W USA, wśród elit, ale także i zwykłych obywateli, toczy się zażarty spór, kto jest właściwie głównym wrogiem zewnętrznym Amerykanów, co przekłada się również na sytuację wewnętrzną…
Demokraci podrażnieni wyborczą porażką Hillary Clinton płaczą z powodu ingerencji Rosji, która miała rzekomo pozbawić ich władzy. Szczególnie ta historia jest podatna dla Afro – Amerykańskiej społeczności, gotowej nawet ustami aktora – Morgana Freemana, wezwać do niemalże otwartej wojny z Rosją. Z kolei, aktualny prezydent – Donald Trump, mocno zaczyna przygrywać do „walca” z Koreą Północną. Z tym, że wygląda na to, iż Chiny nie dają mu zielonego światła do takiej zabawy, a to powoduje, iż swoją uwagę jest w stanie przerzucić w równie newralgiczny region, gdzie wciąż jest niedokończona sprawa Syrii, a w perspektywie także Iranu. Oczywiście, jeśli Ameryka nie ma w zamyśle generalnej rozprawy ze swoją największą konkurencją na świecie, którą są Chiny i Rosja. Nad całą tą skomplikowaną układanką puls trzymają jednak tzw. neokoni, którzy opanowali wiele kluczowych stanowisk w aparacie administracyjnym i amerykańskim biznesie. To w zasadzie grupa interesu, ponad republikańskimi i demokratycznymi podziałami. Nie ma również wątpliwości, że to oni sterują szeregiem ostatnich wojen, które prowadzone są przez USA po 11 września 2001 roku. Doskonale mechanizm ich działań omawiają lewicowo – demokratyczni dziennikarze, Max Blumenthal i Ben Norton (Syria: Wojna nie-domowa), których zapewne dociekliwy Pan Stanisław Michałkiewicz nazwałby agentami lub pożytecznymi idiotami. Nie jest celem tego tekstu weryfikacja, do której grupy owi Panowie należą.
O wiele istotniejsze jest to, że neokoni to nic więcej, jak kontynuatorzy mocno imperialnej polityki Stanów Zjednoczonych, nieco bardziej agresywni od swego demokratycznego mistrza – Zbigniewa Brzezińskiego, którego dzieło kontynuują w głównych zarysach (Szara eminencja i marsz ku wojnie). „USA i Izrael są krajami znajdującymi się w ideologii. Stany Zjednoczone są w szponach ideologii neokonserwatywnej, która ogłosiła Amerykę 'wyjątkowym, niezastąpionym krajem’ wybranym przez historię, aby sprawować hegemonię nad wszystkimi pozostałymi. Ideologia ta podparta jest doktrynami Brzezińskiego i Wolfowitza stanowiącymi fundament polityki zagranicznej USA”. A doktryny te nie dopuszczają, aby pojawiła się dla USA, żadna istotna konkurencja, w zhegemonizowanym, przez nich świecie. Zagrażające Stanom, gospodarczo i militarnie – Chiny, a także bardziej militarnie, Rosja, mają prawo, w związku z powyższym, czuć się poważnie zagrożone. Tym bardziej, że jak twierdzą eksperci: „Dominacja nad innymi jest jedyną strategią polityki zagranicznej, jaką zna Waszyngton. Mentalność o dominacji Ameryki przygotowała grunt neokonserwatystom i ich wojnom XXI wieku. Obalenie demokratycznie wybranego rządu Ukrainy przez Waszyngton wywołało kryzys, który przyniósł bezpośredni konflikt z Rosją”. W tak zarysowanym scenariuszu, warto zastanowić się, jaką rolę wyznaczą Polsce amerykańscy sojusznicy, bo nie wydaję się, aby przy takiej potędze naszych aliantów, dopuszczono rządzących „tubylców” do podjęcia ważniejszych decyzji. Polska to przecież nie Izrael. Sytuacja musi przypominać okres XVIII i XIX – wieku, gdzie ważniejsze decyzje zapadały w ambasadach dominujących nad nami państw. Wtedy były to Rosja i Niemcy (Prusy wraz z Austrią). Dzisiaj, wciąż silniejsze gospodarczo i potencjałowo Niemcy, a także jeszcze mocniejsze – USA. Sukces polega na tym, że wreszcie po kilkuset latach z kontynentu europejskiego wypierani są Rosjanie, których nacisk na Polskę i Europę stanowił największe zagrożenie. Inną kwestią jest, czy jest zasadne, cieszyć się z wyrwania jednej dominacji kosztem drugiej? Tak na dobrą sprawę, Polska otrzymuje obecnie, raptem tyle ile zostało zagwarantowane nam, w układach teherańskich, jałtańskich czy poczdamskich… Z tym, że nie można pisać o Polsce, w kategoriach podobnej suwerenności, co II Rzeczypospolita. Wręcz przeciwnie, dzisiaj Polska jest karykaturą tamtego państwa i ofiarą polityki anglosaskego giganta, który wykorzystał ją i porzucił, w czasie II wojny światowej, na rzecz własnych interesów politycznych i finansowych. Przy tym, warto również podkreślić, że to właśnie rządzące Ameryką elity, doprowadziły do ostatnich fali imigrantów w Europie. Imperializm amerykański, jest równie agresywny jak rosyjski, z tą różnicą, że miękka siła oddziaływania, często zdaję się społeczeństwom, bardziej wiarygodna i godna zaakceptowania. Ale, czy względny dobrobyt i kultura, nie są złudzeniem, serwowanym w celu uśpienia narodu podbijanego, zniewolonego i narażonego na łatwy atak, nie tylko ze strony swego kolonizatora? Wygląda na to, że Polsce pozostało jedynie pokładać zaufanie, że USA, faktycznie dostrzegają naszą podmiotowość, wierność sojuszniczą i potencjalnie sprawny „lotniskowiec”, do działań imperialnych, prowadzonych w tej części świata. Inaczej, Polska, w sensie swojej częściowej suwerenności, jest skończona, bo Chiny czy Rosja, za wrogość, nie odpłacą się przecież, szeroką autonomią…