Czy znacie jakiegokolwiek Litwina z Wilna, którego dziadkowie oraz reszta rodziny mieszka nie w Ignalinie, Olicie czy Telszach, tylko na Tatarskiej lub Trockiej?
Bardzo wątpię. Jeśli nawet, to zapytajcie gdzie się urodził ten litewskojęzyczny staruszek (-a) z Tatarskiej czy Trockiej. W 99 przypadkach na 100 okaże się, że w tych samych: Ignalinie, Olicie lub Telszach. Ktoś zapyta: i co z tego wynika? Chyba jedynie to, że większość wileńskich Litwinów — to okupanci, dzieci okupantów oraz wnukowie okupantów… W tym stwierdzeniu jest pewna dawka przesady. W październiku 1939 roku oddziały litewskie wkroczyły do Wilna, odebranego w czasie kampanii wrześniowej przez Sowiety Polsce, jako wyzwoliciele. I w porównaniu do Armii Czerwonej, NKWD oraz czerwonych komisarzy — takimi byli. Byli też wyzwolicielami dla garstki miejscowych Litwinów, którzy stanowili około 2 proc. mieszkańców zdominowanego przez Polaków i Żydów miasta. Litwini wkroczyli do miasta nie na skutek działań wojennych, tylko zakulisowych rozgrywek pomiędzy Rosją stalinowską i hitlerowskimi Niemcami. Następnych 15 lat zmieniło narodowościowy układ w Wilnie nie do poznania: Żydów wymordowali Niemcy wespół z litewskimi sojusznikami, Polaków zmuszono do tzw. repatriacji (w latach 1947–56 Litwę opuściło ponad 200 tys. mieszkających tu Polaków (prawie połowa, kolejnych kilkadziesiąt tysięcy wywieziono w kierunku wschodnim), zazwyczaj mieszkańców miast, inteligencji; to oni stali się budowniczymi potężnych ośrodków uniwersyteckich w Toruniu, Poznaniu, Gdańsku), zaś do miasta napłynęły rzesze Rosjan, Białorusinów (w tym Polaków z białoruskich wiosek, Polaków bardziej z wpisu w paszporcie niż poczucia więzi narodowej) oraz dziadkowie i babcie obecnych litewskojęzycznych mieszkańców stolicy Republiki Litewskiej. Tak więc przesadziłem mówiąc, iż Litwini w Wilnie są okupantami. Są elementem napływowym…
Element napływowy charakteryzuje się przede wszystkim brakiem poczucia więzi z miejscem w którym mieszka. Element napływowy rozumie, iż jego obecny stan posiadania jest tymczasowy, jest iluzją, jest fikcją. Stąd tradycyjny litewski stereotyp: „Polak — autonomista”, „Polak — secesjonista” (żadnemu wileńskiemu Polakowi do głowy by nie przyszło żądać secesji miasta, w którym Polacy stanowią około 20 proc. ogółu ludności). Stąd urazy, niechęć, brak tolerancji i zrozumienia dla polskich dążeń i pragnień. Ot, na początku lata 2003 roku rozpoczął się na Litwie olbrzymi skandal, dotyczący nadużyć i korupcji w systemie zwrotu ziemi i zachowanych nieruchomości prawowitym właścicielom. Okazało się, że pracownicy powiatowych działów regulacji rolnych oraz wyżsi urzędnicy państwowi przywłaszczyli sobie nieraz po kilkadziesiąt, a nawet kilkaset hektarów najlepszych ziem uprawnych, jezior, lasów… Oczywiście, kosztem prawowitych właścicieli. Prasa polska pisała o tym od 10 lat, jednak media litewskie zainteresowały się sprawą, gdy się okazało, że nadużycia w zakresie zwrotu mienia są nie tylko w Wilnie i na Wileńszczyźnie (kto by tam Polaczkami się przejmował), ale też w Połądze, Kownie i innych regionach. Mimo afery, którą zainteresowały się najwyższe władze RL (w tym prezydent, przewodniczący Sejmu i premier), polskie dążenia do zwrócenia około 10 tys. hektarów tzw. ziemi wolnej (czyli niewywłaszczonej i niezabudowanej) w Wilnie, władze lokalno-liberalne oraz litewska opinia publiczna skwitowały krótko: „Polacy znów chcą nam odebrać Wilno”. Samorząd Wilna, nie zważając na orzeczenie Sądu Konstytucyjnego, nakazujące zwrócić byłym właścicielom całą ziemię wolną, postanowił, iż do zwrotu w Wilnie się nadaje jedyne 700 ha (faktycznie jest prawie dwa razy tyle ziemi niezabudowanej). Decyzję motywowano tym, że właściciele po odzyskaniu swojej ojcowizny… „sprzedaliby ją”. Gdy w ten sposób gadali litewscy konserwatyści i socjaldemokraci — nie miałbym pretensji: pierwsi opowiadali się za państwem narodowym, drudzy — za opiekuńczym; w każdym razie prawo własności nie było dla nich prawem fundamentalnym. Gdy tak zaczęli się wypowiadać litewscy liberałowie — doszłem do wniosku, że nawet najbardziej liberalny wileński Litwin nosi w sobie kompleksy narodowe, bedące bezpośrednią konsekwencją okupacyjnej/ napływowej mentalności.
W ciągu 400 ostatnich lat państwo narodowe było jedynym organem władzy politycznej, wewnętrznej i zewnętrznej, nośnikiem świeckiej religii, wiary w zbawienie przez społeczeństwo — pisze w swojej książce Społeczeństwo pokapitalistyczne Peter F. Drucker. Niezależne państwo narodowe było w tym czasie głównym (a często) jedynym aktorem na scenie politycznej. Tymczasem od mniej więcej 50 lat, od końca II wojny światowej, niepodległe narodowe państwo stopniowo traci na znaczeniu. „Rozwinięte kraje wewnątrz szybko stają się pluralistycznymi społeczeństwami organizacji. Zewnętrznie, pewne rządowe funkcje stają się międzynarodowe, inne — regionalne (np. we Wspólnocie Europejskiej), jeszcze inne stają się szczepowe” – pisze Peter F. Drucker[1]. Państwo narodowe nie zamierza zniknąć. Może pozostawać najsilniejszym graczem na scenie politycznej jeszcze przez długie lata. Ale już nie będzie – według Druckera – czymś niezbędnym. Grupy etniczne, które podważają integrującą władzę państwa narodowego, rozsadzają państwo od wewnątrz. Peter F. Drucker podejrzewa nawet, iż grupy etniczne zastąpią pewnego dnia naród. „Jednym z powodów – uważa Drucker – podkreślania przynależności etnicznej jest to, że wielkość już się nie wiąże ze znacznymi korzyściami. W wieku wojny nuklearnej nawet niewielki kraj może bronić swoich obywateli. Najmniejszy z takich krajów – a Izrael jest dobrym przykładem – może stosować środki terroru. W sytuacji, gdy pieniądze i informacje stały się ponadnarodowe, nawet bardzo małe jednostki stają się ekonomicznie żywotne. Zarówno duży, jak i mały kraj mają jednakowy dostęp do pieniędzy czy informacji i obowiązują go takie same zasady”[2]. Najlepszym przykładem z ostatnich lat jest pobliska Estonia — liczący 1,5 miliona mieszkanców kraj stał się nagle tzw. wschodnioeuropejskim tygrysem. Wystarczyła odwaga rządzących, determinacja rządzonych oraz podjęcie odpowiednich decyzji…[3]
Stąd wzrost znaczenia grup etnicznych, nasilenie się ruchów regionalistycznych, autonomistycznych, a nawet separatystycznych. Zresztą głównym powodem tego wzrostu nie jest ani polityka, ani ekonomia. Po prostu w szybko zmieniającym się świecie ludzie potrzebują korzeni. Tymi korzeniami może być właśnie przynależność etniczna. Baskowie, Katalończycy, Galicyjczycy oglądają te same opery mydlane w tv, kupują te same amerykańskie samochody i japońskie komputery, zarazem jednak pielęgnują swój język i tradycje. „Im bardziej świat jest pozbawiony granic pomiędzy narodami, tym silniejsze są dążenia do podkreślenia przynależności etnicznej” — pisze Peter F. Drucker[4]. Korzeniami może też być przynależność regionalna. Regionalizm jest w gruncie rzeczy najmniej wymagającym nurtem myśli społecznej. By zostać regionalistą nie musisz być członkiem narodu lub grupy etnicznej, poczuwać się do wspólnoty językowej, kulturowej czy historycznej z ludźmi, którzy są ci obcy. Wystarczy jedynie odpowiednie miejsce zamieszkania oraz poczucie więzi z tym miejscem, chęć pracy na rzecz tego miejsca, czyli regionu oraz ludzi mieszkających w tym regionie, niezależnie od ich narodowości. „Będąc ukorzenionymi w jakiejś zbiorowej tożsamości łatwiej ustrzeżemy się manipulacji — uważa Jarosław Tomasiewicz. — Jednostka bez oparcia w grupie jest samotna i bezbronna — stąd konieczność solidarności wobec potężniejszego Nieprzyjaciela. Z kolei tożsamość, zwłaszcza oparta na tradycji, jest dla każdej zbiorowości niezbędnym spoiwem”[5].
Niestety, większości wileńskich Litwinów brakuje tak więzi etnicznych (wileńscy Litwini nie stanowią jakiejś zwartej grupy etnicznej, poza nielicznymi wyjątkami, odwołują się raczej do swoich żmudzkich, auksztockich czy dzukijskich korzeni), jak i regionalistycznych z miejscem zamieszkania. Stąd ich nieufność wobec Polaków wileńskich dla których Wilno jest jedynym — kochanym i nienawidzonym jednocześnie — miejscem zamieszkania.
Czy jest jakaś szansa na zmianę tego antywileńskiego nastawienia elementu napływowego? Mimo wszystko wierzę, że tak. Skoro zmieniło się nastawienie wileńskich Rosjan (co prawda dopiero po odzyskaniu przez Litwę niepodległości, gdy zrozumieli, że nie mają innej ojczyzny poza aktualnie posiadaną, a żaden Starszy Brat z Rosji się za nimi nie wstawi, a i to nie do końca), z czasem zmieni się też nastawienie wileńskich Litwinów. Już się zmienia: np. pozytywnym przykładem są fani wileńskiej koszykarskiej drużyny Lietuvos rytas, w których szeregach nienawiść ku fanom kowieńskiegoŽalgirisu zjednoczyła Polaków, Rosjan i Litwinów… Coraz częściej młodzi, urodzeni w Wilnie, Litwini dystansują się wobec mieszkańców innych miast. Coraz częściej mówiąc „jestem z Wilna” – ludzie czują się dumni z tego powodu. Coraz częściej narodowość, akcent, język mają mniejsze znaczenie niż pochodzenie ze wspólnego podwórka. Wierzę, że regionalizm wileński ma przyszłość, że mimo starań zwolenników podziału Litwy na etnograficzne regiony (bez uwzględnienia Wileńszczyzny, która przecież etnograficznie litewską ziemią nie jest) uda nam się zachować odrębność terytorialną, gospodarczą, historyczną, a także kulturową (wzbogaconą o akcenty kultury wszystkich narodów zamieszkujących Wilno). Gdybym w to nie wierzył — zostałbym polskim nacjonalistą, a nie wileńskim regionalistą.
Wielu osobom regionalizm kojarzy się z nacjonalizmem. „Mamy tu kolejną słuszną awątpliwą dla mnie sprawę: regionalizm jest niby OK, ale czym to, poza nieudacznością (w porównaniu z nacjonalizmem Polski czy Niemiec), różni się czasem od typowego nacjonalizmu?”[6]Zastanawiam się w jaki sposób na ten zarzut odpowiedzieć Tak, niebezpieczeństwo zawsze istnieje… Jednak mimo wszystko, w ślad za Abramowskim, muszę powiedzieć, że „walka z państwem powinna być walką chwili dzisiejszej; zadaniem jej nie jest prowadzenie ludzkości ku ustrojowi wyrozumowanemu z tych lub innych teorii socjologicznych, lecz rozwijanie dzisiejszych sił antypaństwowych, wypieranie państwa zewsząd, skąd się tylko da wyprzeć”. Regionalizm właśnie takim „rozwijaniem sił antypaństwowych” oraz „wypieraniem państwa” jest. Regionalizm – śląski, wileński, baskijski – jest dziś realnym ruchem antysystemowym (w odróżnieniu od sekciarskich anarchistów, trockistów, faszystów czy narodowych socjalistów, którzy czasami robią rzeczy dobre, czasami złe, lecz ich działania w najlepszym przypadku przybliżają wolność kilkudziesięciu osobom (zarazem krzywdzą niewiele więcej)). Ruchem, który faktycznie (w odróżnieniu od rewolucyjnego sekciarstwa) zmienia rzeczywistość państwową na bardziej zdecentralizowaną, bliższą człowieka, bardziej samorządną, bardziej ludzką. Jany Waluszko słusznie w swoich tekstach przestrzega przed przeradzaniem się regionalizmu w kolejną formę nacjonalizmu – a jednak myślę, że regionalizm ma o wiele więcej szans na zwalczenie dziecięcej choroby nacjonalizmu w regionalizmie, niż np. obrońcy polskiego Śląska z odpowiedniego komitetu obywatelskiego. A przynajmniej regionaliści (śląscy, wileńscy i inni) zagrożenie nacjonalizmu dostrzegają i przeciwstawiają się mu. Nie jest to łatwe zadanie – mocna świadomość regionalna z reguły właśnie się tworzyła na terenach spornych, kresowych, zdominowanych przez jedną kulturę (naród) w opozycji wobec innej (innych), a więc na terenach objętych skrajnym nacjonalizmem. Regionalizm jednak daje szansę na przezwyciężenie nacjonalizmu, na przyszłą pokojową koegzystencję różnych narodów i kultur, zarazem daje szansę na przetrwanie tych narodów i kultur. Każda inna opcja – kosmopolityczna lub nacjonalistyczna – oznacza jedynie unifikację…
„Walcząc o wolność innych (niż my sami), walczymy o narzucenie im swego systemu wartości i wynikających zeń postaw” — pisze Jany Waluszko. Gotów jestem z autorem się zgodzić. Jednak wydaje mi się, że regionalizm – daleki od jakiejkolwiek ideologii politycznej, ekonomicznej lub narodowej – nie jest najgorszym systemem wartości, który obecne społeczeństwo może przyjąć do wiadomości. Poza tym krach systemów socjalistycznego centralizmu czy narodowo-socjalistycznej dyktatury, demokracji przedstawicielskiej i autorytarnych kacyków upewnia w myśli, iż narzucenie czegokolwiek w świecie dzisiejszym, bez zgody osób, którym się to coś „narzuca”, jest raczej działaniem skazanym na wcześniejsze czy późniejsze fiasko. Regionalizm – rzekłbym jako prawdziwy libertarianin – jest tylko jednym z produktów na rynku. Byłbym jednak fatalnym sprzedawcą, gdybym nie wierzył w jego cudowne właściwości…
Alexander de Ville Radczenko
Fot.: Lech L. Przychodzki
[1] Peter F. Drucker, Społeczeństwo pokapitalistyczne, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1999, ss. 15-16;
[2] Tamże, ss. 126-128. W sposób o wiele bardziej dowcipny (co prawda przy okazji analizowania zupełnie innych kwestii socjologicznych) proces ten opisał brytyjski historyk oraz publicysta Cyril Nothcote Parkinson w swojej książce pt.Prawo zwłoki Parkinsona (cyt. za rosyjskim wydaniem: C. N. Parkinson,Zakony Parkinsona, Wydawnictwo Progress, Moskwa 1989): „Państwo wielonarodowe — taka polityczna jednostka, powstała w wyniku długich wieków europejskiej ekspansji. Stało się takim głównie z powodu wojn. Francja się zjednoczyła ponieważ się obawiała Anglii, Hiszpania — ponieważ bała się Islamu, Wielka Brytania — Hiszpanii, a Niemcy — Francji. W czasach agresywnych wojen państwo było największą jednostką, która się nie rozpadała z powodu wewnętrznych różnic regionalnych (…). Dziś Europa ponownie broni się przed Azją i coraz szerzej się rozpowszechnia mniemanie, iż potrzebna jest kolejna reorganizacja. Ruch na rzecz zjednoczenia Europy — na przykład Europejska Wspólnota Gospodarcza — to jaskółka powstania nowego Cesarstwa Rzymskiego ze wszystkimi pozytywnymi cechami, jakie niesie takie zjednoczenie — całego kontynentu! — w sferze obronności, wolnego handlu i spokoju wewnętrznego. W tym samym czasie prowincje całkiem logicznie żądają autonomii. Ponieważ nieduże polityczne organizmy państwowe (Bawaria, Normandia, Szkocja) tak czy inaczej poświęcili swoją dumę narodową na rzecz mocnego wspólnego państwa. Oddali swoją niepodległość, ale zarazem zabezpieczyli swoje granice, więcej — otrzymali swój kawałek od ogólnopaństwowego tortu. W dobie rozkwitu Imperium Brytyjskiego ten kawałek był tak duży, iż Szkoci gotowi byli (wówczas) uważać się za Brytyjczyków (…). W drugiej połowie XX wieku państwo wielonarodowe, niestety, nie ma już prawie niczego do zaoferowania swoim prowincjom za ich lojalność”;
[3] Jest to najlepsza odpowiedź na wątpliwości, które powstały w lipcu/sierpniu 2003 roku po wileńskich rozmowach z Metysem i Co. Niby się zgadzaliśmy podczas tych długich rozmów przy piwsku o wdzięcznej nazwie Latarnia, iż regionalizm, especially ten z przydomkiem „anarcho’’, jest niby o’kay, bo decentralizacja, bo antysystemowy, bo bliżej ludzi, bo samorząd, a jednak widziałem w oczach poznańskich camrades iskierki wątpliwości.Wątpliwości dotyczyły generalnie kwestii przeciwstawienia się globalizacji; w dobie, gdy nawet scentralizowane machiny państw narodowych nie są w stanie przeciwstawiać się naciskom korporacji transnarodowych, czy zdecentralizowane regiony będą w stanie to uczynić?
[4] Peter F. Drucker, Społeczeństwo…, s. 129;
[5] Jarosław Tomasiewicz, U siebie (pochwała zaścianka), „W paszczu” 3/2003.
[6] Jany Waluszko, NIE rząd # 227
www.bezjarzmowie.ke
Mieszkam w Krakowie. Jestem redaktorem Interia 360 i staram się pomagać chorym. Piszę tu "gościnnie" ze względu na sentyment, ale też mam tu jednego z Przyjaciół, którym jest nikt inny, jak Tomek Parol. DO jest moją pasją, ale też motywacją, ktrej nie będę ujawniać. Należę do Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich z racji j/w. Pasję łączę z dziennikarstwem.