W niespełna 40-tysięcznym mieście, jak Iława, łatwo stworzyć lokalny „ubekistan”. I można życie każdego Kowalskiego zamienić w piekło. Tylko wariat to wytrzyma. Wystarczy, że dogadają się policjant, sędzia, prokurator , adwokat, biznesmen i pleban…
Poniżej przedruk rozmowy z Jarkiem Synowcem. Cóż, tak to + – wygląda wszędzie…ale ja tu mieszkam i chciałbym aby było lepiej. Nie tylko mnie! Wiele można Jarkowi i Kurierowi zarzucić, ale faktem jest, że często stara się być niezależny, obiektywny i rzetelny….
============================================================
Z Jarosławem Synowcem o łapówkach i cenie niezależności lokalnej gazety rozmawia Błażej Torański.
Jarosław Synowiec, rocznik 1972, wydawca tygodnika lokalnego „Kurier Iławski” (woj. warmińsko-mazurskie), który na obszarze ukazywania się w blisko 100-tysięcznym powiecie dociera do więcej niż co 3. gospodarstwa domowego. Z wykształcenia – ekonomista. Z zamiłowania – muzyk chóralny. Z pasji – maszynista pociągów żelaznych. Z niespełnionych marzeń – pilot myśliwca wojskowego.
Czy to prawda, że w Pana regionie politycy Platformy Obywatelskiej przyznają dotacje unijne w zamian za łapówki – wpłaty na fundusz partyjny?
Wszystko na to wskazuje. Mamy przykład lokalnego działacza, założyciela koła Platformy, równocześnie producenta mebli, który także z takich dotacji korzysta. W kuluarach biznesowych i politycznych Iławy oraz stolicy regionu w Olsztynie zaczęto mówić o tym, że lokalni, ale i regionalni działacze Platformy uzależniają przyznanie dotacji od wpłat na różne cele, nie tylko polityczne! Opisaliśmy, jak wpływają łapówki na fundusz wyborczy PO.
Ujawniliście lokalną Watergate?
To coś znacznie więcej, bo każda inwestycja większa od budki z hot dogami jest realizowana w podobny sposób. Dotacje idą na lokalny przemysł drzewny albo na turystykę – na przykład na hotel – i niejednokrotnie przekraczają połowę wartości inwestycji, idącej w dziesiątki, setki milionów złotych. Spektakularne afery na świecie to były jednostkowe przypadki. Na ich ślad, jak psy gończe wpadali sprytni, niezależni dziennikarze. W przypadku dotacji dzielonych przez polityków Platformy mamy do czynienia z czymś więcej niż tylko incydenty, gdyż jest to precyzyjnie zorganizowany system. Ale w Polsce lokalnej większość ludzi boi się mówić o tym głośno. Podnoszą alarm i „puszczają farbę” dopiero wtedy, kiedy nie mają już nic do stracenia.
Ale „Kurier Iławski” nie siedzi cicho. Od lat informuje o nadużyciach, nepotyzmie, interesownych zachowaniach – jak Pan kiedyś napisał – iławskiej Grupy Trzymającej Władzę. Jest Pan w stałym konflikcie z ludźmi władzy?
Nie nazywałbym tego konfliktem, lecz ustawicznym zwarciem. Teraz Iławą rządzi Platforma Obywatelska, wcześniej SLD, jeszcze wcześniej liberałowie z Unii Wolności i KL-D. Nie kierujemy się ani sympatiami, ani antypatiami politycznymi. Nie chcemy być jednak przez polityków poklepywani po plecach. Jeśli politycy nie chcą uszanować naszej niezależności, a nie chcą, to dochodzi do tego, co nazwał pan ustawicznym zwarciem. Politycy PO w braku uszanowania dziennikarskiej niezależności są gorsi, aniżeli dawniej „czerwoni”. Dlaczego? Bo przed laty, w PRL, wszystko było jasne: my tutaj, komuniści tam. Każdy wiedział, o co chodzi. Dzisiaj dominuje totalna perfidia: codziennie z ekranów telewizorów wylewa się przekonanie, że mamy wolność. Tymczasem, tak naprawdę, niewiele wolno. Ludzie są tak bardzo zastraszeni, że nie muszą mówić, a sami dobrze wiedzą, co mają robić „żeby było dobrze”. Takich, jak sędzia Ryszard Milewski, prezes Sądu Okręgowego w Gdańsku, odwołany w związku z aferą Amber Gold, jest w Polsce – uwaga! – niewielu, bo tylko nieliczni dają się tak żenująco złapać na gorącym uczynku. Dramat jest ukryty w sytuacjach i słowach, które pozostają niewypowiedziane, a jednak tacy funkcjonariusze sitwy doskonale wiedzą, co mają robić. Nie trzeba więc nawet żadnych telefonów, ani instrukcji. Zwyczajnie: „Proszę się nie martwić”.
Zna Pan takich w swoim powiecie?
Głośna była na całą Polskę sprawa „Kulawego”, który z malutkiej miejscowości Kisielice pod Iławą dowodził z wózka inwalidzkiego potężnym gangiem. Niczym car rządził nie tylko światkiem przestępczym na Warmii, Mazurach, Powiślu czy Pomorzu, ale musiał mieć w kieszeni również policjantów i o wiele wyżej postawione osoby w wymiarze sprawiedliwości, bo niemożliwe, aby np. prokuratorzy nie wiedzieli, z kim mają do czynienia. Dlaczego po wielu latach bezkarności nagle został „odstrzelony”? Bo zaszedł za wysoko i zaczął zagrażać zorganizowanym grupom przestępczym w skali kraju, które niewątpliwie musiały mieć protektorat polityczny. Wtedy przy użyciu oficjalnych służb aparatu państwa został precyzyjnie „zdjęty z gry”. Jak mały, śmieszny gołąb. Tak to niestety wygląda na prowincji. Ale żadnemu z wysokich urzędników wymiaru sprawiedliwości nie można nic zarzucić, bo formalnie wszystko jest ok. Powiem więcej. Gdyby nawet lokalni prokuratorzy wystąpili w roli szeryfów, niewiele by zdziałali, bo też obawiają się o swoje stanowiska, etaty, kariery i rodziny. Ryba jest zepsuta od głowy, a państwo polskie jest dziś tak zarządzane, że mówienie o demokracji lokalnej nie ma sensu. Oficjalnie ładnie to nawet wygląda, ale gdyby się przyjrzeć konkretom, nie da się tego opisać. Makabra. Mapa Polski to układanka puzzli złożonych z tysięcy dramatów mniejszego lub większego kalibru, jak u Olewników.
Rysuje Pan zatrważający obraz. Czy rzeczywiście z perspektywy lokalnego wydawcy Polska jest krajem nepotyzmu i bezprawia?
Media lokalne w Polsce pacyfikowano od połowy lat 90. i mieli w tym swój kluczowy udział obecni politycy Platformy Obywatelskiej jeszcze w czasach Unii Wolności, kiedy sprytnie schowali się za płaszczem Akcji Wyborczej „Solidarność” (AWS). Gdyby polskie media – lokalne, regionalne i krajowe – spełniały swój podstawowy obowiązek patrzenia na ręce politykom, urzędnikom i sobie nawzajem, to nasz produkt krajowy brutto byłby zdecydowanie wyższy. To jest proste, jak instrukcja obsługi śrubokręta.
A jednak media lokalne – w przeciwieństwie do ogólnopolskich, nie mówiąc o regionalnych – jeśli nie żyją z dotacji samorządów, zachowały stosunkowo największą niezależność.
Słuszna uwaga, ale na dłuższą metę utrzymują się na powierzchni rynku wyłącznie te media lokalne, które zachowały niezależność finansową, nie weszły w konszachty z lewą czy prawą stroną sceny politycznej, nie reprezentują żadnych grup interesów. Interesem każdej gazety lokalnej powinny być problemy jej czytelników, a następnie siła własnego, suwerennego budżetu wydawnictwa. To jest proste, ale dla wielu nieosiągalne i trudne do zrozumienia, aż głowa boli. Największym problemem każdego z tych małych wydawnictw jest osiągnięcie rzeczywistej niezależności od straszaków, pohukiwania lokalnych watażków, od ambony kościelnej, aż do rady miejskiej, na której burmistrz grzmi, że nas wykończy.
Jaką cenę płaci Pan za niezależność swojej gazety?
Cena jest wysoka, bo jako prywatni wydawcy moglibyśmy „przybijać piątkę” z politykami i dzięki temu mieszkać w złotych pałacach oraz latać prywatnymi odrzutowcami. Ale, jak w każdej firmie, trzeba wybrać między „interesem życia”, który proponuje władza, a zachowaniem twarzy i marki, czyli prosperowaniem wydawnictwa w dłuższej pespektywie. I tu wybór jest jednoznaczny, bo obietnice „złotych jaj” od władz mogą się ziścić tylko do najbliższych wyborów. Ale co dalej? Nikt nam nie może złożyć obietnicy bardziej wartościowej, aniżeli wizja, w której władza po czterech latach upadnie a wydawnictwo musi spojrzeć w oczy swoim czytelnikom. Co wtedy? Szybciej społeczeństwo zrównałoby nas z ziemią, aniżeli trwa czas między wrzuceniem głosu do urny, a ogłoszeniem wyników. Ciągle próbujemy to wytłumaczyć politykom, że ich rozlicza się zaledwie raz na 4 lata, a nas – w każdym wydaniu. Mało tego: na nich głosuje się karteczką, dwoma kroplami atramentu, a na nas – płacąc, kupując kolejne wydanie gazety. W tym sensie, nie tylko wydawca czy redaktor naczelny lokalnej gazety, ale i zwykły dziennikarz, który podpisuje się pod tekstem, czasami ponosi większą odpowiedzialność niż burmistrz miasta.
Dlatego odpowiedzialność za słowo jest stokroć większa niż w gazecie ogólnopolskiej?
Redaktorzy największych gazet w Polsce siedzą w swych wielkich szklanych biurowcach, wrzucają na szpalty teksty i nawet nie widzą bohaterów swoich opowieści. My z kolei siedzimy bardzo blisko chodnika, bo w drzwiach redakcji nie stoi ani jeden ochroniarz, więc każdy może tu wejść i dać popis emocjom. Każdego dnia czujemy ich oddech na sobie, więc musimy umieć spojrzeć im w twarz i mieć przekonanie, że danie im łupnia było słuszne i zasadne. Po żywych reakcjach m.in. „ulicy” wiemy, czy oddaliliśmy czy zbliżyliśmy się do prawdy.
Nigdy nie przebito Panu w samochodzie opon, nie wybito kamieniem szyby w redakcji?
Wiele razy. Tak było do końca lat 90. Ale już się skończyło. Frustraci już wiedzą, że za każdy kamień przyjdzie im zapłacić. A próbowano różnie: od rysowania karoserii, przez rzucanie jajkami w witrynę redakcji, aż po działania poważniejsze. Wytaczano przeciwko nam pozwy i oskarżenia sądowe naprawdę dużego kalibru i nawet skazywano. Różne „cuda” się działy. Jeszcze nigdy w rodzinnej Iławie nie wygrałem sprawy na poziomie sądu rejonowego, zawsze muszę odwoływać się wyżej.
A jak powstają grupy trzymające władzę?
W niespełna 40-tysięcznym mieście, jak Iława, łatwo stworzyć lokalny „ubekistan”. I można życie każdego Kowalskiego zamienić w piekło. Tylko wariat to wytrzyma. Wystarczy, że dogadają się policjant, sędzia, prokurator , adwokat, biznesmen i pleban…Tak było, jest i nadal podejmuje się takie próby. Na szczęście są gazety wydawane przez wariatów, takich jak my, którzy przed naciskami i wręcz szantażem się nie uginają.
Gdzie upatruje Pan największą konkurencję dla „Kuriera”? W gazetach dotowanych przez samorząd?
Od początku lat 90. przeżyliśmy już tyle prób wejścia na rynek konkurencyjnych tytułów, że chyba nie ma na nas siły. Mamy ten patent, że wiemy, czego od nas oczekują czytelnicy i jak tworzyć gazetę lokalną. Jedynym problemem są dla nas gazety bezpłatne dotowane oczywiście przez władzę, ale to się nie uda. Pokazujemy bowiem społeczeństwu, w jaki sposób władza próbuje ludzi oszukiwać poprzez dotacje z ich własnych podatków. Będziemy w tym bezwzględni.
Jest Pan kolejnym wydawcą gazety lokalnej, który używa retoryki wojennej. Jesteście ostrzeliwani w okopach?
Strzela się do nas cały czas, ale już wyszliśmy z okopów. Na przeciwnika idziemy twardo, wyprostowani i dumni z tego, co robimy. Jak w grach komputerowych – mamy tajemny pancerz, więc kule nas się nie imają. Można do nas celować, ale szkoda jest taka, jak przy strzelaniu z kapiszonów. Potwierdza się stara zasada: z dążeniem do prawdy nikomu nie uda się wygrać.
"Rzadko pisze, sporo komentuje. Kocham wolnosc - wydaje mi sie, ze umiem z niej korzystac :) "Moja wolnosc to zaden Twój grzech"
Jeden komentarz