Benjamin Franklin nie tylko spoglądał niełaskawym okiem na demokrację, ale również nieufnym na reprezentatywne rządy: „Kiedy ludzie odkryją, że są w stanie przegłosować transfer pieniędzy dla samych siebie, oznaczać to będzie koniec republiki”.
Autor: Stephen Mauzy
Tłumaczenie: Łukasz M. Woś
„Dwa wilki oraz owca, głosujący, co zjeść na obiad” — błyskotliwa metafora opisująca demokrację, której autorstwo przypisuje się Benjaminowi Franklinowi. Reszta spośród ojców założycieli była mniej błyskotliwa i mniej metaforyczna niż Benjamin Franklin, niemniej jednak również potępiała demokrację:
„Demokracja… jest jednym z największych nieszczęść” — Benjamin Rush, sygnatariusz Deklaracji Niepodległości.
„Pamiętajcie, demokracja nigdy nie trwa długo. Wkrótce się zużywa, wykańcza i morduje samą siebie. Historia nie zna demokracji, która by nie popełniła samobójstwa” — John Adams.
„Demokracje zawsze były spektaklami kłótni i turbulencji, zawsze były niekompatybilne z bezpieczeństwem osobistym czy prawem własności; zawsze były tak krótkie w swoich żywotach, jak gwałtowne w swym zgonie” — James Madison.
Dzięki Bogu za republikę przedstawicielską! Gdyby nie moderujący wpływ rozsądnych, mądrych przedstawicieli, niestabilni plebejusze zredukowaliby życie do orgii poszukiwania korzyści, wciąż plądrując jedną lepiej radzącą sobie mniejszość po drugiej, ku domniemanej korzyści ogółu — przynajmniej tak się często uważa.
Fakty burzą — jak to mają w zwyczaju — doskonałą nawet teorię. Pobieżna lustracja dowodów ukazuje, że wybrani reprezentanci nie są bardziej rozsądni, mądrzy, czy drapieżni niż plebejusze, o których głosy zabiegają. Jest to całkiem jasne: plebejusze, teoretycznie i faktycznie są ostatecznymi sędziami wszelkich pomysłów oraz źródłem władzy — dlatego też poszukują reprezentanta, który jest skończonym przeciętniactwem i średniactwem, by jak najlepiej wyrażał opinię większości[1]. Plebejusze żądają lustra — nieważne, że jest zbite.
W rzeczywistości, reprezentanci, których najważniejszym obowiązkiem jest rozprawiać nad społecznymi kwestiami jako przedstawiciele, już dawno temu zarzucili to zobowiązanie na rzecz oszczędzającego ich czas cudu, jakim jest delegacja obowiązków: nasi wybrani reprezentanci zatrudniają dziesiątki tysięcy biurokratycznych komisji i siepaczy, którzy rozpatrują i wprowadzają to, czego sami reprezentanci nie chcą lub nie mogą rozpatrzyć czy wymóc. Konsekwencją — zamierzoną lub nie — jest rząd ingerujący w każdy aspekt prywatności, jednocześnie pozwalający wybranym reprezentantom wieść beztroskie i niczym niezmącone życie.
Gdyby chociaż nasi reprezentanci byli skazani tylko i wyłącznie na własne siły, fizyka zadziałałaby jako ogranicznik, 535 wybranych reprezentantów oraz 24 godziny przypadające na dobę stanowiłyby naturalną barierę dla kreatywności legislacyjnej. Mimo całej tej pogardy dla demokracji ze strony ojców założycieli, czysta demokracja może jedynie wzmocnić tę barierę. Nawet jeżeli plebejusze nic nie wiedzą na temat spraw im przedstawianych, to czas, logistyka oraz koszty obniżyłyby ilość legislacyjnych nieszczęść[2].
Jak wskazał Hans-Hermann Hoppe, demokracja jest własnością niczyją. Ale właściciela nie mają również reprezentatywne rządy. Obie te formy ustroju są naznaczone przez infantylne społeczeństwa: preferencja czasowa się skraca, a bieżąca konsumpcja uszczupla tworzący bogactwo kapitał; stąd właśnie pochodzą podwyżki obciążeń podatkowych, rozrost deficytów budżetowych oraz trwała inflacja. Niższe oszczędności, niepewność prawna, relatywizm moralny, uprawnienia grupowe, impulsywność oraz otyłość są ich następstwami. Komentatorzy wciąż pytają, dlaczego rządy nie mogą oszczędzać lub planować. Po prostu — nie mogą!
Jakie są alternatywy? Monteskiusz wyróżnił trzy główne formy rządów, a każda z nich wspierana jest przez inną społeczną zasadę: monarchia opierająca się na honorze, republika na cnocie oraz despotyzm na strachu. Monteskiusz dodał, że rządy upadają tak często zarówno przez doprowadzanie swych zasad do przesady, jak również przez zarzucenie ich w ogóle.
Reprezentatywny republikanizm już dawno temu zniszczył cnotę. W międzyczasie Kim Jong Il, Idress Deby, Fidel Castro oraz Robert Mugabe dowiedli że despotyzm sprawia, że państwa stają się niezdatne do życia. A monarchia? Zawsze prowokuje śmiech oraz recytację wykutego na pamięć sloganu rewolucji amerykańskiej: „nie ma opodatkowania bez reprezentacji!”. Ale czy monarchia rzeczywiście jest godna śmiechu? Czy opodatkowanie z reprezentacją jest nadrzędne w stosunku do opodatkowania bez reprezentacji?
Król wymagał kontrybucji, ale niewielkiej. W czasach monarchii, udział dochodów rządowych pozostawał na stałym i niskim poziomie. Historyk gospodarczy Carlo Cipolla wskazuje, że:
W sumie należy przyznać, że trudno sobie wyobrazić, aby część dochodu ściągana przez sektor publiczny, mimo że wzrastała od jedenastego wieku w całej Europie, poza niektórymi miejscami i okresami, wzrosła powyżej 5-8 procent dochodu narodowego.
Co do poziomu tyranii, to mogła się wzmagać i słabnąć zgodnie z królewskim kaprysem, ale głównie słabła. Tocqueville zaobserwował, że:
Był czas w Europie, w którym prawa, jak również przyzwolenie ludzi ubierały królów w potęgę bez granic. Lecz prawie nigdy się nie zdarzało, aby robili z niej użytek.
Oczywiście władca mógł zadekretować, że nie można palić, spożywać zbyt wiele soli, strzyc włosów bez odpowiedniego zezwolenia, czy też zużywać więcej niż 1,6 galona wody do odprowadzania nieczystości, tyle tylko, że go to nie obchodziło w odróżnieniu do dzisiejszych wybieranych przedstawicieli, którzy są bardziej jak Gladys Kravitz niż jak mąż stanu.
Król był głównym posiadaczem swojego dominium i zachowywał się stosownie do tego faktu. Jedynie idiota ryzykowałby obniżenie wartości swojej własności, jednocześnie narażając się na królobójstwo z powodu błahostki. Jeżeli natomiast król był idiotą, aż nadto dworzan i rozmaitych krewnych czekało tylko na okazję, aby to wykorzystać.
Wprawdzie legitymizacja monarszych rządów została odrzucona w niepokonanej wierze zachodniego społeczeństwa w szarego człowieka, ale również — jeszcze nieświadomie — zatracona została wiara w reprezentatywną republikę (przynajmniej dla każdego, kto ceni wolność i swobodę). Zbyt głęboko w zachodnim społeczeństwie zakorzeniona została idea egalitaryzmu, aby mogło się ono samo odbudować. Dzisiejsi — finansowani z budżetu — genetycy i socjolodzy są gotowi dowodzić za pomocą podziwu godnych zestawów danych, że wszyscy ludzie są naturalnie równi, a jeżeli niektórzy są „równiejsi”, to dzięki wychowaniu, a nie naturze.
Nic bardziej nieprawdziwego. Ludzie są z natury nierówni, co wykazać może luźna pogawędka z dowolnym z sąsiadów, znajomych lub współpracowników. Naturalny porządek wolnego społeczeństwa — oparty na prywatnej wymianie — jest hierarchiczny i elitarny. Różnorodne ludzkie talenty (jesteśmy wyjątkowi, każdy z osobna) decydują o tym, że kilka indywidualności wyrasta pond resztę, aby stać się elitą. Lecz elitarność zawsze pociąga za sobą zazdrość ze strony przeciętnej większości, więc elity i ich naturalne talenty są ścigane w dół przez tyranię egalitaryzmu.
Zamiast represjonować talenty elit pod pretekstem wyrównywania dostrzeganych nierówności, powinno się pozwolić im rozkwitnąć, na czym skorzystaliby wszyscy, i to bez politycznego zamętu demokracji i reprezentatywnego republikanizmu. Dość nonsensownych akcji na rzecz aktywizacji wyborców, skierowanych w kierunku niedojrzałych nastolatków i wielopokoleniowych beneficjentów zasiłków, których jedynym celem w głosowaniu jest uzyskanie dla siebie większej części czyjejś własności. Jedynie system kierowany, jak to Frank Chodorov elokwentnie wyłożył, przez mężów wyższych celów — którzy używają swych zdolności dla dobra ogółu, nie pragnąc niczego innego niż rozwój społeczeństwa — może utrzymać bogactwo i rozwój[3].
Benjamin Franklin nie tylko spoglądał niełaskawym okiem na demokrację, ale również nieufnym na reprezentatywne rządy: „Kiedy ludzie odkryją, że są w stanie przegłosować transfer pieniędzy dla samych siebie, oznaczać to będzie koniec republiki”.
Prawdą jest, że ogłaszano koniec republiki, od kiedy republikę wprowadzono, ale tempo wzrosło do galopu dopiero w trakcie ostatnich dekad. Nigdy nie było wątpliwości, czy reprezentatywna republika w zachodnim stylu upadnie, pytano jedynie kiedy. Wystarczy spojrzeć jedynie w kierunku Europy zachodniej, aby stwierdzić, że „kiedy” nie pozostanie zagadką dręczącą nienarodzone pokolenie. „Kiedy” właśnie się spełnia.
[1] Wysyp polityków, którego jesteśmy ostatnio świadkiem, będących sekundantami TSA raczej nie jest przypadkiem.
[2] O wiele trudniej jest lobbować zróżnicowane grono wyborców niż jednorodne grono reprezentantów.