Marysia, Zosia i Mikołajek.
17/07/2012
643 Wyświetlenia
0 Komentarze
9 minut czytania
A wczoraj z wieczora, gdy w domu było jak w ulu. A wczoraj z wieczora, opuściłem na kilka chwil znajomych, którzy zajechali do nas w sile trzech rodzin z dziećmi. Poszedłem do biblioteki, żeby odpowiedzieć na kilka komentarzy pod jedną z notek.
Poczucie obowiązku, które świadczy raczej o głupocie. Bo notka była o złotej zasadzie miłości i sprawiedliwości, odkrywanej praktycznie przez wszystkie religie świata i zapisanej tak lub inaczej w świętych księgach, a dyskutanci uparli się, że będą atakować – pod takim lub innym kątem – Kościół katolicki. A to z pozycji wojującego materializmu, a to z pozycji kryminalnych i haniebnych wybryków jakiegoś księdza, a to z pozycji jakiegoś niekatolickiego wyznania chrześcijańskiego, które postawiło sobie za cel wojnę z katolikami.
Oni tam, dorośli, sobie gadali o zwyczajnych sprawach, oni tam, dorośli, zajadali kolację, którą żona w międzyczasie przygotowała, zaś ja w swojej dziupli przymierzałem się do pukania w klawiaturę, by coś odpowiedzieć. A powinienem raczej puknąć się w czoło.
Po chwili, praktycznie bezszelestnie, do gabinetu wsunęła się trójka dzieciaków: Marysia (lat 9), Zosia (lat 8) i Mikołajek (lat 6).
– A dlaczego tu przyszedłeś? – (Marysia).
– A bo mam coś do napisania.
– A co piszesz? (Marysia)
– A takie tam, nic ważnego.
– Pokaż – to Mikołajek, stanął przy moim lewym ramieniu – O, gwiezdne wojny, mistrz Yoda… ha, ha, ha… piszesz do niego? – wyrzucił z siebie jak z karabinu, sepleniąc przy tym i komentując mojego awatara na blogu.
Dziewczynki w tym czasie karnie stały po drugiej stronie biurka i rozglądały się z zainteresowaniem po miejscu, które właśnie odkryły. Wcześniej baraszkowały z Mikołajkiem po całym domu, ale ten pokój był zamknięty.
A Mikołajek? Po chwili, a działo się to wszystko błyskawicznie, podniósł mi koszulkę z brzucha i przeskoczył w inne obszary ciekawości dziecięcej.
– Jesteś grubaskiem – zawyrokował. I po sekundzie: – O nosisz pierścionek… ha, ha, ha… jesteś dziewczyną… tylko dziewczyny noszą pierścionki.
– To obrączka, taką samą nosi moja żona – zaoponowałem nieśmiało.
– Chłopaki nie noszą obrączek. Jesteś grubą dziewczyną.
– No tak – pomyślałem – tata nie nosi. Powiedziałem jednak: – Słuchaj, podobno chłopaki nie płaczą. A jak to jest z tobą? Płaczesz trochę i marudzisz, sam widziałem.
Był u nas jakieś pół roku wcześniej i dał popis marudzenia i wymuszania na ojcu różnych rzeczy płaczem.
– Aaaa… ja już nie płaczę… płakałem jak byłem mały – odrzekł z miną pokerzysty.
– Aha. A teraz jesteś już dorosły?
– Dorosły? Boi się nawet małego kotka – do akcji wkroczyła Zosia. Wcześniej tarmosiła naszą kotkę z wielką namiętnością, a kotka potulna i spragniona pieszczot, więc się dobrały w parę.
– Jak mi przykro, płaczę jeszcze czasami, ale już rzadko – wyznał całkiem szczerze, rozwlekając sylaby. – A kotka się nie bałem, tylko nie lubię. – odparł Zosi. Po czym walnął mnie w brzuch głową.
– Ejże, baranku… bo wyrosną ci rogi… i nabijesz sobie guza od tego walenia.
W odpowiedzi dostałem jeszcze dwa zboki z główki, prosto w przeponę. A następnie zobaczyłem w ręce Mikołajka zapalniczkę. Przystawił mi ją pod pachę i udawał, że pstryknie.
– Chcesz mnie podpalić? – zapytałem.
– No. Podpalę cię.
Wykonał mały taniec po gabinecie i ze trzy razy z zapalniczki trysnął płomień, na szczęście z dala ode mnie i rzeczy łatwopalnych. Nie ruszyłem się jednak, żeby odebrać mu zabawkę.
– Słuchaj no. A znasz powiedzenie, że zapalniczka w rękach dziecka to pożar.
– Znam. Mama mówiła. Ale ja żartuję, żartuję. Nie znasz się na żartach, nie znasz się na żartach…
– A znam się, trochę się znam. Ale gdy miałem tyle lat co ty i chodziłem do przedszkola… opowiem ci teraz historię prawdziwą…jeden z moich kolegów mówił, że podpali kotka…tak mówił i mówił i w końcu… wiesz co zrobił? … faktycznie podpalił. A wiesz co zrobił jego tata, gdy się o tym dowiedział?
– No… dał mu w dupę. Mnie tata nie bił, bo ja żartuję.
– To dobrze. A teraz połóż zapalniczkę na biurku…i idź do rodziców.
Położył, poszedł, a właściwie pobiegł z wesołą miną. W pokoju zostały dziewczynki. Zosia podeszła bliżej do mnie, położyła swoją rączkę na moim ramieniu, a potem mnie objęła… a Marysia oglądała książki na regałach. Zosia dojrzała na ekranie komputera tego mojego nieszczęsnego awatara z mistrzem Yodą i nie wiedzieć czemu rzekła:
– Tu jest fajnie, jak w Hogwardzie. A skąd masz te stare szafy?
– To biblioteki – odpowiedziała jej starsza o rok Marysia. A mnie, patrząc uczenie zza okularów, zapytała:
– A masz takie… no… fiszki… jak w bibliotekach w szkole? I kogo tu przyjmujesz? No wiesz… na tej kanapie – pokazała rączką na mebel stojący przy jednej ze ścian.
– A nie mam, bo to moje prywatne książki. I raczej ich nie pożyczam…bo potem nie chcą wrócić na swoje miejsce i są smutne. Szafy i burko przyjechały statkiem aż z Indii…I nikogo nie przyjmuję…no chyba, że ktoś sam – jak teraz wy – do mnie przyjdzie – odpowiedziałem hurtem.
– Fajnie tu. Będziemy mogły jeszcze przychodzić? – to Marysia, widać, że miłośnica literatury.
– A pewnie. Jeśli rodzice was przywiozą….
Do gabinetu wparował Mikołajek. Chwycił Marysię za rękę i pociągnął, krzycząc, że idziemy jeść, już… Nawet nie zauważyłem kiedy, Zosia zasiadła na moich kolanach.
– Dobra, idziemy jeść… – zadecydowałem.
I poszliśmy. Tzn. ja poczłapałem, bo nie byłem specjalnie głodny, a dzieci pobiegły. Po basenie i innych atrakcjach dnia, mnie pozostało więcej dialogów i wspomnień. Ale to już całkiem inne historie.
Mikołajek i Marysia mają znów u nas być, za kilka dni. Tak zadecydowała moja żona wspólnie z innymi dorosłymi.