Pod tytułem „Kłopotliwa Białoruś” Pan Godziemba przypomniał o sprawie dywersji bolszewickiej na polskich terenach przygranicznych z Sowietami nadając jej z gruntu fałszywą nazwę.
Nie były to bowiem kłopoty z Białorusią czy nawet z Ukrainą mimo znacznie większego nasilenia ukraińskich ruchów antypolskich.
Głównym sprawcą dywersji były Sowiety, które mimo zawarcia traktatu ryskiego kontynuowały wojnę przeciwko Polsce.
W tym celu wspierały, lub organizowały różne stałe bandy z nie wymienionym przez autora „Muchą” Muchalskim i innymi hersztami na czele.
Autor nie rozróżnił też zwykłego bandytyzmu miejscowego funkcjonującego jeszcze za carskich czasów, co było w dużej mierze nawiązaniem do tradycji rosyjskiego „razbójnictwa” opiewanego w pieśniach i sięgającego do Stieńki Riazina.
Jako paradoks mogę przytoczyć, że na Wołyniu czołowym przedstawicielem tradycji rozbójniczej, rabusia bogatych i dobrodzieja biedaków był były polski policjant pochodzący zresztą z Wielkopolski, Polak – Domański.
Przechodzący przez polskie kresy paroletni front I wojny światowej dostarczył dostateczną ilość broni i amunicji, ażeby stworzyć możliwość uzbrojenia zwykłych band rabusiów i koniokradów.
Ja sam w dzieciństwie przeżyłem dwa takie napady jeszcze w latach dwudziestych ubiegłego wieku.
Jeden polegał na gonitwie za bryczką, którą jechaliśmy z Horochowa do Porycka na stację kolejową w Iwaniczach / część drogi przebyliśmy drogą dylową położoną jeszcze przed rozbiorami przez właścicieli Porycka – Czackich/.
Goniący nas wóz był wypełniony bandytami krzyczącymi Stoj! Stoj! I strzelającymi z obrzynów. My z bratem zostaliśmy sprowadzeni do „parteru”, furman ostrzeliwał się z pistoletu, kule z obrzynów z jękiem przelatywały nad głowami, konie rwały pełnym galopem i zawdzięczając im oddaliliśmy się od napastników.
Drugi raz w niewielkim odstępie czasu pamiętam napad na nasz dom, a właściwie na stajnię, z której usiłowano wyprowadzić konie, żeby nikt koniokradom nie przeszkadzał dom był ostrzeliwany z obrzynów. Z domu natomiast ojciec ze stryjem strzelali ze sztucerów. Prawdopodobnie ktoś z napastników został postrzelony, bo słychać było wrzask i przekleństwa, po których banda zbiegła.
Zostały tylko ślady krwi i łuski karabinowej amunicji.
W latach trzydziestych napady ustały i można było bezpiecznie poruszać się po drogach, a na noc nawet nie zamykano domów.
Organizowaliśmy obozy harcerskie w różnych okolicach Wołynia, a nawet w Karpatach wschodnich i nigdy nie mieliśmy kłopotów z miejscową ludnością.
Opisywane przez autora wielkie akcje policyjne miały w zestawieniu z obecnymi wymiar mikroskopijny. W całym powiecie horochowskim nie było więcej niż trzydziestu paru policjantów, a największą mobilizację zorganizowano w czasie obławy na Domańskiego, były też dodatkowe posterunki policyjne w czasie prawosławnych, rocznicowych obchodów bitwy beresteckiej, czasem nawet w asystencji zjawiał się szwadron kawalerii z 22 pułku z Brodów.
Ale nawet tak skromne siły policyjne poradziły sobie z pospolitym bandytyzmem.
Odrębną sprawą była dywersja, a właściwie kontynuacja wojny przez bolszewików.
Normalne siły policyjne nie mogły sobie z tym poradzić i dopiero powołanie wojskowego KOP’u /Korpus Ochrony Pogranicza/ zlikwidowało ten problem.
Przesadą jest również informacja o udziale w bolszewickiej dywersji miejscowej ludności. Jej udział był minimalny i to tak dalece, że w powojennych sowieckich publikacjach wliczano do komunistycznych jaczejek akcje pospolitych bandytów.
Natrafiłem na to w opisie sowieckiej „historii” Beresteczka, o którym podano, że jaczejkę komunistyczną stanowiła grupa niejakiego Cinyka, który jak pamiętam był zwykłym bandytą i za napady i grabieże odsiadywał przed wojną wyrok. Pamiętam nawet jak pijanego kompletnie trzymali jego komilitoni, a on wrzeszczał: „ja ne złodij ja bandyta”.
W opisie Polska jawi się jako okupant terenów białoruskich, ukraińskich i litewskich, a darowanie Wilna przez bolszewików Litwinom nazywa się „odzyskaniem stolicy”.
Stan faktyczny był taki, że w Wilnie było Litwinów półtora tysiąca na dwieście kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców, a udział ludności polskiej był większy niż w Warszawie.
Wilno było rzeczywiście stolicą Litwy, tylko nie tej która jest obecnie, był to kraj przynajmniej trójnarodowy, a jego językiem urzędowym był najpierw ruski, a raczej staroruski, lub cerkiewny, a potem polski, zresztą podział narodowy nie miał większego znaczenia, ważniejszy był podział religijny, stąd pojęcie „obojga narodów”, a nazwa „Litwin” nie wiązała się z narodowością tylko z krajem podobnie jak „Ukrainiec”.
Wilno jest położone na terenie nienależącym do etnicznej Litwy, Białorusini twierdzą, że to ich teren, tylko że w najbliższej okolicy nie ma też wiosek białoruskich. Są za to osiedleni przez książąt litewskich w ówczesnej puszczy osadnicy z Polski i to od tylu wieków, że ziemie te śmiało można uznać za polskie, a w mieście też nie ma żadnych śladów litewskich, bo nawet murowany zamek był zbudowany przez polskich królów. Nie mówiąc już o tym, że Litwini, naród wojowniczy, miast nie budowali.
Na wileńszczyźnie było kilka wiosek litewskich na pograniczu litewskim jednakże Polacy stanowili ponad 50 % ludności województwa wileńskiego, a odliczywszy Żydów wymordowanych przez Niemców przy udziale Litwinów, / o czym się zresztą nie wspomina/ i Ukraińców to blisko 60 %.
Podobnie sprawa wyglądała w województwie nowogródzkim gdzie Polacy stanowili przeszło 50% ludności. Natomiast w województwie poleskim udział Polaków to zaledwie około 20%, ale miasta Brześć n/Bugiem /taka jest polska nazwa/, Pińsk, Kobryń i Łuniniec – były polskie.
Miejscowa ludność przedstawiała się jako Poleszuccy, lub „tutejsi”, nie spotkałem takich, którzy podali się za Białorusinów.
Radiostacja w Pińsku prezentowała poleszuckie zespoły artystyczne jako chyba odpowiedź na agitację bolszewicką z Mińska Litewskiego.
Z tą „powszechną” niechęcią, a nawet nienawiścią do Polski miejscowej ludności to też nie tak jak autor przedstawia.
Po pierwsze ludzie od nielicznych wprawdzie uciekinierów z bolszewii / byłoby ich znacznie więcej, ale granica z ich strony była pilnie strzeżona/ wiedzieli o kołchozach i przeraźliwej nędzy.
W pierwszych latach, kiedy jeszcze granica nie była tak zabarykadowana, ludzie z Sowietów szmuglowali z Polski różne towary, a przede wszystkim sól, naftę i zapałki.
Zresztą nawet w 1920 roku wiadomo było, że jeżeli się zjawi polskie wojsko to będzie sól, nafta, zapałki i bibułka do skrętów.
Propaganda sowiecka odwoływała się do walki klasowej i „wyzwolenia narodowego”, ale wprawdzie skąpo docierające fakty i jeszcze bardziej skąpa akcja informacyjna ze strony polskiej osłabiały wymowę tej wrzaskliwej agitacji.
Dywersyjna działalność pod firmą Kominternu opierała się na zawodowych dywersantach i szpiegach zwanych „funkami” przez samych bolszewików, czyli sprawującymi funkcje organizacyjne w różnych formacjach służących bolszewikom.
Ruchy narodowe zarówno białoruskie jak i ukraińskie były bardzo mocno infiltrowane przez Sowiety i Niemcy. Ich siła została przez autora mocno przesadzona, najlepszym dowodem na poziom możliwości są siły zbrojne jakie zdołały zmobilizować.
Jedyną większą białoruską formacją wojskową była niewymieniona w omawianym artykule grupa generała Bułak – Bałachowicza, a właściwie braci Bałachowiczów, licząca nie więcej niż dwa tysiące ludzi.
Największą siłą zbrojną ukraińską była armia zachodniej Ukrainy, tylko że była ona zorganizowana przez Austriaków za pomocą zabiegu przekształcenia austriackich pułków głównie z Bukowiny w wojsko ukraińskie pozostające jednak pod dowództwem austriackim. Podobnie przedstawiało się wojsko atamana Skoropadzkiego zorganizowane przez Niemców pod komendą, rosyjskich, carskich oficerów. Nawet komenda w tym wojsku była prowadzona w języku rosyjskim.
Rzeczywiście narodowe, ukraińskie wojsko Petlury pod komendą Bezruczki i Pawlenki osiągnęło w sumie niewiele ponad 30 tys. ludzi, którzy oczywiście nie byli w stanie obronić Kijowa zdobytego przez Piłsudskiego dla Ukraińców.
Jest to zdumiewające, że wówczas naród liczący nie mniej ludności co Polska nie potrafił zorganizować armii liczącej przynajmniej 300 tys. żołnierzy, bo tyle trzeba było dla obrony Ukrainy przed bolszewikami. Zresztą podobnie było pod Połtawą gdzie Mazepa miał przyprowadzić 15 tys. wojska i wówczas Szwedzi bitwę by wygrali, a przyprowadził zaledwie półtora tysiąca.
A dziś nie potrafią sobie poradzić z paruset dywersantami okupującymi zagłębie donieckie.
Największą siłą zbrojną ukraińską była UPA, ale tylko dlatego że przystąpiły do niej niemieckie formacje złożone z Ukraińców i to w obawie przed wysyłką na front.
Mimo ogłoszenia „powstania przeciwko Niemcom” nie stoczyła ona żadnej godnej wzmianki bitwy z Niemcami oddając się niemal całkowicie mordowaniu Polaków, Żydów, Rosjan, ale także i Ukraińców odmawiających udziału w rzezi.
Opór UPA przeciwko sowieckiej okupacji był znacznie większy, ale nie ma porównania z oporem polskim, został też stosunkowo szybko zdławiony.
Świadomość narodowa ludności polskich wschodnich województw układała się bardzo różnie.
Na obszarze zaboru rosyjskiego była na bardzo niskim poziomie zarówno na terenach obecnej Białorusi jak i na Wołyniu.
Zasadniczym błędem Piłsudskiego były próby współpracy z organizacjami ludowo narodowymi tych terenów. Nie reprezentowały one żadnej realnej siły, a masy „ciemnego ludu” /do 80% analfebytyzmu w spadku po carskiej Rosji/ łatwiej ulegały agitacji bolszewickiej / grabit’ nagrablionnoje/ obiecującej pańską ziemię i bezkarne grabieże.
Jedyną polską szansą było odwołanie się do klasy posiadaczy, poważnego obywatelstwa różnych wyznań i narodowości w obronie prawa, ładu, dobrobytu i spokoju. Niestety socjalistyczna proweniencja Piłsudskiego nie pozwalała mu na takie rozwiązanie i kazała szukać porozumienia z „ludem”.
Nie pomogło ani wygłoszone po białorusku przemówienie w Mińsku Litewskim, którego mieszkańcy tego miasta zapewne nie zupełnie rozumieli, albowiem posługiwali się językiem polskim, rosyjskim, lub jidysz, ani umowa z ludowym rządem Petlury, którego wpływy były bardzo ograniczone.
Trzeba było też mieć na względzie antagonizmy lokalne, mogę w tym przypadku przytoczyć własne doświadczenie z gimnazjum, kiedy na lekcji języka ukraińskiego obowiązującego na Wołyniu w polskich gimnazjach, sprowadzona z „Galicji” nauczycielka zwróciła się do ucznia – Ukraińca, jak pamiętam nazwisko – Turuka: – „daj meni swij zszytok” ten zaskoczony odpowiedział „ja ne rozumiju czoho pani chocze”.
Wówczas wyjaśniła, że „zszytok” to po ukraińsku zeszyt, na co dostała odpowiedź że możliwe, ale w naszej rusińskiej mowie jest albo „tietrad’”, albo „zoszyt’ /jedno z rosyjskiego, a drugie z polskiego/, bo my na Wołyniu jesteśmy Rusini, a Ukraińcy są za Zbruczem.
Polskie władze przed wojną zrobiły wielki prezent dla ukraińskich nacjonalistów sprowadzając dla nauczania języka ukraińskiego i nie tylko do tego celu Ukraińców z Małopolski, jak na przykład sprowadzony z Sokala zajadły nacjonalista ukraiński – Mirosław Szyłkiewicz, który zajmował wysokie stanowisko sekretarza rady miejskiej w Beresteczku
Powodowane to było brakiem wykształconych Ukraińców na Wołyniu.
Ja w powiecie horochowskim znałem tylko dwóch panów, oczywiście podających się za Rusinów, a nie Ukraińców, z maturami: jeden to był pan Bałamut, dyrektor Banku Komunalnego w Horochowie, ojciec mego kolegi z klasy i harcerza z mego zastępu,
A drugim pan Korniejczuk wiceburmistrz w Beresteczku. Narzekanie, że miejscowa ludność nie była dopuszczana do urzędów nie bierze pod uwagę poziomu wykształcenia, z tego powodu niekiedy posługiwano się pozostałymi urzędnikami po carskiej Rosji oczywiście Rosjanami.
A przecież w czasie zaborów to Polacy zarówno ze względu na narodowość jak i katolickie wyznanie byli prześladowani, a miejscowi, – prawosławni byli traktowani jako swoi – tacy Rosjanie tylko biało lub małorusy.
Ponadto władze polskie nie zrobiły niczego dla rewindykacji polskości i polskiego posiadania stanu majątkowego straconego za sprawą moskiewskich represji.
Mieszczanie beresteccy pochodzenia szlacheckiego, mieszkający na jurydykach, posiadający dokumenty nadania szlacheckiego i przodków na cmentarzu katolickim, byli w większości zmuszeni do przejścia na prawosławie pod groźbą wpisania na listy „kriepostnych chrestian”, gdyż Moskale nie uznawali statusu szlachty zagrodowej.
W ślad za tym poszło zaliczanie ich do Rusinów.
Całe mieszczaństwo beresteckie, ale też i horochowskie, kisielińskie, łokackie było podobnego pochodzenia, o wybitnie polskich nazwiskach takich jak Wilczyńscy, Tabińscy, Żukowscy, Polańscy, Strycharscy i wiele innych.
Wszyscy oni pytani w klasie o wyznanie – odpowiadali prawosławne, a narodowość podawali – rusińska, lub nie bardzo orientowali się co do swojej przynależności narodowej.
Niezłe osiągnięcia organizacyjne mieli Ukraińcy jedynie w Małopolsce wschodniej, na terenie trzech województw: -lwowskiego, tarnopolskiego i stanisławowskiego i to w dziedzinie kulturalno oświatowej jak i gospodarczej.
Ugrupowania dążące do politycznego rozwiązania problemu ukraińskiego zostały zmajoryzowane na rzecz frakcji terrorystycznej OUN sprawczyni zamachów, których ofiarą padli ci z polskich polityków, którzy szukali porozumienia z Ukraińcami – Hołówko i Pieracki. Stąd można domniemywać, że działała ta frakcja z inspiracji niemieckiej lub sowieckiej.
Z drugiej strony w czasie zaboru austriackiego, kiedy to Ukraińcy byli forytowani przeciwko domagającym się niepodległości, a przynajmniej autonomii Polakom – nie potrafili oni wykorzystać tych preferencji co się objawiło w poziomie szkolnictwa. We wszystkich miastach powiatowych, a nawet mniejszych były polskie gimnazja nie mówiąc już o polskim uniwersytecie we Lwowie, który wprawdzie nie nosił imienia założyciela króla Jana Kazimierza, ale był niewątpliwie polską uczelnią o osiągnięciach mających międzynarodowe znaczenie.
Dorobek polskiej kultury i nauki był nieporównywalny z tym czym dysponowali Ukraińcy i mógł śmiało konkurować z osiągnięciami niemieckojęzycznej części Austrii.
Stąd niezależnie od statystycznego udziału Polaków na tym obszarze wszystkie miasta miały charakter miast polskich.
Zresztą Ukraińcy mieli przewagę liczebną nad Polakami tylko w województwie stanisławowskim, natomiast i w tarnopolskim i lwowskim liczebniejsza była ludność polska.
Wracając jednak do „kłopotliwej Białorusi” mogę stwierdzić, że ze wszystkich mniejszości narodowych najmniej kłopotliwi byli i dziś chyba są – Białorusini.
Wystarczy przytoczyć obecne stosunki na białostoczyźnie gdzie na terenach zamieszkałych przez Polaków i Białorusinów nie ma konfliktów, a podział jest jedynie na katolików i prawosławnych bez jakichkolwiek antagonizmów.
Mam możliwość obserwowania tego w okolicach Zabłudowa i Siemiatycz.
W czasie wojny Białorusini byli niekiedy siłą wciągani do jednej z kolaboranckich stron, -sowieckiej lub niemieckiej.
Prosowieckie nastawienie było organizowane przez sowiecką partyzantkę złożoną głównie z pozostałych oddziałów czerwonoarmistów, lub przerzuconych przez front specjalnych jednostek. I jedni i drudzy traktowali wszystkie białoruskie wsie jako swoją własność, a młodzież powoływali pod broń.
Proniemieckie nastawienie reprezentowali nieliczni zresztą narodowi działacze białoruscy z rzymsko katolickim księdzem dziekanem Chodyko z Białegostoku.
Tym działaczom udało się przekonać Niemców do powołania kilku białoruskich batalionów wojskowych, które jednak na wieść, że mają być wysłane na front rozproszyły się lub poszły „do lasu”.
Działacze białoruscy zostali w związku z tym aresztowani przez gestapo i miałem możność zetknięcia się z nimi w białostockim więzieniu.
Bardzo żałowali swojej naiwności w stosunku do Niemców, ale z kolei za znacznie groźniejszych uważali bolszewików. Jedyną szansą było nawiązanie współpracy z Polską, ale na to było już za późno.
Z moich partyzanckich wspomnień mogę tylko przywołać fakt, że w moim oddziale miałem kilku Białorusinów, którzy przyszli do mnie na skargę, że niektórzy koledzy pytali ich co oni robią w polskim wojsku?
Musiałem wyjaśnić, że jako polscy obywatele mają nie tylko prawo, ale nawet obowiązek służby w polskim wojsku i nie mogą być traktowani inaczej jak na równorzędnych prawach.
Na tle tych wszystkich faktów nasuwa się uwaga czy można Polskę traktować jako okupanta ziem stanowiących Kresy Rzeczpospolitej Obojga Narodów.
Otóż nie podbiliśmy tych ziem siłą, a znaleźliśmy się tam dzięki unii z Litwą.
Ponieśliśmy olbrzymie koszty ich obrony i zagospodarowania, zbudowaliśmy miasta których przedtem nie było, stworzyliśmy przyczółki europejskiej cywilizacji i kultury.
Polonizacja jaka objęła wyższe warstwy społeczne tych ziem nie była wynikiem wymuszenia czynionego przez Moskali i Niemców, ale atrakcyjności polskiej kultury.
Natomiast ponieśliśmy niepowetowane straty materialne w wojnach i zaborach, a nade wszystko ofiary ludzkie zarówno w niepoliczonej ilości jak i w stracie najlepszych przedstawicieli polskiego narodu.
Na dzień dzisiejszy możemy stwierdzić, że wprawdzie przegraliśmy tę wielowiekową walkę o europeizację wschodniej słowiańszczyzny, ale zawdzięczając tej walce i naszym ofiarom dziś jeszcze istnieją narody białoruski, ukraiński, a nawet łotewski, litewski czy estoński, a wybitnym śladem naszych wpływów jest ich dążenie do wolności nieznane Moskalom.
Bowiem bez naszego zaangażowania już w XVI wieku wszystkie one padłyby ofiarą moskiewskiej zaborczości i podległyby całkowitej rusyfikacji, natomiast południe Ukrainy zostałoby włączone do imperium osmańskiego z niewykluczonym zbisurmanieniem.
O tym warto przypominać wszystkim tym, którzy wytykają nam nasze władanie na Kresach Wschodnich.