Jako dziecko słyszałem ich mnóstwo. Potem, już w wieku bardziej dojrzałym, czytałem, a zdarzało się, że i wymyślać musiałem na użytek córki. Jednak nawet w najczarniejszej z mrocznych opowieści braci Grimm nie znalazłem smoka, który zjadłby się sam poczynając od ogona.
Tymczasem podobne baśnie słyszą od lat tzw. frankowicze. Podsumowanie ich znaleźć można choćby w wywiadzie, jakiego udzielił prof. Witold Modzelewski:
… czy w prawie polskim mógł funkcjonować kredyt bankowy, w którym kwota dłużna kapitału nie równa się wielkości pożyczonej kwoty, tylko jest uzależniona od działania jakichś zdarzeń przyszłych i niepewnych, czyli od warunku hazardowego? Czy można było udzielać kredytu typu warunkowego, mającego cechy zakładu bukmacherskiego? (…)
.
Pozwolić mogło tylko prawo stanowione, czyli prawo bankowe, bo rynek kredytowy jest rynkiem regulowanym. Nie rządzi się pełną zasadą swobody umów. I w momencie udzielania tych kredytów prawo bankowe – co jest bezsporne – nie zezwalałoby na udzielenia takich kredytów, czyli zaoferowania tego rodzaju usługi. Dopiero po latach, niezgodnie z konstytucją, wstecznie chciano te kredyty „zalegalizować”: rządzili przecież dzisiejsi „obrońcy konstytucji”. Więc kto „pozwolił”? Prawo na to nie pozwalało. Pytanie, czy organy nadzoru finansowego wtedy nie powinny jasno powiedzieć: „nie wolno wam tego robić”. Organy te, jeśli szukamy takiego sprawstwa o charakterze publicznym, nie wydały jasnego komunikatu, że taka praktyka jest sprzeczna z polskim prawem. To, że władza wykonawcza tego nie powiedziała – chociaż chyba powinna – było błędem. W mediach jest przywoływany nawet cytat z pewnej narady, kiedy jeden z przedstawicieli banków powiedział: „zakażcie tego, bo jak nie zakażecie, to będziemy to robić”, co dobrze obrazuje „liberalny” stosunek tych ludzi do prawa. Jest to przecież postawienie rzeczy na głowie: stosujemy prawo nie dlatego, że ktoś go zakazuje albo zezwala go łamać – prawo stosujemy bezpośrednio, czyli w momencie ich udzielenia działanie to było sprzeczne z prawem. Wszyscy jesteśmy zgodni co do tego, że ten problem trzeba rozwiązać poprzez usunięcie z tych umów owych klauzul, które to klauzule uzależniają wielkość długu z tytułu kapitału od zdarzeń, na które nie ma wpływu kredytobiorca, ale za to ma kredytodawca.
.
Brawo, panie Profesorze.
Dokładnie widzimy to w odpowiedziach, udzielanych na coraz większą lawinę reklamacji – otóż wg bankowców o poprawności zawartych w latach 2006-2009 umów świadczy… zawarty w 2011 r. aneks!
I nowela Prawa bankowego pochodząca z tego samego okresu.
Zatem bezprawie bankowe, już w momencie zakończenia prac nad produktem (potocznie zwanym kredytem indeksowanym/denominowanym) było widoczne.
Ale to, co stało działo się dalej, w żaden sposób nie jest ryzykiem walutowym, o którym nonparelem banki (a i to nie zawsze) informowały na odleglejszych stronach umów.
Ryzyko walutowe w całości miało obciążać stronę słabszą, tj. kredytobiorcę.
Prof. Modzelewski:
.
Jeśli byśmy chcieli restytuować stan zgodny z prawem w momencie udzielania, to kredytobiorca powinien spłacać tylko to, co otrzymał naprawdę, a w rzeczywistości otrzymał złotówki i od tej kwoty powinny być naliczone opłaty (odsetki, prowizje). Powstaje więc nadpłacona różnica, która wynika z zastosowania owych klauzul. My ją nazywamy tak roboczo „różnicą kursową” i tę „różnicę” kredytodawca powinien dłużnikowi zwrócić, bo uzyskał ją ponad to, co w rzeczywistości pożyczył, plus to, co normalnie należało mu się z tytułu umowy kredytowej. I w związku z tym, że ta sprawa ma już długą historię, powstał spór, jak tę różnicę zwrócić. (…)
.
Była taka sugestia, aby tę różnicę dzielić po połowie, czyli połowę różnicy zwraca się kredytobiorcy, bo powinni oni ponosić „połowę ryzyka”. Pod koniec poprzedniej kadencji Sejmu był nawet taki projekt. Potem zgłoszono poprawkę, aby podział różnicy wynosił 90 do 10 na korzyść kredytobiorców. Prace zostały zahamowane, zakończyła się kadencja Sejmu. We wszystkich tzw. konstruktywnych pomysłach, czyli tych szukających kompromisu – złotego środka – zgadzano się co do tego, że podział ryzyka po połowie jest bezzasadny, bo to nie kredytobiorcy byli twórcami tego produktu, tylko banki i one powinny ponieść większą część skutku. Przypomnę, że zaproponowano rozwiązanie 70 do 30, czyli 70 procent tej różnicy wracałoby do kredytobiorców, potem było 60 do 40, nawet – o czym już wspomniałem – było 90 do 10. Tak wyglądały – jak dotąd nieudane – próby rozwiązania kompromisowego. Ów kompromis powstał jednak w cieniu szantażu, że banki nie są (jakoby) w stanie zwrócić całości tej różnicy, że doszłoby do „destabilizacji sektora bankowego”, padały różnego rodzaju tego typu słowa wytrychy, tyle o „historii choroby”.
.
(op. cit.)
.
Hejt, do którego frankowicze zdążyli już przywyknąć, a za którym stoją banki (przynajmniej niektóre) oraz tzw. dziennikarze sponsorowani, czyni z kredytobiorców indeksowanych/denominowanych ludzi pazernych na pieniądze.
.
Żądza pieniądza, a raczej zminimalizowania kosztów (rat) w porównaniu do złotówkowych, miała być motorem ich działania.
.
.
Wbrew pozorom ludzi tak uważających jest całkiem sporo, i to we wszystkich grupach zawodowych.
Ba, są nawet podobnie uważający dziennikarze.
.
Tymczasem bilans jednego z banków (w moim posiadaniu) stwierdza wyraźnie, że kredytów denominowanych/indeksowanych w 2007 r. udzielono ponad połowę z ogólnej sumy.
.
Zatem dobroć, niewiarygodna wręcz banków, kazała im zrezygnować z o wiele większych w tym czasie odsetek złotowych i żmudnie przeliczać złote na franki tylko po to, by klient mógł mniej zapłacić?
.
Takie rozumowanie oznacza, że bank jest niczym smok, który zjadł się sam poczynając od ogona.
.
Tylko w PRL banki były bowiem instytucją zaufania publicznego.
.
.
Dla bankowców (prawdziwych bankowców, a nie tylko zarządzających polskimi filiami) musiała być znana już wiele lat wcześniej sytuacja Grecji. I to, że jej krach wywoła panikę wśród małych i średnich ciułaczy, co przełoży się na wzrost kursu waluty bezpiecznej, czyli szwajcarskiego franka.
Jakoś dziwnie apogeum udzielania kredytów „walutowych”, a naprawdę mających jedynie frankowy przelicznik, zbiegło się z początkiem kryzysu greckiego.
.
W listopadzie 2009 roku agencja ratingowa Flitch zapoczątkowała ten proces, obniżając rating Grecji do A-. W ślad za nią poszły agencje Standard & Poor’s (obniżka z A- do BBB+) oraz Moody’s (obniżka z A1 na A2). Obniżenie ratingu spowodowało uznanie obligacji greckich za tzw. obligacje śmieciowe, co spowodowało, że wypadły one z obszaru zainteresowania podmiotów, których obowiązują restrykcje dotyczące inwestowania w aktywa posiadające niską ocenę ratingową. Spowodowało to jednocześnie nagły wzrost rentowności obligacji – oprocentowanie 5-letnich obligacji wzrosło na początku 2010 roku do 14% wskazując wyraźnie jakie ryzyko niesie ze sobą zakup tych instrumentów dłużnych co miało swoje odzwierciedlenie w wartości credit default swap.
Wytworzył się efekt kuli śnieżnej, spadające ratingi oprócz utraty zaufania do samej Grecji spowodowały niestabilność sektora bankowego.
(za: wikipedia)
Koincydencja jest więc bardzo wyraźna.
Nagłe poszybowanie franka w górę było przewidziane przez analityków bankowych wystarczająco wcześniej, aby móc wprowadzić „bezpieczny kredyt” na rynek Polski.
Zatem świadomie i zupełnie bez cienia empatii setki tysięcy naiwnych (bo wierzących bankowcom) Polaków wessano w maszynkę-do-wyciągania-pieniędzy.
Produkt okazał się toksyczny, ale tylko dla jednej strony.
Smok-samozjadek nie istnieje.
Tak samo baśnie o dobrych bankach należy położyć na półce obok niego.
Nie istnieją bowiem banki działające w celu pomniejszenia zysków.
Swoich lub grupy rzeczywiście trzymającej władzę.
.
5.11 2017
.
.
.