Dementujemy na wstępie, że jakiegokolwiek podobieństwa dopatrzyliby się Czytelnicy w odniesieniu do krajowej/europejskiej polityki w powyższym rysunku jest ono najzupełniej przypadkowe, bo nie o nią nam chodzi, ale o politykę postrzeganą jako całość i podporządkowaną najważniejszym politycznym światowym ośrodkom. Powiedzmy, że tak po prostu wyszło.
I w tym kontekście widomy staje się jej upadek i clownizacja. Demokracja ta nowoczesna… powiedzmy nowożytna emanacja polityki, o którą z takim zapałem toczą się dysputy w naszym zaścianku już dawno w skali całego świata pokonała długą drogę. Początek takiej demokracji dała właściwie deklaracja ojców założycieli niepodległych Stanów Zjednoczonych Ameryki. Deklaracja ludzi, w większości uciekinierów przed uciskiem, exuli, emigrantów, banitów w ich własnych krajach, którzy złożyli przysięgę pod aktem fundującym nowe państwo oparte na wartościach często przeciwstawnych do wartości, na których fundowano ustroje państw starego kontynentu. Co ciekawe dogorywanie tej demokracji obserwujemy poprzez powolne, ale uporczywe jej upodabnianie się do cyrkowej areny z masą prestidigitatorów i clownów właśnie we wspomnianych Stanach, być może ciągle zjednoczonych, ale już nie demokratycznych.
Przytoczmy dwa fakty, jeden obyczajowy, drugi finansowy. Oto niedawno bywszy amerykański prezydent raczył powiedzieć coś o demokracji u nas i na Węgrzech. Jakość tej enuncjacji, pomijając jej formułę, znamionuje to, co u większości ostatnich amerykańskich prezydentów było przypadłością najgorszą. Dyletantyzm, podporządkowanie jedynie poprawnemu, (bo własnemu i mocarstwowemu) punktowi widzenia świata zza biurka w owalnym gabinecie, uzależnienie od często jałowych i wyspekulowanych opinii doradców wyjętych często z kapelusza i w końcu interesowność teraz już celebryty wplątanego w kampanię wyborczą. I nie dlatego, to mówimy, że mamy bywszemu prezydentowi za złe, że gani naszą demokrację. Mamy za złe, że posiadając wady, jak wyżej nie połapał się jeszcze, że nigdy jej u nas nie było. Wypadałoby zadać sobie pytanie fundamentalne, czy może demokratycznym być coś, co powstało w niedemokratyczny sposób?
Ale idźmy dalej. Nierzadkie są opinie, że wszyscy ostatni amerykańscy prezydenci to byli po prostu głupcy wyniesieni na polityczny piedestał przez faktycznie rządzące światem polityki siły. A jakie to siły, i tu pora na fakt drugi, finansowy, wystarczy zajrzeć za kulisy amerykańskiej kampanii prezydenckiej i przyjrzeć się liście donatorów. To wiele wyjaśnia, bo chyba nikt, kto rozsądny nie uwierzy, że darczyńcy obficie sypiący pieniędzmi na wybranego kandydata, robią to za darmochę i z miłości. To zresztą fakty znane, choć może nie powszechnie.
W większości przypadków dzieje się tak, że najsilniejsze grupy wpływów walnie przyczyniają się do zwycięstwa swojego kandydata. To również tłumaczy, dlaczego obiecywane w trakcie kampanii reformy i raj na ziemi stają się obietnicami pustymi, zwykłymi kłamstwami, czyli kiełbachą wyborczą. Któż ma odwagę, żeby w ramach wdzięczności swoim zakulisowym kumplom dać po łbie i narazić się na ich odwet. A może on być dotkliwy i to bardzo. Wystarczy się przyjrzeć, co się stało w światowych finansach po wybuchu tzw. kryzysu finansowego, czyli sterowanej chciwością i interesem wąskiej grupy akcji grabieży własności ludzi w skali całego świata.
Amerykańskie wybory, jako pepiniera pewnej klasy ludzi i źródło wzorca przekształciły się w huczny bal politycznych tuzów, źródło korupcyjne dla klakierów i jałowy spektakl, tyle, że barwny i wydłużający trwanie nadziei dla naiwnego i ogłupiałego tłumu. Jest nawet pewne, że w miarę, jak staje się to widowisko bardziej spektakularne służy już tylko za parawan wszystkich tych interesów, które ukryte być powinny, jak najdłużej przed tzw. opinią publiczną (niemającą nic do gadania w dziedzinach opiniotwórczych), a może nawet po wsze czasy.
A skoro to model i wzorzec, to nie ma się, co dziwić, że służy za punkt odniesienia dla całej „demokratycznej” reszty świata. Dlatego powyższy rysunek będąc symboliczny obrazuję tę drogę demokracji od wcześniejszego jej modelu, który odwoływał się do potrzeb ludzi (narodu), a który definitywnie kończy się na łączeniu jej już tylko z interesem własnym polityków i grupy ich kolesiów. Polityka ze swym wymiarem skuteczności w osiąganiu celów, co nierzadko było usprawiedliwieniem dla niegodnych działań dawała się jakoś tłumaczyć, gdy te cele były celami ogólnospołecznymi, państwowymi, narodowymi etc. Nie da się jej jednak tłumaczyć tym argumentem dłużej, jeśli jest polem osobistych, jarmarcznych utarczek gromady głupców bawiących się państwem i nami niczym pionkami na szachownicy zdarzeń, gdzie nie chodzi o bitych en bloc, ale wyłącznie o bijące się między sobą polityczne hałastry.
Swoją drogą zastanawiamy się, dlaczego nie upowszechnia się model demokracji szwajcarskiej. Czyżby ta nie była tym zainteresowana osiągając jakiś zysk z głupoty, która ją otacza? Wydaje się, że i ta podobnie, jak Luksemburska mają sporo brudu (czytaj brudnej kasy) za paznokciami i wgrzebanie się w te „demokratyczne bebechy” byłoby dla sporej części z nas niemiłym zaskoczeniem i ostateczną utratą złudzeń, co do ludzkiej szlachetności, tak często przywoływanej w demokratycznym kontekście.
Z pozdrowieniami Liber
rysownik, satyryk. Z wykształcenia socjolog. Ciągle zachowuje nadzieję
Jeden komentarz