Rozgłos, jaki towarzyszy dokonaniom Ruchu Autonomii Śląska szokuje wiele środowisk patriotycznych w Polsce. Zawiązanie koalicji w śląskim sejmiku wojewódzkim PO – RAŚ już przynosi różnorakie spory i konflikty. Do najgłośniejszych można zaliczyć POMYSŁ zmiany barw narodowych na stadionie śląskim na wniosek RAŚ. Jeszcze większy skandal dotyczy decyzji władz polskich o umieszczeniu w ankiecie spisu powszechnego tzw. „narodowości śląskiej”, którą mogą deklarować obywatele polscy. Wielka agitacja RAŚ, idąca w kierunku deklarowania przez ślązaków tego typu „narodowości”, wspierana jest przez różnorakie lokalne inicjatywy medialne. Wszyscy wiedzą, że lokalna prasa na Górnym Śląsku jest dziś w sensie struktury własności w rękach kapitału niemieckiego. Nagłaśnianie działań RAŚ jest tam nagminne. Niektórzy starają się lekceważyć problem, twierdząc, że bądź co bądź działania autonomistów nie mają jeszcze największego rozpędu, a po drugie, że nie głoszą oni przyłączenia Śląska do Niemiec, tylko autonomię w ramach państwa polskiego. Hasło w stylu: „zostawmy podatki w naszym regionie, nie wysyłajmy ich do Warszawy” – może być popularne niezależnie od regionu. Pamiętajmy jednak, że oprócz akcji autonomistów, na Śląsku Opolskim mamy do czynienia z działaniami silnej mniejszości niemieckiej, rozwijającej swoją działalność w analogicznym kierunku.Zupełnie niedawno miałem okazję spotkać się z jednym ze znaczących samorządowców opolskich, działaczem Mniejszości Niemieckiej, którego poglądy na temat Polaków można by łagodnie określić jako pogardliwe.
Usypiacze narodowej opinii twierdzą, że dzisiejszy Górny Śląsk to nie jest kraina granicząca z państwem niemieckim (tak jak to miało miejsce przed wojną). Na zachód rozciąga się wielka kraina Dolnego Śląska, gdzie dominuje ludność polska. Jak wiadomo w znakomitej większości jest to ludność przybyła na te tereny po drugiej wojnie światowej w dużej mierze z kresów wschodnich. Sukcesy ekonomiczne Wrocławia są symbolem „skoku cywilizacyjnego” i są zachętą dla innych regionów Polski. Mało kto zastanawia się jednak, jakie zmiany w ostatnim dwudziestoleciu zachodzą w świadomości społecznej Dolnego Śląska. Pomocne w tej materii mogą być obserwacje zatroskanych o polskość tych terenów patriotycznie nastawionych wrocławian, jak i analizy naukowe, które na szczęście pojawiają się raz po raz na polskim rynku. Marcin Sienkiewicz w artykule zamieszczonym w tomie wydanym w 2009 roku przez Instytut Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego zatytułowanym „Racja stanu” zauważył bardzo niepokojące procesy w dziedzinie propagandy i kultury. Na skutek intensywnej akcji propagandowej i przy wykorzystaniu różnorodnych ośrodków naukowych finansowanych niejednokrotnie za pieniądze niemieckie zaczęto radykalnie odcinać się od dziedzictwa piastowskiego, lansowanego w czasach PRL. Poszukiwania słowiańskich korzeni Dolnego Śląska uznano w całości jako przesycone ideologią i zaczęto lansować teorię o wielokulturowości Wrocławia, pokazując tę metropolię jako miasto europejskie, nie polskie.Zaczęto mówić o Wrocławiu jako mieście otwartym, „w pobliżu styku granic trzech krajów europejskich”. Zdecydowano się realizować „politykę historyczną” idącą w kierunku przywracania pamięci o niemieckiej przeszłości metropolii. Charakterystycznym przykładem takiej polityki była zmiana nazwy „Hali Ludowej” (nawiązującej do powrotu tych ziem do Polski po II wojnie światowej) na „Halę Stulecia” (mającą upamiętniać setną rocznicę ogłoszenia proklamacji Fryderyka Wilhelma w 1813 r. nawołującą do walki o wyzwolenie spod dominacji Napoleona). Nawiązywanie do tradycji pruskiej w nazewnictwie polskim wydaje się czymś tyleż kuriozalnym, co przerażającym. Owo dążenie do europejskości ma się przejawiać również pomysłami zmiany nazwy miasta, które rzekomo jest trudne do wymówienia przez obcokrajowców. Eurodeputowana Lidia Geringer de Oedenberg miała zaproponować bliską wszystkim narodom nazwę „Wratislavia”. Już tylko krok ku temu, aby płynnie przejść do nazwy „Breslau”. Wielce oburzająca była decyzja ministra Bogdana Zdrojewskiego o cofnięciu dotacji dla projektu Muzeum Ziem Zachodnich, z uwagi na rzekome jego podłoże ideologiczne. Tak jakby propaganda wielokulturowości Wrocławia nie miała podtekstu ideologicznego. Do rangi skandalu można zaliczyć happening wokół pomnika Bolesława Chrobrego mający udowodnić, że pomnik ten jest symbolem kiczu, czy wreszcie blokadę konferencji naukowej na Uniwersytecie Wrocławskim poświęconej germanizacji, a uznanej przez środowiska liberalne za antyniemiecką.
Można zadać sobie pytanie, jaki związek ma ten stan rzeczy z niemiecką polityką historyczną? Można wszak stwierdzić, że nie mamy tu wprost do czynienia z propagowaniem „niemczyzny”, ale „europejskości”. Jeśli z kolei postawilibyśmy sobie pytanie, w jaki sposób realizowane są główne kierunki zagranicznej polityki niemieckiej w dobie dzisiejszej to również nie zauważymy tu gry na prosty, tradycyjny nacjonalizm. Wręcz przeciwnie – RFN jest główny rzecznikiem integracji europejskiej, a swoją dominację na kontynencie sprawuje za pośrednictwem Brukseli. Tworzenie zatem „tożsamości europejskiej” leży w strategicznym interesie Berlina. Owa tożsamość europejska jest definiowana m. in. jako regionalizm, widziany w opozycji do klasycznego państwa narodowego. Pamiętam przed laty dyskusję naukową, w której brałem udział, i edukacyjne tezy stawiane przez „nowoczesnych” wykładowców. Twierdzono (oczywiście powielając tezy myślicieli zachodnich), że państwa narodowe z jednej strony są za duże (bo wielu ludziom jest daleko np. do Warszawy), z drugiej za małe (bo mamy do czynienia z globalnymi problemami). Zatem model idealny budowania struktur państwowych to region i państwo europejskie – przykładowo: Wrocław i Bruksela. Tak też powinna być sterowana polityka edukacyjna, nastawiona na generowanie nowych tożsamości i na minimalizowanie „ideologicznej”, jak twierdzono, tożsamości narodowej. Przy tak postawionych założeniach zrozumiałymi się stają tak reforma administracyjna z lat dziewięćdziesiątych (podział na szesnaście województw), jak i ciągłe wypłukiwanie elementów patriotycznych z programów edukacyjnych.
Ową europejskość starają się od lat promować na gruncie Polskim także niemieckie fundacje polityczne, które w większości wypadków w stu procentach finansowane są przez rząd w Berlinie. Mają one potężny wpływ na różnorakie projekty badawcze, a także na działania społeczne w kraju. Grzegorz Tokarz w artykule zatytułowanym „Działalność niemieckich fundacji politycznych w Polsce po 1989 r.” zauważył, że na dwadzieścia najbogatszych fundacji działających na ziemiach polskich, dziesięć należy do Niemców. Jak już wspomniałem, fundacje te propagują europejskość w różnym wydaniu ideologicznym. Za Grzegorzem Tokarzem możemy tu wymienić: „Fundację im. Friedricha Eberta – powiązaną z Socjaldemokratyczną Partią Niemiec (SPD), Fundację im. Konrada Adenauera – powiązaną z Unią Chrześcijańskich Demokratów (CDU), Fundacją Friedricha Naumanna – powiązaną z Wolną Partią Demokratów (FDP), Fundacją Hansa Bölla – powiązaną z Partią Zielonych i Fundację im. Róży Luksemburg – powiązaną z Partią Demokratycznego Socjalizmu (PDS)”.
Na intensywne działania propagandowe i edukacyjne nakładają się też kwestie finansowo-inwestycyjne. Samorządy od kilku lat wprowadzone są w obszar różnorakich programów inwestycyjnych finansowanych z budżetu UE. Dla nikogo nie jest tajemnicą, że największe tego rodzaju przedsięwzięcia są realizowane w zachodniej części Polski. Jeden z posłów opowiadał mi, jak w latach dziewięćdziesiątych miał w ręku mapę, na której tereny na zachód od Wisły miały być pokryte gęstą siecią inwestycji infrastrukturalnych, wschodnie wręcz przeciwnie. Dla posła o narodowych poglądach rodziło to skojarzenia przygotowania do ewentualnego przyszłego rozbioru Polski. Samorządowcy biorący pieniądze unijne nie mają do końca świadomości, że pieniądze te w sporej części pochodzą również z polskiego budżetu centralnego (wszak Polska również wpłaca miliardy do budżetu Unii). Dla nich to Unia jest dobrodziejem, Warszawa utrudnia rozwój ich regionów. Regiony bogatsze deklarują tym większą frustrację, kiedy pieniądze podatników, np. śląskich, nie wracają w pełni do tego regionu, lecz rozdzielane są po całym kraju. Zatem uzależnienia finansowe od Brukseli zupełnie przestawiają relacje społeczno-polityczne. Dla przykładowych polityków regionalnych, gdzieś na zachodzie Polski, coraz bliżej w sensie gospodarczym jest do Berlina, coraz dalej do Warszawy. W sensie komunikacyjnym można to stwierdzenie odczytać dosłownie. Równoległe osłabianie poczucia więzi narodowej dokonywane przy pomocy systemu oświaty i różnorakich projektów społecznych, pogłębia rozbicie Polaków. Pytanie, jak mieszkańcy zachodnich prowincji Polski zachowaliby się za lat kilkadziesiąt, gdyby po rozpadzie Unii doszło do referendum, gdzie chcą dookreślić swoją przynależność państwową, pozostawię jako retoryczne. Działania niemieckie idące w kierunku osłabienia spoistości państw narodowych są bardzo czytelne, choć nie dla polskich elit politycznych, raz za razem wpisujących się w projekty, które w dalszej perspektywie mogą nas kosztować niepodległość.
Aby głębiej zilustrować realizowaną strategię, warto uświadomić sobie, że Niemcy mają w swojej historii nie tylko tradycję pruską, jeśli mówimy o ich tożsamości narodowej. Nacjonalizm pruski, który zaowocował zjednoczeniem Niemiec w 1871 r. wcześniej nie odgrywał w Rzeszy tak dużej roli. Mieliśmy do czynienia z tradycją cesarską i silnymi wpływami bizantyńskimi. Tożsamość narodowa była tutaj identyczna z tożsamością państwową. A więc mieliśmy do czynienia nie tyle z narodem niemieckim, co z Bawarczykami, Prusakami, Saksończykami itp., powiązanymi ideą cesarskiej Rzeszy. Bizantyński sposób kreowania tożsamości narodowej jest dziś testowany na krajach Europy środkowej, w tym na Polsce. Tworzenie ahistorycznej w gruncie rzeczy „tożsamości narodowej” górnośląskiej, dolnośląskiej, kaszubskiej itp. jest tego namacalnym dowodem. Uosobieniem dawnej „Rzeszy” miałaby zaś być współczesna Unia Europejska.
Przywiązanie do tradycji regionalnej ma w Polsce długą tradycję. Jednakże w tej zdrowej tradycji ów regionalizm, nawet po czasach zaborów, nie miał wymiaru separatystycznego. Młodzi żołnierze z Poznania czy Krakowa w 1920 r. nie walczyli za Wielkopolskę, czy Małopolskę, walczyli o niepodległość całej Rzeczpospolitej. Regionalizm w rozumieniu separatystycznym łączy się ze średniowiecznym rozbiciem dzielnicowym oraz z regionalnym egoizmem osiemnastowiecznych magnatów osiadłych na swoich latyfundiach. Taki podział kończył się zawsze dla Polaków tragicznie.
Problem sporu o tzw. „naród śląski”, jaki pojawił się w kontekście działań Ruchu Autonomii Śląska jest tak naprawdę wierzchołkiem góry lodowej. Jest w jakimś sensie ostrzeżeniem dla środowisk patriotycznych w Polsce, sygnałem aby zacząć działać. Hasło umacniania, a w niektórych przypadkach, odbudowy świadomości narodowej i patriotycznej Polaków jawi się jako obowiązek porównywalny do tego z XIX wieku. Ponieważ z powodów, które opisałem powyżej, nie możemy dziś za bardzo liczyć na władze państwowe, konieczna jest ponowna mobilizacja społeczna. Jeśli obudzimy się zbyt późno odpowiedzialni możemy być za katastrofę państwa w równym stopniu co pokolenie XVIII wieku.
dr hab. Mieczysław Ryba, prof. KUL jest kierownik Katedry Historii Systemów Politycznych XIX i XX w. Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego
ze strony:
http://www.realitas.pl/RealnaPolska/2011/MR25IV.html