Wstręt sam w sobie jest czymś szczególnym i nieprzyjemnym. Wstręt i złość, we mnie na wskroś. Wstręt i złość, od skóry po kość.
A kto pobłądził, wie jak łatwo popaść w panikę.
Wstręt należy do grupy najbardziej podstawowych, prymitywnych emocji, pozostawionych nam przez naszych praprzodków. Nie ma tych emocji znowu tak dużo, jak byście chcieli wiedzieć i co ciekawe, tylko dwie są pozytywne. Ukryte głęboko w mózgu, siedzą tam i są, rządząc naszym życiem, instynktami. Mamy je po to, aby kiedyś w afrykańskiej sawannie, gdy ledwo podnieśliśmy się na dwie nogi, udało się nam przeżyć. W tak pięknym kraju, jak Polska, również uroczo położonym między Niemcami i Rosją, wydaje się, ze wstręt powinien zaniknąć naturalnie. Nie ma tu jadowitych pająków, w rzekach nie czają się krwiożercze aligatory, a nasz Bałtyk to właściwie większa sadzawka, bez rekinów i trujących meduz. Nasze robactwo też nie ma monstrualnych rozmiarów i nie czyha na nas na każdym kroku, jak szczury wielkości kotów i 7 centymetrowe karaluchy w Indiach.
Mimo tego wstręt ma się dobrze i od czasu do czasu go odczuwamy. I to jest prawidłowo – tych pierwotnych instynktów, nieważne, jak mocno już niepotrzebnych, nie pozbędziemy się nigdy. One są zapisane w genach.
Jednakże z niepokojem zauważam, że jest grupa ludzi, która ten wstręt kultywuje. Wyciąga go przy lada okazji i się nim rozkoszuje. Przecież to uczucie nieprzyjemne, repulsja, coś, co miało nam ratować życie; więc jakże to?
Refleksja ta mnie naszła ostatnio po śmierci poetki Wisławy Szymborskiej. Specjalnie się nią nie interesowałem do tej pory, bo ze wstydem zdradzę wam, że do poezji mam raczej drewniane ucho. Dopiero poezja śpiewana potrafi mnie wzruszyć. Ale stop dygresjom, wracajmy do śp. (czy w tym wypadku to adekwatne?) Wiesławy Szymborskiej. Jak już wspomniałem, wiedziałem o niej niewiele:, że dostała Nobla, że jest ekscentrycznym laikiem, żyje gdzieś w Krakowie, tym dosyć dziwnym mieście ("Galicjo! Galicja Polski jest delicją, jej kwintesencją, jej wykwitem! A także Europą przy tym!”), no i że ostatnio, będąc już 89 letnią staruszką, była ulubienicą Salonu. A teraz zmarła po ciężkiej chorobie i będzie pochowana w rodzinnym grobowcu, po świeckiej ceremonii.
Jednakże Toyah zaprezentował jej wiersz, który pozwolę sobie też wkleić. I ja się zachwyciłem.
„Nic dwa razy sie nie zdarza
I nie zdarzy. Z tej przyczyny
Zrodziliśmy sie bez wprawy
I pomrzemy bez rutyny.
Choćbyśmy uczniami byli
Najtępszymi w szkole świata,
Nie będziemy repetować
Żadnej zimy ani lata.
Żaden dzień się nie powtórzy,
Nie ma dwóch podobnych nocy,
Dwóch tych samych pocałunków,
Dwóch jednakich spojrzeń w oczy.
Wczoraj, kiedy twoje imię
Ktoś wymówił przy mnie głośno,
Tak mi było, jakby róża
Przez otwarte wpadła okno.
Dziś, kiedy jesteśmy razem,
Odwróciłam twarz ku ścianie.
Róża? Jak wygląda róża?
Czy to kwiat? A może kamień?
Czemu ty się, zła godzino,
Z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
Jesteś – a więc musisz minąć.
Miniesz – a więc to jest piękne.
Uśmiechnięci, wpółobjęci,
Spróbujemy szukać zgody,
Choć różnimy sie od siebie,
Jak dwie krople czystej wody.”
Po wielokrotnym przeczytaniu tych strof, uznałem, że Szymborska jest wspaniałą poetką, sięgnąłem po jeszcze parę i zgodziłem się, że Nobel, jak najbardziej jej się należał. Jej poezja jest prosta, uniwersalna, bardzo inteligentna i ma sens. To nie igranie słowami, jak gdzieś, tu na nE usłyszałem.
Jakoś, zupełnie bez związku, wyskoczył mi w głowie Jan Kochanowski.
Niestety, jednocześnie z moim zauroczeniem ruszyła machina wstrętu – na szczęście, Bogu dzięki, nie moja, lecz na nieszczęście, mojego środowiska.
Kiedy w 45 roku skończyła się makabra, Szymborska miała 22 lata i napisała serię stalinowskich panegiryków. Ale takie były czasy. Gdy umarł Stalin, to ja, 3-latek, w rządku przerażonych gówniarzy płakałem. Pamiętam, płakały też przedszkolanki. Czy bym płakał, gdybym miał lat 17? Może, choć chyba nie, bo ojciec raczej się bardzo cieszył. Ale czasy były właśnie takie. Pamiętam dobrze, jak przy molo w Orłowie grała orkiestra, odbywały się regularne tańce, a ludzie uśmiechnięci tańczyli, by w tej terapii pozbyć się koszmaru wojny. Takie były czasy. I z tego powodu należy mieć wstręt do tego, że młoda kobieta, która też przecież ze wszystkimi przeszła przez czarną mgłę wojny i okupacji popełniła głupstwo? Dla mnie to jest głupstwo, jedno z wielu głupstw młodości, które popełniamy. Niech ci wszyscy napełnieni wstrętem pomyślą przez chwilę, co oni by czuli i robili w takim przełomowym momencie. A jak tak daleko nie sięga ich wyobraźnia, to może sobie przypomną tą radość po sierpniu 1980 roku.
Lecz chyba bardziej ten wstręt został wydobyty na powierzchnię, bo pani Szymborska była ulubienicą Salonu, czyli musiała popierać System. Tak, ta 89 staruszka nie była nasza, jak chociażby Rymkiewicz. Zasługiwała, choćby przez to na wzgardę. 89 letnia, na dodatek ciężko chora staruszka. A może ona, w swej niewątpliwie wybitnej inteligencji uznała, ze tak jej jest łatwiej, znajdą się może szybciej pieniądze na leczenie, TVN pomoże i da się żyć nieco dłużej. Nikt przecież nie chce umierać, tym bardziej, jeśli ma pełną jasność umysłu.
I dobrze pamiętała i potrafiła skutecznie przeanalizować moment, kiedy to, jak najbardziej potrzebujący pomocy i pieniędzy Herbert, nagrody nie dostał, a dostał cyniczny wyrobnik pióra, Miłosz. Może Herbert by jeszcze żył, gdyby zastosowywał makiawelizm Szymborskiej. Bo Nobel się mu bezsprzecznie należał.
Na oko wydaje się, że druga sprawa, która doszczętnie absorbuje masmedia – śmierć dziecka nie ma nic wspólnego z tym, co napisałem. Ale już wczoraj dał się wyczuć wstręt do wyrodnej matki. Lecz ja co najwyżej odczułem wstręt do pana Rutkowskiego, bo detektywem już podobno on nie jest. Co za padlinożerca. A matka? Czy ktoś w pełni zdaje sobie sprawę, co to znaczy być zapędzonym w kozi róg? Nie wiem czy znamy już całą prawdę, czy może mamy zupełnie fałszywy obraz. Matka została zatrzymana na 2 miesiące w areszcie. Pewnie teraz się wszystko dokładnie wyjaśni. A media się postarają, aby w nas urósł odpowiedni wstręt do niej.
Ja natomiast zbudowałem sobie teorię w oparciu o te zapędzenie w kozi róg. Tylko na podstawie tego, co dotychczas zostało powiedziane.
Dziecko wypada matce z rąk, uderza główką o próg i umiera. Może ona zemdleć, może zacząć głośno krzyczeć i wzywać pomocy. Ona może wie, a my tego nie wiemy, że wówczas spotka się w otoczeniu z pogardą i potępieniem. Będąc w szoku, chce tego uniknąć. Są takie osoby, dla których najważniejsze jest to, co inni o niej myślą. Wie, że jest tak czy inaczej skończona i na siłę chce wybrnąć z tego koziego rogu, gdzie okrutny przypadek ją zapędził. Umysł zaczadzony tym szokiem podsyła jej fabułę, która, o dziwo, zwodzi wszystkich i utrzymuje się przez dziesięć dni. Ale matka się z koziego rogu nie wydostała. Ona cały czas tam siedzi i kosztuje ją to coraz więcej. Presja jest ogromna, a ona by zachować swoje dobre imię musi dokonywać nadludzkich wysiłków by kłamać, kłamać, kłamać. Przeliczyła się. To ją przerosło. Pęka w krytycznym momencie i najprawdopodobniej doznaje niewysłowionej ulgi.
Lecz cenę musi zapłacić – świat patrzy teraz na nią ze wstrętem.
Miłość nie należy do pierwotnych instynktów. Dlatego przychodzi o wiele ciężej niż wstręt.