Bilans 30 miesięcy Jerzego Buzka jako szefa PE
17/12/2011
350 Wyświetlenia
0 Komentarze
7 minut czytania
Powoli upływa kadencja Jerzego Buzka jako szefa PE i zaczynają się podsumowania. Pozwolę sobie i ja na osobistą ocenę. Zacznę anegdotą, a zakończę pewnym żalem do byłego premiera.
Anegdotka – kiedy wczoraj zaczynały się głosowania w Strasburgu i każdy chciał już jedynie zmykać do domu, na mównicę wszedł JB i zaczął czytać swoje przemówienie. Wolno, po angielsku, z namaszczeniem, podkreślając co drugi wyraz. Na początku większość posłów słuchała z uwagą, ale z każdą minutą koncentracja sali zaczęła się rozpraszać. W tym speechu nie było niczego nowego, oryginalnego, zaskakującego – tego typu przemówienia, pełne troski o przyszłość Europy, mieliśmy okazję wysłuchać po wielokroć. Jedno jednak wyróżniało wczorajszą przemowę – jej długość. Bo ona trwała, i trwała, i trwała…. Z każdą minutą coraz więcej osób zaczynało przeglądać prasę, korzystać z telefonów, wychodzić, gawędzić. Jerzy Buzek jednak, nie zrażony i nie speszony, kontynuował. Pośród coraz większego zamieszania nadal czytał swoje przemówienie, by po ponad pół godzinie zakończyć, jakże oryginalnie, po polsku: „Jestem Polakiem i jestem Europejczykiem”. Dostał, oczywiście, oklaski na stojąco, po czym – rozpromieniony i uśmiechnięty – podszedł do wszystkich posłów siedzących w pierwszym rzędzie i serdecznie uścisnął im dłonie.
To nie ironiczny i złośliwy komentarz – tak po prostu było. I to trochę pokazuje ostatnie dwa i pół roku „Polaka na tej zaszczytnej funkcji”. Do tej roli JB nadawał się idealnie – dążący do konsensusu, starający się znaleźć wspólny mianownik ze wszystkimi, zawsze uśmiechnięty, zadowolony ze swej roli i pozycji, przyjaźnie odnoszący się do prawie wszystkich. Ale bezmocny i mało przebojowy. Poza chwalebnym nadaniem przestrzeni obok PE w Brukseli imienia „Solidarności”, naprawdę nie wiem, czym się zapisał (nota bene – na podkreślenie zasługuje fakt, że bardzo często przywoływał w swoich wystąpieniach ruch „Solidarności”). Idealnie wpisał się w deal miedzy EPP i SD w Brukseli i niechętnie wychodził z roli strażnika tego „strategicznego” porozumienia „rozsądnych i cywilizowanych Europejczyków”. Nie narzucał swojej woli, polskich interesów, własnej opinii. Jedni uznają to za zaletę, inni za wadę. Nie zapisze się w historii PE, nie przejdzie do jego legendy. Był sprawnym spikerem izby. Tyle i aż tyle.
Ale ważne, że to osobiście przyzwoity człowiek ( o co w polityce niełatwo). Nigdy nie robi jakiegoś świństwa i nie fauluje, jeśli nie musi (to także rzadkość w Brukseli). Zrobiono mu krzywdę koronując go na „polityka europejskiego formatu”, na kogoś na miarę Sarkozego czy Merkel. W zderzeniu z nimi nie miał szans i chyba o tym wiedział, bowiem nigdy nie stawał im na drodze (może dlatego, że ich wizja UE jest po prostu jego wizją). Nigdy nie stawiał na ostrzu noża interesów Polski w Unii, ale może dlatego, że inaczej pojmował swoją rolę i głęboko wierzył, że jego zadaniem jest dążenie do ogólnoeuropejskiego konsensusu? Nie wykorzystał tych 30 miesięcy do walki o pozycję naszego kraju w Unii, ale może ja o czymś nie wiem i w rzeczywistości nic innego nie robił? Krzywdę jednak robią mu ci, którzy widzą w nim męża opatrznościowego Polski i Europy i każą mu w to wierzyć. To miły, przyzwoity i dobry polityk – i życzyłbym wszystkim, żebyśmy mogli to powiedzieć choć o 10% naszych posłów, ale robienie z niego mędrca, świętego człowieka, współczesnego Gandhiego jest typową dla Polaków przesadą wynikającą z kompleksów.
A teraz smutna historia – ponad rok starałem się o ustanowienie nagrody PE im. Sławika i Antalla (pisałem o tym kilka razy). JB obiecał mi pomoc w tym zbożnym dziele. A po tym, jak zebrałem potrzebne podpisy, jak polobbowałem u kogo trzeba, Konferencja Przewodniczących odkładała tę sprawę z posiedzenia na posiedzenie. Wreszcie, pięć dni temu, Biuro PE odrzuciło tę inicjatywę. Nie podejrzewam JB o niechęć, świadome działanie na niekorzyść tego pomysłu, obstrukcję. Mam jednak do niego żal (właśnie żal, a nie pretensję) o to, że nie spowodował, że katowiczanin byłby patronem nagród PE przyznawanych tym, którzy oddali życie za innych (i to katowiczanin, który uratował podczas II wojny światowej ponad 5 tysięcy żydowskich dzieci). Jeśli nie mógł pomóc załatwić czegoś takiego, to co mógł? Chętnie wysłuchałbym tego, co Polska miała z jego szefowania, co zyskała, jakie osiągnęła korzyści (poza prestiżem i dobrą reprezentacją)? Może przy okazji końca jego kadencji jako szefa PE warto, żeby dziennikarze zaczęli o to pytać, a on sam udzielił nam satysfakcjonującej odpowiedzi. Bo polityków warto rozliczać z ich działalności i nie ma w tym niczego złego (sam co pół roku zamieszczam takie podsumowania). Pamiętam świetnie tę gorączkę, którą rozpętał w Polsce Donald Tusk latem 2009 roku, kiedy zapewniał, że funkcja szefa PE dla JB to będzie znaczące wzmocnienie roli naszego kraju na Starym Kontynencie. Oczekiwałbym więc obecnie poważnej dyskusji na ten temat – bez niepotrzebnych złośliwości wobec JB, ale też i bez specjalnej taryfy ulgowej.