Chorować w Japonii
15/10/2011
2754 Wyświetlenia
0 Komentarze
9 minut czytania
Japoński system opieki zdrowotnej kaihoken uchodzi za prawie doskonały, ale wydaje się że po 50 latach dotarł do kresu swych możliwości.
System opieki zdrowotnej w Japonii uchodzi za jeden z najlepszych i najlepiej zorganizowanych na świecie, w wielu krajach jest przedmiotem zazdrości, a Japończycy są słusznie z niego dumni. Pacjenci otrzymują dobrą opiekę podstawową i nie rujnują się na recepty. System kosztuje połowę tego co w Ameryce, a mimo to Japończycy chorują rzadziej i żyją dłużej, chociaż na pewno m.in. dlatego, że jedzą mniej i chudziej. Średnia długość życia w Japonii wzrosła z 52 lat w roku 1945 do 83 lat obecnie. Śmiertelność niemowląt jest jedną z najniższych na świecie. Japończycy korzystają ze swych lekarzy dwa razy częściej niż Europejczycy i kupują więcej odżywek wydłużających życie i wzmagających witalność. Kiedy już trafią do szpitala, nikt ich stamtąd pośpiesznie nie wypędza i średnio pacjent pozostaje tam trzy razy dłużej niż na Zachodzie. Mimo to Japonia wydaje na swój system tylko 8,5% PKB rocznie.
W tym roku kaihoken, jak sami Japończycy ów bardzo sprawny, powszechny system ubezpieczeniowy nazywają, obchodzi 50-lecie swego istnienia. Z tej okazji w Japonii, a także w prasie światowej pojawiło się wiele publikacji na ten temat, które wskazują na szybko rosnące zagrożenia i zbliżający się kres systemu w jego obecnej postaci. Powodem jest ciągle spadająca liczba ludności Japonii i wyraźne, nie mające precedensu starzenie się tamtejszego społeczeństwa. Od czasu powstania systemu w roku 1961 populacja osób powyżej 65 lat życia wzrosła czterokrotnie. Do roku 2050 będzie to już 40% ludności, która do tego czasu zmniejszy się zresztą dramatycznie bo aż o 30 milionów, czyli spadnie poniżej 100 mln. System kaihoken takiego spadku nie wytrzyma, zwłaszcza, że i dla gospodarki japońskiej jest przewidziana przecież trwała, właściwie strategiczna stagnacja.
W opinii firmy konsultingowej McKinsey do roku 2035 udział wydatków na zdrowie w ogólnym budżecie Japonii ulegnie podwojeniu. Ciężar tych wydatków spadnie na państwo, które już dziś płaci 2/3 wszystkich rachunków. Politycy w ostatniej kolejności chcieliby uchwalać nowe podatki, więc wolą ograniczać dostępność usług i zaopatrzenia. Tak dzieje się już od wielu lat. W efekcie prawie 80% szpitali publicznych pracuje ze stratą i na deficycie. Podobnie jak w innych japońskich sektorach usługowych panują tu zbyt sztywne reguły, na rynku jest zbyt wielu małych graczy i nie ma bodźców dla zmiany.
Przede wszystkim za mało jest lekarzy, m.in. z uwagi na ustalone przez państwo limity i standardy. W przeliczeniu na liczbę pacjentów Japonia ma o 1/3 mniej lekarzy niż wynosi średnia dla grupy zamożnych krajów świata. Niedobór lekarzy jest najsilniej odczuwany na prowincji oraz w niektórych specjalnościach, zwłaszcza w chirurgii, pediatrii i ginekologii. W przypadku tych dwóch ostatnich specjalności winą obarcza się niski i wciąż kurczący się przyrost naturalny na wyspach japońskich. Praktycy wskazują jednak, że wynika to raczej z faktu, że dochody lekarzy są pochodną liczby wykonywanych testów i przepisywanych leków, a tych dla dzieci i kobiet w ciąży jest mniej niż dla schorowanych starców. Lekarze są notorycznie przepracowani i wcale nie zarabiają najlepiej. W środku swego zawodowej kariery japoński lekarz zarabia średnio równowartość 125.000 dolarów rocznie (10 tys. miesięcznie). Przeciętny lekarz w sile wieku pracuje w kilku placówkach i często po 100 godzin tygodniowo. Zwykle nie ma czasu na głębsze zainteresowanie się pacjentem, doskonalenie zawodowe, życie osobiste, a nawet na odpoczynek.
Pacjent nie ma wprawdzie na ogół kłopotu z dotarciem do lekarza tego samego dnia, w którym pojawi się jakiś problem, ale przeciętnie musi wtedy czekać około dwóch i pół godziny na wizytę, która może trwać tylko trzy minuty. Tego wymaga się od lekarza. Kiedy pacjent do niego trafia jest już obrobiony w recepcji i przygotowany według obliczonych komputerowo podstawowych parametrów zdrowia, więc wizyta musi być krótka. Skomplikowanym przypadkom poświęca się mało uwagi. Japońskie przychodnie to fabryki do taśmowego przerobu typowych pacjentów. Ryzyko, że Japończyk ulegnie zawałowi wynosi w porównaniu z Amerykaninem lub Francuzem tylko 25%, ale jeśli już mu się to zdarzy, ma on dwa razy więcej szans, że na ten zawał umrze.
Niektórzy lekarze przyjmują po stu pacjentów dziennie. Ponieważ zarabiają relatywnie nienajlepiej, panuje tendencja do nadmiernego przepisywania leków i testów. Większość klinik ma zresztą własne apteki na miejscu. Z reguły mają też własne łóżka i zarabiają niczym hotele na przedłużanym trzymaniu w nich pacjentów. Prosta operacja przepukliny, która na Zachodzie kończy się zwykle wypisaniem pacjenta już na drugi dzień do domu, w Japonii zwykle obejmuje 5-dniowy pobyt w szpitalu.
Bardzo słabo funkcjonuje w Japonii pogotowie ratunkowe. W mniejszych miejscowościach karetka musi nieraz krążyć długo po ulicach na sygnale, z pacjentem w środku szukając przez telefon izby, która miałaby wolne łóżko i zgodziła się go przyjąć. Bywają, i to wcale nierzadko, przypadki, że pacjent w tym czasie „schodzi”. Jednym z powodów tej sytuacji jest fakt, że w Japonii mało jest wielkich szpitali, a raczej dominują niewielkie kliniki z dość różnorodną infrastrukturą. Lekarze wolą w nich pracować, bo wtedy więcej zarabiają i mniej są obłożeni pracą.
Japoński system kaihoken jest ogólnie niechętny i powolny w przestawianiu się na bardziej oszczędne leki, metody i kuracje. Według badań OECD koncesje na nowe leki są szybsze i łatwiejsze np. w Turcji i Indonezji. Artykuł na temat kaihoken opublikowany w „The Lancet”, na podstawie którego przygotowałem w głównej części ten wpis, stwierdza, że o ile ceny leków są w Japonii mocno regulowane, to już praktyka ich stosowania nie. Mało zbiera się też danych nawet na temat tego jak pacjenci reagują na nowe leki i czy dokańczają przepisane kuracje, choć Japończycy są na ogół o wiele bardziej zdyscyplinowani niż ludzi Zachodu. The Lancet powątpiewa, czy Japonia ma w tych warunkach szanse stać się Mekką dla taniej turystyki medycznej, jak to sobie ostatnio umyślił rząd w Tokio. Aby lepiej wykorzystać swój system i podnieść jego rentowność, Japonia chce bowiem uzupełnić importem dramatyczny spadek liczby swych własnych pacjentów. Musi jednak odpowiedzieć sobie na proste pytanie: po co obcy pacjenci mieliby tam przyjeżdżać? Na 3-minutowe konsultacje, czy na 5-dniowe leżenie w szpitaliku?
Bogusław Jeznach