Tak właśnie się kształcimy – przez odbiór rzeczywistości wytwarzanej w mediach. Rosną z nas dobrzy konsumenci i jeszcze lepsi szczekacze – ziejemy nienawiścią do każdego, kto wykracza myślami poza obowiązujące w mediach standardy
Jakiś czas temu zdałam sobie sprawę, że praca w wyuczonym zawodzie filozofa-nauczyciela akademickiego nie ma sensu. I nie chodzi tu jedynie o niski poziom wynagrodzenia, czy też niedostatek studentów, których nauczać czegokolwiek bym mogła. Problem sięga nieco głębiej, a rozpoczyna się w miejscu, gdzie do głosu dochodzi… ideologia.
Bycie nauczycielem akademickim (w zakresie nauk społecznych i politycznych) w Polsce możliwe jest tylko, gdy jest się ideologiem. Służbistą w dodatku. Uniwersytety już dawno przestały być ostoją wolnej myśli (przetestowałam osobiście), a statutowe zadania, które funkcjonariusze uczelni dumnie odczytują na rozpoczęciach roku akademickiego ("Celem Uniwersytetu jest kształtowanie światopoglądu młodego człowieka" – absolutny hit!) brzmią w zestawieniu z tym faktem jak jakiś ponury, niewybredny żart. Uczelnie wyższe – zwłaszcza katedry humanistyczne – to dziś ostoja politpoprawności i myślenia "po linii i na bazie".
No, właśnie. Kiedy zdałam sobie z tego sprawę, upadł chyba ostatni mit "wolnej Niepodległej", w której się wychowałam. Wychowałam – w szacunku dla demokracji, dla odzyskanej niepodległości, dla tych wszystkich niemodnych, "passe" wartości, jak np. te niesione przez Powstanie ’44; honor, godność osobista, jakiś tam kręgosłup moralny. (Swoją drogą, ciekawy eksperyment myślowy – zapytajcie dziś młodego człowieka o sensowność sierpnia ’44). Mit uniwersytetu, generalnie zaś – uczelni wyższej jako miejsca wolnego od indoktrynacji, którą znałam ze szkoły (naginanie historii bądź różne, umm, przeinaczenia w wiedzy o literaturze oraz odgórnie nakreślone sposoby myślenia o tym, kto jest wielkim Polakiem, a kto nim nie jest), oficjalnie odszedł z mojego życia.
Odeszły też wyobrażenia o pracy w prasie (próbowałam); dzisiejsze media to kreacja rzeczywistości na najwyższym poziomie. To fabryka newsów, żer na ludzkich emocjach, a wszystko to w służbie pieniądza, za którym wcale nie stoją szlachetne cele (bzdury o programach stażowych pewnej gazety czy o fundacji ratującej życie, a należącej do pewnego koncernu medialnego jakoś nigdy mnie nie przekonywały). Czytając dziennik, który ma największą w na dojść do wniosku, że w tym kraju istnieje jedno tylko miasto – Warszawa, nie ma kryzysu, bo ludzie świeżo po studiach zarabiają kilkanaście tysięcy złotych na czysto, a jedyne problemy społeczeństwa to kampania "Miłość nie wyklucza" bądź wyproszenie karmiącej matki z miejsca publicznego.
Realia pracy? Robiąc wywiad o europejskim kryzysie finansowym należy uważać, by nie napisać dokładnie tego, co powiedział indagowany poseł taki, czy też inny (bo może przypadkiem być zbyt mało euroentuzjastyczne). Pisząc zaś o wzrastającym poparciu dla postaw konserwatywnych należy mieć na względzie, by odpowiednio obśmiać konserwatyzm i wskazać najnowsze badania, z których wynika że ludzie prawicy to ci o dużo niższym poziomie inteligencji. Żeby rzesza czytelników miała ubaw. Bo ubaw sprzedaje się najlepiej!
Kto za tym stoi, za tymi mediami? W wiodących w Polsce przypadkach – frustraci, życiowi połamańcy, którzy z lubością obserwują odbiorców lgnących do newsa bądź opiniotwórczego felietonu, będącego efektem paru godzin spędzonych na alkoholowo-kofeinowym rauszu. W nosie mają ci publicyści społeczeństwo i jego problemy, bo przecież to kolejna dobra okazja, by się pośmiać.
No i tak właśnie się kształcimy – przez odbiór rzeczywistości wytwarzanej w mediach. Rosną z nas dobrzy konsumenci i jeszcze lepsi szczekacze – ziejemy nienawiścią do każdego, kto wykracza myślami poza obowiązujące w mediach standardy, poza nakreślone ramy. Bo to "odstające", dziwaczne, na pewno niezrozumiałe i nieracjonalne, a w ogóle to "jak można tak myśleć"?
Można. A nawet trzeba.
Bo to, co mnie najbardziej dziś zniechęca i obrzydza to fakt, że ciągle dajemy się robić w balona.