Bez kategorii
Like

„Amen” – fragment powieści – Arkady Saulski

29/12/2011
571 Wyświetlenia
0 Komentarze
57 minut czytania
no-cover

„Amen” – fragmenty powieści Arkadego Saulskiego

0


Po dość długim okresie namysłu w końcu zdecydowałem się przedstawić Państwu spory fragment mojej powieści – "Amen". Rzecz została napisana w tym roku, w rekordowym tempie około czterech miesięcy, choć po prawdzie w mojej głowie cała koncepcja siedziała o wiele, wiele dłużej. Czasami po prostu musimy dojrzeć do pewnych decyzji, pewnych działań.

Pierwsze zdania "Amen" nakreśliłem bodajże w roku 2003. Powieść ta była wówczas czym innym w zamyśle, niż stała się ostatecznie, choć jej sens, paradoksalnie, nie uległ zmianie. Bohaterem wciąż był Singer – młody Żyd, ale zarazem Polak (choć słowo Polska nie pada w powieści ani razu), nienawidzący i polskości i żydowskości, zwrócony ku pustej, równie mu odległej europejskości, nowoczesności, "tutejszości". Ten wykorzeniony człowiek jest w świecie przyszłości hakerem, żyjącym w dużej mierze w przestrzeni wirtualnej, czerpiącym z niej zyski. Służył także w "obcych armiach" (nowoczesne pole bitwy jest wszak w tym świecie także starciem najnowocześniejszych technologii), lecz znalazł w nich jedynie cierpienie i rany. Pod płaszczem powieści science fiction staram się czytelnikowi opowiedzieć jednak historię rochę głębszą – "Amen" jest opowieścią o wykorzenieniu, utracie swojej tożsamości, swych korzeni, wreszcie – o śmierci Europy.

Mam nadzieję, że znajdą Państwo przyjemność w tej lekturze. Chwilę refleksji, ale także rozrywki – ta powieść ma dawać przede wszystkim radość czytającemu.

Zapraszam do czytania!

Arkady Saulski

 

Amen – fragmenty

 

(…)

 

Po klęsce – nie pierwszej, podnosząc przyłbicę
Przechodzą, jak we śnie, ostatnie granice
Przez cło przemycają swój okrzyk bojowy
I kulę ostatnią, co w ustach się schowa
Przy stołach współczucia nurzają się w winie
I obcym śpiewają o tej, co nie zginie




Benoni

 

Z lotniska Berlin Tegel samochód wyjechał na północ. Czarna, elegancka limuzyna wślizgnęła się w arterię Bundesstrasse i pomknęła do centrum miasta.

Jechali w trójkę. Ona, jej gospodarz i kierowca. Kierowca to był facet chyba mocno scyborgizowany – gdy wsiadała nie spojrzał na nią nawet, siedział za kółkiem patrząc tępo przed siebie. Pewnie wgrywał algorytm jazdy do auta – dłonie mocno spoczywały na kierownicy, a on już się gotował do drogi, gdy krzemowe synapsy przejmowały poszczególne zadania.

Gospodarz to co innego. Wielki koleżka. Powitał ją, ale do auta wsiadała sama – żadnej kurtuazji, nic. Cześć i wsiadaj. Przyglądała mu się w czasie jazdy – grubo ciosana twarz, ale z tym charakterystycznym błyskiem w oku. Niebezpieczny człowiek. Skryty diabeł.

– Kleo – rzekł do niej, gdy samochód wymijał kolejne auta na megastradzie – bardzo jesteśmy szczęśliwi, że do nas dołączyłaś.

           Akcent. Mówił po niemiecku świetnie, ale jednak z czymś charakterystycznym, co to było?

– Jestem Roztock – przedstawił się nie patrząc nawet na nią. Sięgnął do kieszeni marynarki. Dłoń jak bochen chleba wyjęła paczkę nikotynowców – prawdziwych ze wschodu, nie tego ekologicznego gówna zalegającego w Europie – Zapalisz? – bardziej zadeklarował niż spytał.

           Pewnie, że zapali. Wzięła papieros do ust, odpaliła, wciągnęła dym.

           Kurwa, prawdziwy, taki jak kiedyś. Gryzący płuca. Rozkaszlała się i słodki był ten kaszel. Sentymentalny.

           Roztock dał jej dopalić. Z satysfakcją otworzyła sobie okno i pacnęła niedopałek gdzieś w wieczność miasta.

– Czy teraz jesteś gotowa do tego co mam Ci powiedzieć? – zapytał jej gospodarz.

– Tak, chyba tak – odparła.

– Singer tu jest.

           Z triumfem jakimś obserwował ten ulotny cień, który przeleciał jej przez twarz.

           Brała stymulanty, stwierdził w duchu. Teraz była szczupłą brunetką o czystych, lśniących mrokiem włosach, ale jeden zastrzyk, dwa i po kilku godzinach mąk zmieniała się. Mięśnie twarzy, kolor oczu, włosy – ciekaw był czym ta się szprycowała. Naprawdę była brunetką? A może grubą, pryszczatą blondyną, siedzącą dawniej przed komputerami, podniecając się złączami, displejami, oprogramowaniem – potem pierwszym wszczepem. Gniazdem wpiętym w kark, twardym dyskiem na amen we łbie.

           Była najlepsza w te cyfrowe klocki, więc tak – na pewno była grubą blondyną, której nikt nie chciał przelecieć.

– Daj kolejnego, Dima – odparła wyciągając delikatną dłoń.

           Roztock był zaskoczony, choć usatysfakcjonowany. Może to dobrze, że wie dla kogo będzie pracować?

           Podał jej peta.

– Singer tu jest – rzekła paląc – no i co?

– Potrzebujemy Cię.

– Myśleliście, że zdechł? Że gryzie piach gdzieś na końcu świata. W którejś tam wojnie, co to sami nie wiecie czy klęska czy zwycięstwo…

– To jest pewna gra – uciął Roztock.

           Suka go prowokowała. Sprawdza na ile może sobie pozwolić.

– To jest pewna gra – powtórzył – w końcu ktoś wygra.

– No właśnie – popatrzyła na niego i uśmiechnęła się. Dym okrył mgiełką jej twarz – w końcu ktoś wygra.

 

           Singer, gdy padało, miał taki sen. Kładł się do miękkiego łóżka – lubił mieć miękko. Usypiał. Zatapiał się powoli w senną czerń kołysany rytmem kropel stukających o szyby, parapety, balkon. Te krople stukały jedna za drugą, nieprzerwaną falą – lały się i lały, coraz głośniej. W końcu słyszał już, że to nie krople, tylko kule uderzają. Kanonada. Pociski, jeden za drugim, walą seriami w blaszane, twarde ściany śmigłowca. Jeden w końcu się przebije, dosięgnie go.

           Budzi się.

           Dziewczyna leżała na łóżku, a na zewnątrz padało. Cały Berlin tonął we łzach. Miasto już dawno utraciło swoje piękno, ten schludny rys. Dawniej przeorane murem, jakby ktoś chlasnął nożem przez twarz, zostawiając siną bliznę już do śmierci. Potem przybyli kolejni ludzie – stąd i stamtąd, ostatnia fala przywiodła tu Singera. Wtedy Berlin był już tym czym jest dzisiaj – przerażającym molochem. Dawne pałace gnieżdżące się u stóp szklanych, czarnych kolosów, sięgających niebios. Ta wieczna ciemność na niższych poziomach – światło już nie przebijało się poniżej pewnego punktu i najdawniejszą historię miasta, całe jego stopy, skrywał mrok.

           Lał deszcz, dziewczyna spała. Singer patrzył chwilę na neony za oknem. Zielone Happy Noodles i jakieś koślawe symbole czytelne jedynie dla Wietnamów. Jednak w mieszkaniu Singera była ciemność. Oczy już się przyzwyczajały do mroku, zresztą – nawet nie musiały. Klitka nie była duża. Jeden pokój – łóżko, sprzęt, telewizor, jedno krzesło – nie potrzebował więcej. W kuchni bałagan, w kiblu też, choć tam akurat Singer starał się utrzymać higienę. Osobliwa była lodówka – w środku ekspresowe paczki multipokarmowe do podgrzania w piecu, chleb i dwa browary. Zawsze dwa – takie skrzywienie. Kupował te co je reklamowali, że są na wodzie źródlanej, choć tak po prawdzie to mogły być i na szczynach araba, co to teraz za różnica?

           A dziewczyna? Dziewczynę wyrwał na którymś z tych popapranych techno – party na niższych poziomach. Miał tam wejście, zawsze coś komuś zaprogramował, odblokował konto, albo ściągnął kilka groszy włamując się do cudzego, to go wpuszczali. A dziewczyny akurat – szybkie jak ta techniawa i przy tym równie łatwe do wyrzucenia z głowy i mieszkania.

           Przeszedł do kuchni, wziął browary i papierosy.

           Usiadł przy sprzęcie. Postanowił nie wchodzić do sieci „w całości”, podpiął sobie jedynie do gniazda w czaszce kabel wejścia dysku, odpalił serwer. Natychmiast rozświetlił się nieduży holograficzny displej. Przeleciał po nim palcami przewijając informacje. Z kraju, ze świata.

           Nie mogąc spać nie czytał jednak nigdy tych danych. Jakiś superserwer, wirtualna inteligencja, gdzieś tam w jednej z sieci – cokolwiek to było – CBC, NBC, CNN, Komsomolska Prawda, Frankfurter Allgemeine Zeitung… mniejsza, wszak to żadna różnica jaki serwis się wzięło, każdy trzepał to samo. No więc gdzieś tam na jakimś superserwerze komputer wyliczał informacje, analizował, a następnie układał krótkie notki, albo same obrazy zrozumiałe dla największego przygłupa. Czyste hasła mające wzbudzić podstawowe skojarzenia – przestraszyć, zachwycić, oburzyć… Najczęściej to pierwsze i ostatnie.

           Singera sama treść tych info – wrzutek do jego mózgu nie interesowała. Miliony ludzi robiło sobie sracz z rozumu – on nie musiał. Perły znajdowały się gdzie indziej. Krążyły jakimiś podziemnymi kanałami pomiędzy pojedynczymi użytkownikami – te były cenne. Notki, zdjęcia, parosekundowe filmy. Tego żaden admin kontrolować nie mógł i nie chciał, bo po co właściwie. Zwykły przeżuwacz codziennych informacji nawet jak taką perłę dostanie to i tak już nie zrozumie, a Ci co coś załapać mogą – niech myślą, że to tajemna wiedza. Pozytywna dezinformacja też ma swoje zalety. Zresztą – w tej sztuce to bodaj jankesi byli mistrzami. Potrafili wpuścić w sieć po kilkaset takich danych dziennie, byleby tylko hakerka, admini i każdy pojebany na punkcie teorii spiskowych prawiczek mogli sobie myśleć, że oto dopadają jakąś prawdę objawioną. Nowy śmigłowiec? Tak – amerykanie pracują – patrzcie – wyciek zdjęcia tylnego wirnika. Jakieś czołgi na pustyni? No to im teraz arabusy łomot spuszczą… i tak dalej. Ruscy też tego próbowali, ale te ich kłamstwa były tak prymitywne, że aż śmieszne. Jak odstrzelili jednego takiego brodacza na Kaukazie, to do sieci puścili informacje, że jego ciężarówka wjechała na minę, po czym pokazali zdjęcie jego gładko odciętego łba. Odciętego? No naturalnie – jak był wybuch to głowa mu odpadła. Budziło to raczej śmiech niż politowanie.

           Ale tej nocy Singer autentycznie trafił na jakąś perłę. Krótkie nagranie z kamery przemysłowej. Niewyraźne, ciemne.

           Facet wychodzi z czarnej furgonetki. Przejeżdża taksówka. Wybuch. Ekran przez ułamek chwili jasny od ognia. Jakaś kobieta w rogu pali się i chyba urwało jej ramię. Koniec.

           Przewinął nagranie kilka razy oglądając w spokoju. Niewyraźna sylwetka mężczyzny wysiadającego z tego vana. Właściwie to raczej można by kształt chodnika analizować, bo reszta to jakiś maczek.

– To u nas – słyszy głos za sobą. Dziewczę wstało.

           Odwrócił się na krześle, z kablem wciąż w czaszce. Ubrała jego kurtkę jeszcze z Bundeswehry – zieloną, bez dystynkcji, bo formalnie służby żadnej nigdy nie pełnił. Materiał znaczyło kilka ciemniejszych plam kamuflażu. Albo brudu po kawie. Co za różnica?

           Cholera – ładna jest! Dziewczyna, nie kurtka.

– To u nas – powtórzyła patrząc na zamrożony obraz z displeju – ta furgonetka wybuchnąć musiała dziś, bo przed wyjściem od siebie nic o zamachu nie było…

– Zaraz, zaraz… – otworzył piwo, podał jej jedną butelkę. Zaskoczyła go – myślał, że to kolejna głupia cipcia z dyskoteki – Skąd wiesz, że to stąd? Ja tu gówno widzę.

           Podeszła bliżej, odgarnęła włosy i pochyliła się ponad displejem.

– No spójrz – wskazała – ta szyba, o tutaj dalej, widzisz? Widzisz co to za sklep? To jest na lotnisku. Berlin Tegel. Tylko tam mają ten sklep – nazywa się „What’s up”, taki tam – pijesz kawę, przymierzasz ciuchy. I patrz na chodnik, krawężnik – stary. Teraz jak remontują to kładą te blachy z czujkami, czy nie wychodzisz na jezdnię w niedozwolonym miejscu. Państwo – Twój opiekun – uśmiechnęła się… i spoważniała natrafiając na jego zaskoczone spojrzenie.

– Boisz się kobiet bystrzejszych niż Ty sam? – zapytała.

           Singer nie powiedział nic, zmieszany.

– Nie przejmuj się – odparła na jego milczenie – mogę być taka, jeśli wolisz…

           Nabrała piwa z butelki do ust i zbliżyła się do niego, po czym przekazała mu płyn pomiędzy ich złączonymi wargami.

 

          Miał czasem taki irracjonalny lęk. Nosił go w sobie, leżąc w swojej norze i paląc papierosa, albo odpinając się od gniazda. Dziwne, dziwniejsze nawet, że Singer cieszył się przecież jakimś wyjątkowym szczęściem, wisielczym fartem, który potrafił go wyciągać z najgorszego gówna w jakie człowiek może wdepnąć. Mianowicie – Singer bał się wychodzić z domu.

           Irracjonalne w tym strachu było jego występowanie – Singer był hakerem. Najlepszym bodaj jaki stąpał swego czasu po planecie – a przynajmniej tak lubił o sobie myśleć. Gdy wpięli mu pierwsze gniazdo i dysk zainstalowali w czaszce, czuł się panem swego losu, po czym ów los zrobił mu psikusa i wrzucił w sam środek wojny. Najbardziej gównianej wojny jaką od lat widziała Europa.

           Sieć to było królestwo, gra. On w tym królestwie był rozgrywającym. Panował nad przestrzenią – gdy rzędy cyfr pod powiekami przepływały w sieć fraktali, a te fraktale znów formowały przyjazne, ukształtowane przez niego samego, cyfrowe środowisko pracy – był u siebie. Tak, owszem – sam fakt, iż Singer postanowił właśnie zająć się akurat łamaniem zabezpieczeń, aniżeli ich tworzeniem dodawało tej robocie to delikatne ryzyko, które Singer lubił. Później jednak okazało się, że nie wszystkie pluskwy stosowane przez adminów na rządowych i korporacyjnych serwerach są czystymi straszakami. Znał doskonale opowieści o wrednych programach blokujących przez jakiś czas po wypięciu podstawowe funkcje mózgowe, na tyle, że haker wychodząc ze swojego Obszaru i wypinając się z gniazda przez dwa dni walił w porty jak niemowlak. Znał też, ba – sam się im kilkakrotnie wywinął, programy oficjalnie nieistniejące. Zabronione przez wszelkie możliwe konwencje jak, nie przymierzając, biały fosfor, albo włoskie, skaczące miny. Widział zresztą raz, w Hebronie, trupa takiego nieszczęśnika – chłopak próbował włamać się na Obszar jakiegoś koncernu od farmaceutyków. Wpuszczono w rdzeń i na dysk chłopakowi polecenie maksymalizacji obrotów gniazda. Gniazdo, przegrzane, nie tylko spłonęło samo, ale też ugotowało rdzeń przedłużony, a potem mózg tego koleżki.

           Nie zrobiło to na Singerze wrażenia. Raczej utwierdziło go w przekonaniu o jego własnym zawodowstwie.

           Chodził tym bardziej napuszony, gdy zaledwie dwa lata temu wykonywał zlecenie na obszarze tego samego koncernu. Robotę swoją dokończył.

           W każdym razie – ten lęk, irracjonalny, towarzyszył mu po powrocie do Europy, i odkąd po Bośni i Kosowie zaszył się w norze na berlińskim Weddingu. Opanowując się wychodził z domu. Przypalał czerwonego malborka i szedł przed siebie, a miasto to koiło, to wzmagało jego lęk.

           Dziś było raczej spokojnie. Sprytna blondyna opuściła jego norę, on sam udawał się po odbiór przelewu za ostatnią operację. Teraz siedział w autobusie komunikacji miejskiej, pędząc megastradą z Urnenfriedhof. Przed nim, na szybie, malował się obraz newsów, do których każdy obywatel miał darmowy abonament wykupiony do końca swoich dni, w ramach Europejskiej Dyrektywy o Powszechnym Dostępie do Informacji. Singer wykonywał delikatny ruch dłonią, a ten ruch łapany przez skan w autobusie pozwalał mu pogłośnić indywidualną fonię, ściszyć ją, zmienić profil informacji, albo w ogóle olać to wszystko w cholerę i włączyć sobie gołe baby. Pozostali pasażerowie oglądali swoje niusy, całkowicie nie przeszkadzając pozostałym. Fonia indywidualna dostosowywała się do możliwości ich słuchu – fale o odpowiednim natężeniu były całkowicie niesłyszalne dla kogokolwiek innego. Łagodny szmerek wchodzący nam prosto do czaszki.

           Jego kochanka miała rację – przed dwudziestoma czterema godzinami na lotnisku Berlin Tegel wybuchła furgonetka. Przed oczami Singera przewijały się przebitki z rozerwaną karoserią i poszarpanymi trupami, a tych znowu trochę było, bo ze wstępnych informacji wynikało, że śmierć (zwaną w powszechnie przyjętym przez UE żargonie „przedwczesnym przerwaniem czynności życiowych bez zgody obywatela”) poniosło szesnaście osób. Spekulowano czy to ruskie czy araby, nie podając rzecz jasna poprzez polityczną poprawność tak dosłownych określeń. Swoją drogą, Singer pamiętał jaką znakomitą prasę ruscy mieli w Europie po wejściu do Serbii, jak El Pais pisał o „interwencji rozwiązującej problem Serbskiego szowinizmu”. Tylko, że potem ta sama armia co walczyła z szowinizmem, zaczęła też strzelać do hiszpańskiego kontyngentu i to już się El Pais mniej spodobało.

           Cóż począć – system się domknął i nic nie wskazywało, aby dwa sąsiadujące przez miedzę lewiatany miał się sobie znowu rzucać do gardeł. Zresztą, dla Singera ta ostatnia, bałkańska kabała też była raczej kłótnią w rodzinie, bo same wpływy, a za nimi granice, domknęły się już wcześniej.

           Dalej niusy opowiadały mu o możliwych przyczynach ataku. Z wypowiedzi dwóch ekspertów (znów w żargonie – „działaczy społecznych”) wynikało jasno, iż nie jest istotne, kto furgonem wyładowanym C 4 przyjechał, kto ładunek uzbroił i wcisnął detonator, lecz istotne jest to, iż to sami Europejczycy są temu winni. Że ich skrajna nietolerancja i ciasne horyzonty powodują takie wydarzenia i płodzą ludzi, gotowych te ataki przeprowadzać.

           Wyłączył ekran.

           W autobusie siedziały jeszcze trzy osoby. Dwie dziewczyny z samego przodu, koło automatu kierującego, brodaty Turek z samego tyłu. Po podłodze, pasiastej, gumowej, walały się papierki po batonikach, koło turka toczyła się butelka po oranżadzie. Singer wyciszył się. Odgłosy miasta z zewnątrz milkły tu całkowicie, przebijał się jedynie delikatny, przyciężki głos silnika.

           Singer zapiął kurtkę – czarną, ciepłą, w sam raz do poruszania się po dolnych strefach miasta. Włożył dłonie do kieszeni, w prawej namacał papierosy.

           Wysoko ponad nim też toczyło się życie – pomiędzy sięgającymi chmur wieżowcami. Singer popatrzył chwilę przez przeszklony sufit autobusu. Czarne monolity budynków sięgały wysoko, jak kolumny na akropolu – zimne i odpychające mrowiska.

           Miasta już nie mogły rozszerzać się na boki, bo pochłonęłyby siebie nawzajem. Rosły więc w górę – czarne łodygi potężnych budowli, zdobyczy ze snów architektów sprzed wieków, rozświetlane laserami i neonami reklam, ognikami śmigłowców bogaczy, frunących jak pszczoły. Singer sam mieszkał dość wysoko, choć budowle na Weddingu były już w większości opuszczone. Ostatnia dzielnica do której się załapał, zanim miasto podzielono na sektory, a te z kolei na podsektory. Jako biały obywatel zasłużony dla Republiki Federalnej Niemiec i całej Unii Singer miał dostęp do wszystkich stref i sektorów, nawet kordonów bezpieczeństwa wokół dzielnicy muzułmańskiej i słowiańskiej. Przechodząc jednak do sektorów o niższym „wskaźniku bezpieczeństwa” delikatny, kobiecy głos z identyfikatora osobistego szeptał mu w głowie, pytając czy aby na pewno ma zamiar przebywać w tym, a nie innym sektorze. Turka, który próbowałby przejść z sektora C do sektora B, lub nie daj Boże jeszcze wyżej, ten sam identyfikator potraktowałby prądem, niedużej mocy. Potem nieprzytomnego służby porządkowe odstawiłyby do domu. Każdy musiał znać swoje miejsce.

           Autobus zatrzymał się na przystanku, który Singer wprowadził do jego danych wsiadając. Samo centrum – Mitte, Ost Berlin, choć przystanek – kryta blachą falistą wiata pod przęsłem jednej z megastrad, raczej na to nie wskazywała. Wysiadł.

           Czy stary Fryc, gdy był jeszcze królem w Prusach a nie rzeczywistym królem Prus, idąc Waisenstrasse do tej samej restauracji do której zmierzał Singer czuł, że to miasto kiedyś tak się odmieni? Że to wszystko pod jego okutymi butami, brukowana ulica, brązowe i czerwone kamieniczki, wysokie krawężniki, że to wszystko zostanie zakopane przez przyszłość. Zrzucone na samo dno, do zapomnienia, gdy ludzkość będzie wspinać się w górę, rzucając coraz zimniejszą ciemność na to skąd przybywa.

           Ciekawe.

           Singer patrzył na bruk i szedł przed siebie. Tutaj już nawet nie dochodził stymulowany elektronicznie odgłos reklam – nikt nie oferował mu nowej pasty do zębów w paski, samochodu, hamburgera do napchania gęby.

           Nikt też nie wskazywał go palcem, bo tak się składało, że Singer te palce wskazujące „żydka” czuł na plecach zawsze. Nie był stąd. Chyba dlatego tak kochał Berlin, zaszył się w tym mieście bez ciała i bez duszy, odcinając się wreszcie od tych samych korzeni, od których odcięło się i to miasto.

           Bo tak – Singer był Żydem. I to pochodzącym z najgorszego możliwie miejsca na świecie. Całe jego istnienie wydawało się tknięte tym rodzinnym przekleństwem, tą ropiejącą, etniczną zadrą. Babcia, która to nie dała się zagazować albo spalić w jakiejś stodole, rodzice bezsensownie wpajający mu wartości najzupełniej obce… Swoją żydowskość Singer sam odkrywał, bardziej jeszcze – pragnął sięgać po nią, zasłaniając się przed wszystkim innym. Czuł duchowe pokrewieństwo z czymś co tu było. Tego czegoś brakowało, jak sądził, tam skąd przyjechał – z miejsca na które był skazany, w którym musiał się narodzić.

           Singer patrzył na kamienice – zakopane i puste, martwe, brudne, obdrapane i poplamione. Zasmarowane plugastwami, obesrane i widział, że dobrze się stało, że należało je zakopać, jak miejsce z którego pochodził. Trzeba było je zakopać. Już dawno temu.

 

(…)

 

 

Wyszedł w końcu z tego ciemnego, zimnego tunelu ciszy. Znalazł się na Molde – ruchliwej ulicy centralnej. Ponad reklamami i neonami przetoczył się grom i z nieba zaczęły spływać pierwsze strugi deszczu. Potem ulewa. Samochody rozchlapywały ciecz gromadzącą się przy krawężnikach – krople skrzyły się żywą żółcią, zielenią i pomarańczą odbitą od witryn butików i sklepów, holo – reklam i projekcji.

           Singer przeciskał się pomiędzy moknącym tłumem – mijał roześmiane Azjatki pod parasolami i ponurych tureckich młodzieńców, zasymilowanych w trzecim pokoleniu. Patrzył też na europejczyków – wszystkich ulanych z tej samej gliny, zimnych, formalnych. Bawił go ich widok – taka śliska ryba dusząca się w przyciasnym gorsecie.

           Wbił ręce głęboko w kieszenie, postawiony kołnierz zasłaniał błyszczące metalicznie, sześciowejściowe gniazdo w czaszce. Deszczówka skapywała z włosów.

           Wreszcie dotarł pod fasadę kawiarni. Budynek – przed wiekami kamienica w piaskowej barwie teraz została obudowana żelazno – szklanym egzoszkieletem. Dzięki temu udało się nie tylko uratować samą kamieniczkę, ale też wkomponować ją w rosnący na niej jak krzew, czarny budynek – teraz sięgający chmur. Wejście było dużą bramką, podzieloną na dwa wejścia – jedno do kawiarni, drugie – wymagające specjalnych uprawnień – w głąb czarnego, zimnego kloca wieżowca.

           Singer podszedł do kawiarnianej bramki. Chwilę stał w kolejce, przy okazji badając ludzi wokół. Stary nawyk, jeszcze z dawnych czasów, a jednak czasem się uaktywnia – to ciągłe obserwowanie, kręcenie głową do złamania karku, „świadomość środowiskowa”.

           Zagrożeń nie wyłowił, zresztą – kto by mógł zrobić mu krzywdę w samym centrum Berlina, gdzie nawet noże kuchenne miały czujniki uniemożliwiające wyniesienie ich poza próg własnego domu.

           Przeszedł przez portal skanera. Aparatura zadziałała bezgłośnie. Kojący kobiecy głos: „Welkommen zu… (i tu staropruska nazwa nie do wymówienia)”. Był w środku.

           Na szkle egzoszkieletu wizualizowały się jakieś filmy – chyba reklamy. Inwestowanie na wschodzących rynkach Afryki, Azja – tu jest przyszłość i tak dalej. A Singer patrzył na otaczających go ludzi. Kawiarnia była świetnie oświetlona, prywatność starych knajpek – ciemnych i zadymionych, zniknęła, zmazana jedną dyrektywą. Tak więc Singer patrzył na otaczających go przy stolikach ludzi – znów jakieś młode Azjatki – japonki, Wietnamki – szczebioczą przy stoliku. Obok siedzi grupa tureckich młodzieńców. Dobrze ubranych, ale bez rewelacji. Jeden z nich trzyma na kolanach dziecko, synka chyba. Pokazuje go kolegom jak najcenniejsze trofeum, dumę największą, a oni siedzą i zagadują do tego malca. Zabawne – tuż obok – młoda, europejska para. Blondyn, blondynka, dziecko uformowane w chłodni, a więc idealne – dziewczynka. Siedzą jacyś tacy – smutni, zimni, milczący. Ciekawe, że tak akurat obok siebie zasiadły – dwie kultury, dwa czasy. Singer się zaśmiał.

           Podchodzi kelner, lekko przestraszony singerowym wybuchem emocjonalności.

– Stolik był zarezerwowany? – pyta z nienaganną uprzejmością.

– Tak. Herr Strauss.

           Kelner zeskanował zapisy rezerwacji pod lewą powieką. Uśmiechnął się.

– Oczywiście, Herr Strauss – miejsce w rogu. Dwieście dwanaście – odparł.

           Singer pokiwał głową. Udał się do stolika z odpowiednim numerem, zostawiając za sobą mokre ślady deszczówki.

           W chwilę później pił jakąś czarną, podłą lurę. Kawę bez kofeiny. Kofeina szkodzi. Dyrektywa.

           Nawet wódka już była bezalkoholowa.

           Pije i czeka.

           Po niedługim czasie do kawiarni wszedł kolejny klient. Wysoki mężczyzna. Nie zmókł, akurat podaje kelnerowi parasol. Ogląda się i patrzy. Potem uśmiech i już mknie do stolika Singera. Smukły facecik z kozią bródką, wygląda jak rozciągnięty.

           Singer nawet nie wstał podając mu dłoń. Pan Strauss, jego klient. Uśmiechnięty, radosny, kłania się i plecie jedną uprzejmość przez drugą. Ot taki europejski neofita – tureckie rysy przykrywa grubym zwałem kosmopolitycznego makijażu. Po niemiecku mówi z nienagannym akcentem, stosując wszystkie, możliwie najtrudniejsze zwroty i formy. Garnitur i płaszcz – też najlepszy, z najlepszego materiału. Krój – prosto z Kowloonu. Siada wreszcie. Turecka ciecz wlana w europejską formę.

Herr Singer – jak miło mi, naprawdę, jak miło… – ciągnie dalej już przy kelnerze.

– Już, już, Panie Strauss – proszę podać mi czytnik i się pożegnamy.

           Straussowi nawet powieka nie drgnęła na ten przykład nietaktu. Sięgnął do marynarki, wyciągnął niewielkie, czarne pudełeczko, wielkości papierośnicy. Pudełeczko lśni w świetle lamp i reklam z ulicy.

           Singer wziął je w dłoń, samemu wyciągając z kieszeni kabel. Podpiął jedną końcówkę do pudełeczka, drugą sięgnął za głowę, wpinając ją do gniazda.

           Momentalnie w polu widzenia lewego oka zaświeciło mu menu z opcjami. Singer już nawet nie przymykał powieki, pracował w tle, cały czas patrząc to na klienta, to na innych ludzi w kawiarni.

           Odpalił program do łączenia dysku przestrzennego z jego dyskiem integralnym. Sięgnął do katalogu na swoim wpiętym w korę mózgową „twardzielu”, otworzył właściwy folder po czym rozpoczął przesył danych do dysku przestrzennego w dłoni.

           Wszystkie te czynności wykonywał przy pomocy krótkich impulsów elektromagnetycznych emitowanych przez jego mózg. Organ ten – zespolony na trwałe z dyskiem twardym, był odpowiednio dostrojony do tego by nawet najbardziej skomplikowane operacje móc wykonywać jednocześnie pijąc kawę przez użytkownika. Dyski bardzo rzadko ulegały przestrojeniu, najczęściej podczas prób podkręcania wydajności. Wielu użytkowników wolało kombinować samemu nad swoim „twardzielem” w łazience, przy lusterku i cieknącej zimnej wodzie, niż pójść do profesjonalistów w celu wykonania kolejnej operacji – rozbudowy lub redukcji wpiętego w łeb „twardziela”.

           Singer zaś ufał klasycznej technologii. Dysk swój regularnie czyścił i formatował poszczególne rdzenie, a poza tym zazwyczaj pracował na dysku przestrzennym, takim jak ten Herr Straussa i zewnętrznym displeju. Na „twardzielu” w czaszce trzymał jedynie najcenniejsze dane.

           Prawe oko złapało moment, gdy Strauss sięgnął do skóry na nadgarstku i nacisnął kciukiem, najpewniej rozpoczynając procedurę przelewu pieniędzy na konto Singera. Operacje zakończyli niemal równocześnie, gdy nagle mina Straussa zmieniła się z pogodnej na zaskoczoną.

Herr Singer – wygląda na to, że jest mała trudność.

           Haker już wypiął kabel z czaszki, podsunął czarne pudełeczko dysku klientowi.

– Jaka znowu trudność?

– Pańskie konto… ten numer… przed kwadransem zablokowała go Polizei.

           Teraz Strauss wyglądał na autentycznie przestraszonego. Czyżby złapali go za rękę podczas szpiegostwa gospodarczego – nieładnie.

           Klient Singera wstał od stołu, wzbudzając ożywienie pozostałych osób w kawiarni.

Herr Singer, ja nie mogę…  

           Lecz Singer też już wstawał, szybko zgarnął ręką czarny dysk, odbiegł od stołu.

           Coś się bardzo nie zgadzało. Policja nie mogła zablokować podanego Straussowi konta, jak niby – przecież to było konto trefne, podpięte pod fundusz akcyjny National Bank of Scotland. Musieliby przyblokować cały bank, a takich jaj nie robiono na zachód od Odry nigdy.

           Błyskawicznie mijał stoliki przykryte piaskowymi, jedwabnymi obrusami, krzesła z idealnej podróbki drewna. Szturchnął też, celowo, jednego z Turków – ten się odwrócił, odszczeknął coś. Nieważne – byle by był jakiś świadek, ktoś kto opisze jak Singer wygląda potem w telewizji. Kelnerzy! Kelnerzy też muszą go widzieć – ruszył na jednego, złapał za kamizelkę i popchnął. Mężczyzna poleciał na stół, zadźwięczały naczynia i sztućce, ale mina kelnera była niezmiennie uprzejma. Klient nasz Pan.

           W końcu skierował się do łazienek – celowo pięciu, podzielonych na odpowiednio – Obywateli Męskich, Obywatelki Żeńskie, Obywateli Gejów, Obywatelki Lesbijki, Obywateli Dzieci Uformowane i Świadome.

           Wpadł do gejowego.

           Na zewnątrz, za szkłem – czerwono – niebieskie światła radiowozów. Polizei.

           Kibel jak kibel – sterylnie czysty. Kafelki tak błyszczące, że można by z nich jeść posiłki. Umywalki dostosowujące wodę do stu tysięcy rozmaitych temperatur, jak kto lubi. Klozety podobnie – samoczyszczące, z obmywaniem, natryskami i co tam jeszcze Komisja UE do spraw higieny publicznej zdołała wymyślić.

           Singer wpadł do jednej z kabin, zamknął się w niej, usiadł na pokrywie klozetu. Odezwał się mechaniczny głos:

– Użytkowniku – czy pragniesz wykonać czynność fizjologiczną?

– Spierdalaj! – syknął Singer.

– Wedle życzenia.

           Haker wpiął swój kabel do dysku, potem do czaszki. Uruchomił procedury.

           Kurwa. Znaleźli go. Tyle lat i w końcu go znaleźli. Wiedział, kurwa, wiedział, przecież nie byli głupi, nie popuściliby czegoś takiego. Cały czas to siedziało w jego głowie. Tyle lat.

           Format. Twardy format wszystkiego. Czy chcesz wyczyścić wszystkie rdzenie? Tak, kurwa, pewnie, że chcę! Czy chcesz stracić dane objęte zabezpieczeniami pierwszego i drugiego stopnia? Tak, cholera, za pierwszym razem było niewyraźnie?!

           Ktoś wszedł. W kiblu panowała absolutna cisza. Cichutko zamknęły się drzwi. Jeden? A może dwóch?

           Singer trząsł się ze strachu. Ale kto? Niemcy, ruskie? Amerykanie? Ci to go chcieli po prostu odstrzelić i Singer myślał, że wierzą, że im się udało.

           Pewnie rozglądają się. Dwóch jak nic.

           Serce wali jak młot.

           Procedura formatowania w toku…

           Drzwi do jego kabiny pękają, plastik rozlatuje się w sto kawałków. Łapią go silne, męskie ręce. Singer wypuszcza dysk z rąk, ale ten, na kablu, wciąż zwisa z jego czaszki. Odzywa się mechaniczny głos klozetu.

– Obywatelu – powstrzymuj gniew. Przemoc może szkodzić porządkowi społecznemu. Zrelaksuj się.

           Dwóch facetów. Brunet i blondyn. Dobrze zbudowani, w ciemnych płaszczach, eleganckich koszulach. Biją go. Oberwał dwukrotnie pięścią po twarzy.

           Pff – po mordzie to sobie możecie bić, byle nie w coś…

           Silny cios pod mostek. O kurwa!

           Leży na ziemi pośród zgruchotanego plastiku, przy eleganckich, czarnych, skórzanych butach mężczyzn. Pluje krwią i śliną.

           Procedura formatowania w toku…  

           Jeden z nich zaczyna go obmacywać, sprawdza czy Singer nosi broń. Odzywa się klozet:

– Obywatelu – jeśli pragniesz odbyć stosunek, pamiętaj – zabezpiecz się!

– Jest czysty – mówi jeden z mężczyzn nienagannym niemieckim. A więc jednak co? Szkopy? To nie najgorzej – proces za dezercję i tyle.

– W porządku – a ten kabel? Próbuje formatować. Odłącz go.

           Pierwszy raz chce zaprotestować. Panowie, nie można wypiąć ot tak w czasie pracy! Mogę stracić dane, albo sformatować sobie swój własny mózg – to nie wskazane, naprawdę…

           Silna dłoń, jednym ruchem wyłącza kabel z jego gniazda.

           O kurwa…

           Palący ból. Procedura przerwana. Awaryjne zamknięcie systemu.

           Cisza.

0

Arkady S.

HR-owe ciekawostki

17 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758