Nasz przenikliwy obserwator życia i politycznej sceny napisał dla nas ten smutny kawałek. Ale czyż wszystko wkoło nie jest smutne?
BRACIA, CZYLI Z KAMERĄ WŚRÓD ZWIERZĄT
Wygląda na to, że ta nasza, choćby niewiadomo jak irytująca w swojej bezmyślności, potrzeba, by w tym złym i tak wobec nas nieprzyjaznym świecie wypatrywać wszędzie sojuszników, jest jednak czymś całkowicie naturalnym. Z jakiegoś powodu – a ja mam coraz silniejsze przekonanie, że w tle tego wszystkiego stoi nasza naturalna wiara w to, że człowiek jednak jest dobry – to nasze pragnienie, by było nas jak najwięcej, jest tak silne, że nawet w sytuacji, gdy przed nami stają osobnicy w najwyższym stopniu podejrzani, witamy ich z otwartymi ramionami, wyłącznie z tego powodu, że każdy z nich bardzo szczerze i serdecznie obiecał nam swoją solidarność.
Jeśli ktoś myśli, że ja w tej chwili się zajmę obywatelskim protestem w sprawie najnowszych rozporządzeń dotyczących Internetu, jest w dużym błędzie. Ten aspekt naszej bieżącej historii interesuje mnie w stopniu minimalnym, a poza tym proszę ode mnie nie wymagać, bym za swoich sojuszników uważał jakieś kompletnie mi nieznane i kulturowo kompletnie obce grupy facebookowej młodzieży. Ja swoją uwagę, nawet, jeśli w sposób mocno bezsensowny, wolę skupiać na kwestiach przynajmniej jakoś tam realnych. Ostatnio, jak już wspominałem na swoim blogu, systematycznie kupuję i czytam tygodnik „Uważam Rze”. Powiem uczciwie, że nie wiem, czemu to robię. Na pewno przyczyną tego nie jest moja wiara w to, że magazyn ów – wedle zresztą oryginalnej zapowiedzi jego autorów – gromadzi całą śmietankę tak zwanych „dziennikarzy niepokornych”, bo owej wiary w najmniejszym stopniu nie posiadam. Nie jest też to spowodowane tym, że ja dziennikarzy pracujących dla „Uważam Rze” uważam za autorów zdolnych i interesujących, że ich artykuły czytam z zainteresowaniem i satysfakcją, bo, szczerze powiedziawszy, w większości ich nie czytam, a te co czytam, to dość pobieżnie. Myślę, że mogę to robić przede wszystkim przez to, że to co tam czytam, jakoś mnie jednak inspiruje. Nawet jeśli zdecydowanie bardziej negatywnie, niż życzliwie.
W ostatnim numerze „Uważam Rze” znalazłem tekst podpisany przez dwóch znanych mi aż nazbyt dobrze dziennikarzy – Reszkę i Majewskiego. Akurat tego tekstu ani nie przeczytałem, ani nawet nie zapamiętałem jego tematu. Wystarczyły mi te dwa nazwiska. Reszka i Majewski… no i świadomość, że oto i oni dołączyli do owej elitarnej grupy „autorów niepokornych”. Ja ów dziennikarski tandem pamiętam jeszcze z ostatniego okresu działalności „Dziennika”, kiedy to jego linia redakcyjna zmieniła się w taki sposób, że głównym zadaniem „Dziennika” stało się niszczenie prezydentury Lecha Kaczyńskiego i rządu Prawa i Sprawiedliwości, a Reszka i Majewski stanowili szpicę tak zwanych redakcyjnych cyngli. Zapamiętałem tych dwóch jako ludzi, którzy tę politykę reprezentowali i aktywnie realizowali. Pisałem o nich zresztą na blogu. Dziś obaj należą do stronnictwa jednoznacznie nam sojuszniczego.
Właśnie w tamtych dniach, kiedy losy rządu Jarosława Kaczyńskiego powoli się rozstrzygały, i kiedy tworzyły się podwaliny pod to, co miało nastąpić 10 kwietnia 2010 roku, dziennikarze Reszka i Majewski przedstawili na łamach swojej gazety pięciostronicowy reportaż ukazujący tak zwane sekrety Pałacu Prezydenckiego, z których to sekretów trop wiódł prosto do konstatacji, że Lech Kaczyński to całkowicie nieodpowiedzialny pajac w rękach swojej żony-idiotki, otoczony przez pozbawionych skrupułów cwaniaków, a Polska to państwo wystawione na łaskę i niełaskę owego zorganizowanego obłędu. Przypomnijmy sobie ten zamysł i ten styl:
„Gdy robi się bardzo późno, na dół schodzi małżonka prezydenta. Pani Maria dba bardzo o Lecha:
‘No i co się dzieje? Jak schodzi prezydentowa, to nie ma wina na stole? Wino jest tylko, gdy jest tu Michał Kamiński? – pyta w żartach..
Potem pani Maria zaczyna rugać prezydenta, że jej nie odwiedził przez cały dzień:
– Na kolana. Dziś na dwa!
– Tak przy wszystkich?
– Tak, niech się uczą dobrych zachowań.
W końcu pani Maria zabiera męża na górę.
– Już idę, babusiu – odpowiada potulnie prezydent”.
Otóż ja naprawdę bardzo dobrze przypominam sobie tamten czas i dni, które w naszej przestrzeni publicznej mijały nam na dyskutowaniu owej pracy springerowskiego dziennikarstwa śledczego. Pamiętam te dni i pamiętam też owo przekonanie, że akcja przygotowana przez gazetę „Dziennik” przeciwko Prezydentowi jest właśnie akcją. Akcją w sensie spisku, akcją w sensie planu, który ma określony cel. A jeśli jest akcją, to nie zwykłą dziennikarską misją, ani tym bardziej nie życzliwą próbą oczyszczenia prezydenckiego pałacu z chwastów. Ponieważ zapoznałem się wtedy z głównymi fragmentami pięciostronicowego dzieła panów Reszki i Majewskiego, już wówczas czułem, że mogę postawić jak najbardziej racjonalną i usprawiedliwioną tezę, że ze wszystkich ówczesnych politycznych i medialnych ataków wymierzonych w Prezydenta, tamten był najbardziej solidny i najlepiej przygotowany.
Ale miałem przy tym wręcz pewność, że, uwzględniając tak nieprawdopodobny ciężar uderzenia, nieporównywalny z jakąkolwiek dotychczasową krytyką poprzednio urzędujących prezydentów, czy premierów, należy podejrzewać, że na tego typu posunięcie musiała być wydana zgoda daleko wyżej dziennikarskich ambicji dwóch panów na redaktorskich pensjach, czy nawet ich bezpośrednich przełożonych. A jeśli było tak, jak mówię, to uważam, ze wówczas zarówno Reszka jak i Majewski wzięli udział w czymś na kształt zamachu stanu. Bo, przepraszam bardzo, ale jakie były perspektywy dalszej służby Lecha Kaczyńskiego na swoim urzędzie, gdybyśmy przyjęli, że to co piszą Reszka i Majewski jest prawdą?
Ja oczywiście rozumiem, że dla wielu tak zwanych weekendowych obserwatorów sceny politycznej, teza, że właściwie wszystko już było, a między kompromitacją, a kompromitacją nie ma różnicy i czy to jest Beata Kempa, czy Marek Suski, czy Bronisław Komorowski, to przy odpowiednim spiętrzeniu negatywnych emocji i odpowiednio przetrawionej propagandowej sieczki – to jest wszystko jedno. Może więc i tak. Może to była tylko zabawa.
Wszyscy bowiem zdajemy sobie sprawę, że przy właściwie skumulowanemu negatywnemu myśleniu, różnica między autentycznym oskarżeniem, a propagandowym wesołym miasteczkiem, dla niektórych po jakim czasie może się wyzerować.
Myślę jednak przy tym, że jeśli mocodawcy „Dziennika” i tych dwóch smutnych nieszczęśników, faktycznie postanowili się tylko zabawić dla ratowania upadającego interesu, to powinni jednak byli pamiętać, że ktoś może ich kalkulacje wziąć na serio. Dziś, kiedy patrzymy na tamto wydarzenie już z perspektywy, którą nam stworzyła choćby Katastrofa Smoleńska, widzimy, jakie to jednak wszystko było poważne. I słowa o zamachu stanu zaczynają dziś naprawdę brzmieć złowieszczo.
I oto dziś zarówno Reszka jak i Majewski, dokładnie w tym samym ustawieniu i z zachowaniem swojego pełnego wizerunku, piszą w „Uważam Rze”, tym razem jednak ujawniając sekrety już zupełnie innej alkowy. Jednak nie trzeba też szczególnie się naprężać, by zauważyć jeszcze jedną różnicę między tym co oni robili wtedy, a co robią dziś. Ich słowa wydają się tym razem być kierowane wyłącznie do czytelników „Uważam Rze”. O ile wtedy gdy oni pisali w „Dzienniku”, każde ich słowo, każdy kolejny smaczek, każdy szczegół było dyskutowane na forum ogólnopolskim. Ich teksty inspirowały całe środowiska i kreowały opinię w jak najbardziej szerokim spektrum. Dziś oni zajmują się wyłącznie tą jedną niszą. Dziś oni zajmują się już tylko nami. Czego zatem oni od nas chcą? Niestety nie wiem, ale nie miejmy co do tego wątpliwości, że oni akurat swoje zadanie doskonale znają i świetnie je rozumieją.
Wszyscy pamiętamy czasy – nie tak przecież dawne – kiedy to prezydentem był Aleksander Kwaśniewski, a na czele rządu stał Leszek Miller. Pamiętamy lata tryumfu tego duetu, ale też pamiętamy dni, kiedy nagle, niemal z dnia na dzień, ta cała budowla zaczęła się zapadać. Kiedy niemal w jednym momencie i jeden i drugi zaczęli tracić niemal wszystko, co przez tyle lat całkowicie bezkarnie zgarniali. I myślę, że wielu z nas potrafi skojarzyć ten czas ze zdarzeniem znanym nam jako „afera Rywina”. I jestem też przekonany, że wielu z nas poważnie bierze pod uwagę taką oto możliwość, że za odsunięciem Millera od władzy, a tym samym za aferą Rywina i za ostatecznym – jak teraz widzimy – upadkiem postkomunistycznej lewicy w Polsce mógł stać spisek. I znów, zastanówmy się, jak to ostatecznie jest z tym Rywinem u Michnika? Jak to jest, że Rywin wolał siedzieć przez tak długie miesiące w więzieniu, niż pisnąć choćby słówko. Może panowie Reszka i Majewski, wybitni dziennikarze śledczy kiedyś ich „Dziennika”, a dziś naszego „Uważam Rze”, znają odpowiedź. Ja myślę, że oni znają. Nawet jeśli nie zna jej nikt poza nimi, to oni znają na pewno. Nawet jeśli się jej tylko domyślają. A mają się czego domyślać. Właśnie oni.
Jaka jest z tego nauka dla nas? Co my z tego wszystkiego wiemy. Szczerze powiedziawszy – niewiele. My akurat jak zawsze poruszamy się w kompletnych ciemnościach i jedynie nasłuchujemy życzliwych głosów. Przypomnijmy sobie jeden z nich. To glos naprawdę życzliwy i, z paru różnych względów, o których nie musimy dyskutować, niezwykle kompetentny. Jego autorem jest mój – również blogowy – kolega Michał Dembiński, który właśnie wtedy – jeszcze wtedy, gdyśmy się nawet nie spodziewali, co nas czeka w niedalekiej przyszłości – komentując jakieś bieżące podmuchy, przysłał do mnie takiego esemesa:
„Kołodko! Cóż to za pieprzona tragedia! Co za oszust! Miller jest skończony. Bracia się za niego wezmą. Czy to przez Agencję Wywiadu, czy przez ABW – obojętne”.
To był rok 2000. Zajęło to „Braciom” trochę czasu, prawda? Ale sprawa została poprowadzona skutecznie, prawda? Módlmy się, by Dobry Bóg nie pozwolił nam stracić tego, co często najcenniejsze, a mianowicie skarbu doświadczenia. I przynajmniej nie dajmy sobie grzebać w głowach.
Toyah