biliona dolarów, gospodarka pozostaje w stagnacji, a bezrobocie utrzymuje się na niebotycznym jak na amerykańskie stosunki poziomie ponad 9%.
W Europie zapaść finansowa miała jeszcze dwie dodatkowe przyczyny. Pierwszą jest biurokracja. Skoro gospodarkę „nakręca” odpowiednia polityka pieniężna, to przedsiębiorcy nie są uznawani za kreatorów rozwoju, a jedynie za pośredników, wykorzystujących pieniądze kreowane w obiegu między rządami a „rynkami finansowymi”. Dlatego może się bez przeszkód rozwijać biurokracja utrudniająca przedsiębiorcom ich codzienną pracę. Hamuje to prawdziwy wzrost gospodarczy wynikający z wytwarzania nowych dóbr i usług. Albowiem w każdym równaniu ekonomicznym jedyną zmienną, która jest niezmienna jest czas. Doba ma tylko 24 godziny. Im więcej czasu trzeba poświęcić na realizowanie biurokratycznych obowiązków, tym mniej czasu pozostaje na rozwój produkcji. W efekcie wpływy budżetowe z podatków są mniejsze niż mogłyby być, gdyby nie ograniczenia, którym poddawana jest gospodarka.
Przyczyną drugą są rosnące lawinowo koszty funkcjonowania systemów emerytalnych. Z jednej strony mamy więc mniejsze wpływy podatkowe, niż byśmy mogli mieć, gdyby nie ograniczenia biurokratyczne. Z drugiej strony mamy wyższe wydatki na utrzymanie coraz większej rzeszy emerytów. Konsekwencją tego stanu rzeczy musiały być rosnące długi. Rządy chcąc sfinansować rosnąc wydatki musiały się coraz bardziej zapożyczać. Z długami jest podobnie jak z pieniędzmi w bankach. Ich wartość dla wierzycieli opiera się na wierze, że zostaną one kiedyś spłacone. Rządy, jak bankierzy, którzy dla utrzymania płynności wypłacają nam w kasie pieniądze tych, którzy je tam wpłacają, przez lata oddawały stare długi zaciągając nowe. Mogło to działać dopóki w tym samym czasie jedni wypłacali – czyli otrzymywali zwrot udzielonych kiedyś kredytów, a drudzy wpłacali – czyli udzielali nowych kredytów. Ale jak wiara w to, że taki mechanizm może funkcjonować w nieskończoność uległa zachwianiu okazało się, że długi są nie wiele warte.
Czynnikiem trzecim, który spowodował, że w Europie długi eksplodowały w ciągu trzech ostatnich lat, był sposób „ratowania sektora finansowego”. Żeby go uratować trzeba było mu pożyczyć. Ale jak można komuś pożyczyć, jak się samemu jest zadłużonym? Amerykański FED na ten cel dodrukował po prostu dolary. Natomiast Europejski Bank Centralny prowadził tak zwaną „sterylizację” – kupował obligacje najbardziej zadłużonych państw, żeby miały one na spłacenie starych długów, a sprzedawał swoje własne obligacje. W efekcie dług, który w państwach strefy euro oscylował w 2008 roku średnio wokół 60% PKB, wzrósł do ponad 80%. A jak weźmiemy pod uwagę trzy największe gospodarki – Niemcy, Francję i Włochy – to ich średni poziom długu do PKB zbliża się do 100%!!! Co prawda w Japonii dochodzi do 200%, ale jest to głównie dług wewnętrzny, a poza tym dotąd Japonia była sama na tym polu minowym, miała więc większe możliwości stąpania po nim. Dziś zrobiło się na nim już tak tłoczno, że jakikolwiek nieostrożny ruch kogokolwiek, może spowodować, że wszyscy razem wylecą w powietrze.