Wspomożycielko na wpół-pokonanych, Domie złoty, Relikwiarzu oręża i Wieżo z kości słoniowej.- „Tacy to są Polacy”.
Istnieją pewne rzeczy na świecie budzące równocześnie namiętną miłość i namiętną nienawiść. Oczywiście są to sprawy mocne i albo bardzo dobre, albo bardzo złe. Na ogól sprawiają one wszystkim niemały kłopot, a szczególny rodzaj kłopotu tym, którzy próbują je zniszczyć.
Ale jeszcze trudniejszym, najtrudniejszym problemem są dla takich, którzy chcieliby je zignorować. Niektórzy nienawidzą ich tak obłędnie, że aż odmawiają im istnienia: ale próżnia stworzona przez tę negację nadal dręczy ich tak, że są jak ludzie duszący się z braku powietrza. Oświadczają, że szkoda na to słów, po czym nie przestają tego właśnie słowa przeklinać. Najlepiej może ów ciekawy przypadek zilustrować przykładami. Jednym z takich przykładów jest Irlandia. Innym jest Polska.
Nie minęło dziesięć minut, odkąd wysiadłem z pociągu w Polsce, a już usłyszałem dwa charakterystyczne zwroty w tej dokładnie tonacji, jaka wprawia w entuzjazm połowę świata, a we wściekłość drugą jego połowę. Większość ludzi reaguje na takie zdania natychmiast, tak czy inaczej: uważają je za porywające i szlachetne, albo za nadęte i bezpodstawne. Przyjął nas pewnego rodzaju poczet honorowy polskiej kawalerii, a jeden z oficerów wygłosił przemówienie po francusku, bardzo dobre i w bardzo dobrej francuszczyźnie. Rzucił w nim pierwsze z owych typowych wyrażeń. „Nie powiem największy przyjaciel Polski. Bóg jest największym przyjacielem Polski”. A później, już w żartobliwej rozmowie oświadczył: „Ostatecznie istnieją dwa tylko powołania dla mężczyzny: poeta albo żołnierz kawalerzysta”. Stwierdził to z humorem i z delikatną aluzją: pan jest poetą, ja kawalerzystą, a więc wszystko w porządku. Odpowiedziałem mu, że gdyby wprowadzić to w czyn dosłownie, powstałyby dla wszystkich duże trudności aprowizacyjne, ale poza tym całkowicie i z całego serca się z nim zgadzam. Wiem jednak, że pewna ilość ludzi nie zrozumiałaby tego nawet na tyle, żeby zaprotestować. Wiem, że niektórzy z oburzeniem, ba, z furią odrzuciliby to nawet jako żart. Jest coś w tego szczególnego typu romantyzmie, czy — jeśli chcecie — fanfaronadzie, co wprawia ich w całkiem autentyczną, gwałtowną irytację. Ten rodzaj irytacji występuje powszechnie u racjonalistów, u co bardziej zasuszonych profesorów oraz nudnego gatunku urzędników. To jeden z rzeczywistych i aktywnych przesądów świata.
Otóż gdyby ci wszyscy polscy oficerowie byli pruskimi oficerami, gdyby ich fanfaronada polegała na milczącym spychaniu przechodniów z chodnika, gdyby ich ceremoniał nie zawierał dobrych przemówień, tylko nieme stanie w równym szeregu, gdyby ich twarze były jak malowane drewno, a ich głowy i postacie nadymał wyłącznie wschodni wiatr pychy — nie zirytowaliby tego rodzaju krytyków w ten właśnie sposób. Przeciwnie, krytyk uspokoiłby się nieco mętnym przeświadczeniem, że tacy właśnie powinni być żołnierze i ludzie czynu, czy raczej muszą tacy być. Nie twierdzę, że zaaprobowałby wszystkie ich postępki, ale przyjąłby ich takimi, jacy są. Nie rozgniewałoby go to, ani nawet nie wydałoby się absurdalne; tak jak mnie, który należę do innej niż on połowy ludzkości. Ale co go gniewa i co zdaje mu się absurdalne, to idea żołnierza kulturalnego, człowieka, który rzemiosła żołnierskiego nie wstydzi się bardziej niż jakiegokolwiek innego, który interesuje się również innymi sztukami poza sztuką wojenną — a wszystkim tym razem interesuje się jak artysta. To, że człowiek w mundurze przemawia i, co najgorsze, przemawia dobrze, wydaje się komiczne, tak jakby policjant skomponował sonet. To, że kawalerzysta kojarzy mu się z poetą, zdaje się równie bez sensu, jak zestawienie rzeźnika z mnichem buddyjskim. Historyczny w Anglii sens słowa „kawaler” był i jest dla takich krytyków zawsze nienawistny. Nienawidzą oni „kawalera” szczególnie, gdy pisze on „kawalerskie” pieśni. Nienawidzą rycerza, gdy jest on również trubadurem; zwłaszcza, gdy umie się zawsze popisać zarówno rapierem, jak i lutnią. Rozumieją Żelazny Zastęp (Cromwella) z namaszczeniem zabijający ludzi w bojaźni przed Bogiem Zastępów, tak jak mogą też pojąć pruskich żołnierzy z namaszczeniem zabijających ludzi w trwoźnym respekcie dla Wodza. Ale nie mogą ścier-pieć połączenia dowcipu, kultury i kurtuazji z rzemiosłem zabijania; to naprawdę wydaje im się prowokacyjne i niedorzeczne. A specjalnie niedorzeczne, jeśli zdarzy się, że „kawaler” do wszystkich tych oszałamiających niekonsekwencji dodaje i tę, że jest równie religijny jak puryta-nie z Żelaznego Zastępu. To już ostatnia kropla przepełniająca ich gniewne zdumienie, gdy człowiek, który wesoło utrzymywał, że nikt się nie liczy oprócz ułanów i poetów lirycznych, powie z tą samą prostotą i humorem: „Najpierwszy przyjaciel naszego kraju to Bóg”.
Owi krytycy zwykle mówią, że ten romantyczny wzorzec irytuje ich dlatego, że skazany jest zawsze na porażkę; stąd oczywiście jeszcze większa ich irytacja, jeśli odnosi — co się często zdarza — sukces. Ludzie gotowi wylewać łzy współczucia, gdy wiatraki przewrócą Don Kichota, wpadają w ogromny gniew, jeśli Don Kichotowi uda się naprawdę obalić wiatraki. Ludzie całkowicie skłonni udzielić platonicznego błogosławieństwa straceńczym zamiarom bywają, rzecz prosta, zbici z tropu, kiedy z beznadziejności wyłania się pewna nadzieja, i to niezupełnie straceńcza. […] Nic nie jest nieuniknione — nic, nawet i to, co się już zdarzyło. H. Belloc zawarł polski ideał w wierszach poświęconych wielkiemu polskiemu sanktuarium narodowemu:
Wspomożycielko na wpół-pokonanych, Domie złoty, Relikwiarzu oręża i Wieżo z kości słoniowej.
Nie zajmuję się tutaj tymi wielkimi sprawami, tylko opisuję pewną stronę zjawiska i pewne doświadczenie; a zanim rozstanę się z tymi polskimi kawalerami, konnymi wojakami, wspomnę, że miałem jeszcze jedną okazję zobaczyć ich — podczas konkursów hipicznych. I zanotuję już tylko jeden incydent, bo ma w sobie coś symbolicznego. Na parcours składały się normalne, wysokie przeszkody; ale była wśród nich jedna nowego typu i na oko nie do pokonania. W każdym razie jeden po drugim w długiej kolejce świetnych jeźdźców, francuskich, polskich i włoskich nie mógł sprostać tej ostatecznej próbie, tak że karne punkty za tę przeszkodę stały się czymś oczywistym. Zdarzaly się też naturalnie inne niepowodzenia, nie będące czymś oczywistym; nawet w najlepszych warunkach nie każdy wyścig wygra najszybszy; nawet eksperci różnią się przy tym w ocenie sukcesów i porażek; a ja ani myślę się podawać za eksperta w zawodach jeździeckich. Jeden z ułanów zapytał mnie żartobliwie, czy staję do konkursu. Odpowiedziałem, jak było do przewidzenia, że dosiadłszy mego ulubionego słonia ruszę, by przekroczyć wiele przeszkód, chociaż na pewno nie tę ostatnią, bo wątpię, czy nawet żyrafa potrafiłaby przez nią przełożyć nogi. Ale ogólnie skłaniano się, sądzę, do poglądu, że byłbym użyteczniejszy jako przeszkoda niż jako skoczek przez przeszkody; i że gdybym się położył na torze, okazałbym się jeszcze groźniejszą barykadą niż owa najgroźniejsza. Innego współudziału nie mogę sobie przypisać i tylko opowiadam, co widziałem; a na ten temat, jak już wspomniałem, mogą się sprzeczać nawet specjaliści. Trochę rozbawienia a trochę współczucia wzbudził młody Polak, nowicjusz chyba czy prawie nowicjusz, którego wierzchowiec jakoś tak potknął się, że jeździec przeleciał mu przez łeb. A właściwie zdawało mi się, że przeleciał przez łeb, bo zaraz odkryłem, że dziwnie gimnastykując się, dosłownie zawisł — jak się to mówi — na końskich uszach. Gdy koń tańczył na torze z wdziękiem, jeździec zdawał się wpełzać po karku, aż w niewiarygodny sposób spadł z powrotem w siodło. Złapał jedno strzemię i na próżno szukał drugiego. Zrezygnował z niego — ze strzemienia, ale nie z konkurencji. Przemknął nad dość niską najbliższą przeszkodą, a potem, jakby nabierając nie wiadomo skąd szaleńczego rozpędu, z jednym strzemieniem podskakującym luźno i uderzającym w siodło, zaatakował ostatnią niezwyciężoną barierę i — pierwszy z całego tego grona — przeleciał nad nią jak ptak. Ktoś siedzący przy mnie wykrzyknął po angielsku: „Tacy to są Polacy”.
Wspomożycielko na wpół-pokonanych, Domie złoty…
Gilbert Keith Chesterton
przekład: Hanna Malewska
Źródło: Rycerskość, „On Chivalry” z tomu An Anthology, London 1957, Oxford University Press, w: Przemysław Mroczkowski, Gilbert Keith Chesterton 1874-1974 Pisma wybrane, Wydawnictwo Znak, Kraków 1974, ss. 250-253.
Iza Rostworowska. Crux sancta sit mihi lux / Non draco sit mihi dux Vade retro satana / Numquam suade mihi vana Sunt mala quae libas / Ipse venena bibas