Kilka uwag o wychowaniu
15/03/2011
613 Wyświetlenia
0 Komentarze
17 minut czytania
Obok narzekań na karlenie rodzaju ludzkiego (słynny kaznodzieja z połowy XIX w., ks. Hieronim Kajsiewicz skarżył się, że postów i pokuty cielesnej zadawać już, na skutek ogólnego osłabienia i wydelikacenia nie można, a co gorsza, nawet zwykłych postów, kalendarzem kościelnym przepisanych, mało kto dotrzymać potrafi i cała prawie „klasa wyższa“ dyspensami żyje…), równie wieczne, nieodmienne, niezmienne i tak stare jak ludzka pamięć, są narzekania na zepsucie młodzieży. Nigdy nie spotkałem się z sytuacją, żeby starsze pokolenie wyrażało się o młodszym inaczej niż źle, albo nawet gorzej! Co jest szczególnie wkurzające dzisiaj, kiedy oczywistym jest, że wychowankowie socjalistycznych szkół i uczelni, z głowami zaśmieconymi jak nie marksizmem – leninizmem, to serwilistycznym karierowiczostwem w służbie Władzy albo bezpłodnym (szczerze to […]
Obok narzekań na karlenie rodzaju ludzkiego (słynny kaznodzieja z połowy XIX w., ks. Hieronim Kajsiewicz skarżył się, że postów i pokuty cielesnej zadawać już, na skutek ogólnego osłabienia i wydelikacenia nie można, a co gorsza, nawet zwykłych postów, kalendarzem kościelnym przepisanych, mało kto dotrzymać potrafi i cała prawie „klasa wyższa“ dyspensami żyje…), równie wieczne, nieodmienne, niezmienne i tak stare jak ludzka pamięć, są narzekania na zepsucie młodzieży.
Nigdy nie spotkałem się z sytuacją, żeby starsze pokolenie wyrażało się o młodszym inaczej niż źle, albo nawet gorzej!
Co jest szczególnie wkurzające dzisiaj, kiedy oczywistym jest, że wychowankowie socjalistycznych szkół i uczelni, z głowami zaśmieconymi jak nie marksizmem – leninizmem, to serwilistycznym karierowiczostwem w służbie Władzy albo bezpłodnym (szczerze to sobie powiedzmy: bo chociaż tym mniej bystrym może się wciąż wydawać, że komuna od skoku przez płot upadła, to dowodów na to brak, wiele jest zaś mocnych przesłanek, że było zgoła inaczej…)
buntem – żadnego nie mają prawa krytykować młodszych.
Co do mnie, to wobec współczesnej młodzieży licealnej, jestem pełen kompleksów: nie tylko przerastają mnie średnio o głowę wzrostem (a 20 lat temu to ja byłem „wysoki“!), ale i możliwości zdobycia wiedzy mają więcej, niż mnie mógł uniwersytet zaoferować. I nie wynika to wyłącznie z dostępności netu. Gorset edukacji państwowej został poluzowany – w Polsce jest chyba pod tym względem lepiej niż w tradycyjnie zamordystycznych Niemczech z ich terrorem Jugendamtów, co to w każdej chwili mogą każdemu dzieci odebrać, jak im się podoba. Na fali wyżu demograficznego i rosnącego popytu na wykształcenie (co z tego, że często jest to
popyt na „papierek“, a nie na wiedzę..? Inaczej być nie może, ale i wydawanie papierków popyt tworzy…) powstał potężny sektor prywatnych szkół, bardzo rozmaitych i niemalże wszystkie możliwe modele kształcenia i wychowania oferujących. Wobec wychowanków szkół klasztornych mam też kompleksy moralno – estetyczne: mimo tylu lat w siodle nie umiem się tak prosto trzymać jak oni (prawdę pisząc, trzymam się nader nieporządnie i garbato…), a już o kręgosłupie moralnym, wolałbym się publicznie nie wypowiadać…
Tak więc oświadczam wszem i wobec: jest dobrze! Młodzież dzisiejsza jest silniejsza, zdrowsza, bardziej moralna i lepiej wykształcona niż my i niż nasi rodzice i dziadowie. Tylko tak dalej: jeszcze zlikwidować kuratoria wraz z Ministerstwem Edukacji (jeśli kogoś nie przekonuje liberalna teoria, to może przekonają go fakty..?), pozostałe szkoły sprywatyzować ewentualnie (ewentualnie!) wprowadzając bon edukacyjny. Sprawa wychowania przestanie mieć wówczas wymiar publiczny. Będzie to sprawa prywatna i indydwidualna. Tak, jak to było dawno, dawno temu… Przed Marcinem Lutrem – mniej więcej.
Sprawa wychowania stała się sprawą publiczną na skutek kontrowersji religijnych właśnie. Ponieważ było wówczas ambicją rządzących w większości krajów Europy rządzić poddanymi nie tylko za życia, ale i po śmierci, dla zbawienia ich dusz (i dla zapewnienia niezbędnego konformizmu i posłuszeństwa wobec władzy!), konieczne było ich zaprawianie w religii, którą panujący wyznawał i w posłuszeństwie temuż panującemu jak najwcześniej, od maleńkości. Dotyczyło to szczególnie księstw protestanckich, gdzie zniesiono zakony i wobec ich braku tym frontem wojny ideologicznej musiało się zająć państwo na własną rękę. Kraje katolickie mogły sobie pozwolić na nieco bardziej zrelaksowane podejście do problemu: jezuici, dominikanie, pijarzy, augustianie i jeszcze wiele innych zgromadzeń, robiło to za nie, całkiem przy tym za darmo, tj. bez angażowania (już wtedy napiętych i wykazujących chroniczne deficyty) budżetów. Przy tym rozmaite zakony podchodziły do tego zadania na różne sposoby, co pozwoliło w krótkim czasie wypróbować wiele strategii. Zwycięska okazała się ta oferowana przez jezuitów. Też zresztą bynajmniej nie oryginalna, gdyż w oczywisty sposób czerpiąca z sekciarskich praktyk takich np. arian, na które miała być – i była – odpowiedzią.
Na czym ten model polegał? Same znajome rzeczy: uczniowie podzieleni na klasy według wieku. Stopnie, klasówki i egzaminy: czyli nagrody i kary. Promocje z klasy niższej do klasy wyższej. Zarzucano co prawda jezuitom, że nagród stosują o wiele więcej niż kar, pobłażliwie podchodzą do uczniów i promują nawet tych najsłabszych – ale ten zarzut, aktualny być może na tle protestanckiego rygoryzmu dawnych wieków, obecnie nie brzmi już tak poważnie. Przy tym curriculum szkół jezuickich było zdecydowanie humanistyczne, a właściwie to filologiczno – filozoficzne. Że jednak o kształcenie dobrych dusz tam szło, a nie dobrych inżynierów – trudno z tego faktu czynić zarzut.
Tak na marginesie: jeśli
idzie o historię, na której trochę się znam, to pomijając nawet ideologiczne wypaczenia, w moich szkolnych czasach przecież jeszcze całkiem oczywiste, uczniowie szkół podstawowych zapoznawali się wtedy z materiałem, który od ustaleń najnowszych dzieliło co najmniej stulecie. W szkole średniej ten dystans malał do lat 50, na studiach, póki kto sam nie zaczął robić doktoratu, być może zaczynał się zbliżać do jakich 20 lat. W fizyce, jak sądzę, jest podobnie. Można by próbować obliczać, jaki jest minimalny czas potrzebny do tego, aby jakieś odkrycie trafiło z literatury naukowej do szkolnego podręcznika. Sama bezwładność funkcjonowania edukacyjnej biurokracji wskazuje, że nie może to się dziać szybko! Skoro tak, to czy jest sens obarczania uczniów wiedzą, która w dużym stopniu jest fałszywa? Oczywiście, nikomu nie zaszkodzi, że się nauczy fizyki klasycznej, newtonowskiej – bo ta współczesna, kwantowa, potrzebna będzie na co dzień może 0,1% ludności – a promil ten składa się z samych geniuszy, którzy i tak nauczą się tego sami z siebie, bez pomocy, a nawet i wbrew szkole. Jednak uczenie historii w oparciu o badania z początków XX wieku jest potencjalnie groźne. Groźne, gdyż ta „historia“ jest silnie zideologizowana. Do dziś uczniowie wkuwają więc, jak sądzę,
o wyzysku chłopa pańszczyźnianego (jak to z tym wyzyskiem naprawdę było, to temat na osobny wpis!), czy o szkodliwości liberum veto… Już wolałbym, jakby wkuwali na pamięć Homera, albo i Mickiewicza: przynajmniej im z tego przyjdzie jakaś estetyczna korzyść i ćwiczenie pamięci! Ale cóż: problem ten istnieje tylko tak długo, póki istnieje edukacyjna biurokracja, jako się rzekło, najzupełniej zbędna.
Wracając do naszych baranów, czyli do jezuitów. Powodem, dla którego podjąłem dziś tak odległy od koni temat jest oczywiście wczorajsza lektura, której się w bibliotece oddawałem. Wychowania właśnie tycząca. Pewien zacny ksiądz pisał był w połowie XIX wieku, że jezuickie kolegia z tradycji średniowiecznej wyrastały i oddawały prawdziwie katolickiego ducha, podczas gdy szkoła protestancka, a zwłaszcza niemiecka, tym się od jezuickiej różniąca, że właśnie o wiele bardziej rygorystyczna w karaniu uczniów i mniej skłonna ich nagradzać, a przy tym – jak większość szkół nam dzisiaj współczesnych – „swobodna“, tj. nie wymagająca, aby uczniowie mieszkali w szkolnym internacie, tylko pozwalająca im dochodzić z domów, z gruntu jest tej tradycji przeciwna.
Jest to nieprawda. Jezuickie kolegium, protestanckie szkoły z połowy wieku XIX i szkoła współczesna, czy to państwowa, czy prywatna, więcej mają cech wspólnych, niż dzieli je różnic. Przede wszystkim, są to lepsze lub gorsze, bardziej lub mniej dbałe o powierzony jej „materiał“ i bardziej lub mniej efektywne, ale jednak: fabryki do uczenia. Właśnie przez ten podział na klasy według wieku, przez system nagród i kar (kompletnie oderwany, nota bene, od rzeczywistego życia poza murami szkoły! Nic dziwnego, że prof. Florian Znaniecki wyróżnił w swojej antropologii odrębną kategorię „ludzie dobrze wychowanych“ – co już tyle czasu w szkołach spędzili, że się do normalnego życia przystosować nie potrafią…), przez posiadanie określonego curriculum, którego opanowanie przez ucznia przesądza o edukacyjnym sukcesie…
Wcześniej, nim edukacja stała się sprawą publiczną, była też o wiele mniej powszechna (nie było tu żadnego ideologicznego frontu, a jeśli toczono zażarte nawet spory, to w gronie specjalistów – bez praktycznych konsekwencji dla Ludu Bożego…) i takich „fabryk“ po prostu nie potrzebowała. Szkoły przy katedrach biskupich, co większych kościołach parafialnych i niektórych dworach książęcych działały po dawnemu, jak manufaktura, a nie jak fabryka: był nauczyciel – jeden lub kilku – i byli uczniowie, którzy się wokół tego nauczyciela gromadzili, czy to słuchając jego wykładów, czy to z nim dyskutując. Nauka najbardziej elementarna, tj. czytania i pisania, czy początków łaciny, odbywała się najczęściej indywidualnie, jak nie w domu, to u księdza proboszcza na plebanii. Nie było podziału na klasy według wieku – choć była specjalizacja wśród nauczycieli i była określony tradycją i logiką kolejność zdobywania poszczególnych umiejętności. Akademie średniowieczne były albo korporacjami studentów (jak w Padwie czy w Bolonii), albo korporacjami profesorów (jak w Paryżu, czy w Krakowie), podległymi władzy miejscowego biskupa i działającymi podobnie, jak cech rzemieślniczy. Podobnie też jak w każdym innym cechu uczeń aby stać się czeladnikiem (czyli bakałarzem, to teraz „licencjat“), a potem z czeladnika wyzwolić się na samodzielnego mistrza (stąd „magister“!), musiał swoich umiejętności dowieść publicznie, składając przed szerokim gronem słuchaczy przepisany regułą cechu egzamin – najczęściej w formie uwieńczonej powodzeniem obrony wcześniej ogłoszonej tezy przed zarzutami ze strony uczestników takiego sympozjonu.
Nie można w ten sposób zlikwidować analfabetyzmu. Ani przysposobić na mięso armatnie setek tysięcy rekrutów, jak to zrobili pruscy „nauczyciele spod Sadowy“. System jest na to zbyt mało wydajny. Być może jednak powróci? A razem z nim powróci też wolność? Przynajmniej – wolność od ideologicznego terroru?
Dlaczego tak sądzę? Żyjemy w kulturze obrazkowej. Znakomita większość doskonale by sobie poradziła bez umiejętności pisania i czytania. Widzę to choćby po
tym blogu: wpisy złożone głównie z samych tylko zdjęć, mają średnio dwa razy więcej czytelników, spędzających na ich kontemplacji dwa razy więcej czasu, niż takie dywagacje jak to tutaj. Przy tym, nadmiar edukacji prostym umysłom raczej szkodzi niż pomaga. Co by się stało z moim
dobrym sąsiadem Wojtkiem, gdyby go w szkole podstawowej jakiś logopeda dorwał, poprawnej wymowy nauczył i do ukończenia liceum, zamiast zawodówki budowlanej zmusił? Czy dalej byłby rozsądnym i dobrym człowiekiem, który polega na sobie i na sąsiadach? Może by go w końcu przekonali do wiary w ZUS czy KRUS i zamiast kupować sobie dobry ciągnik jako zabezpieczenie emerytalne, zostałby, nie daj Panie Boże, działaczem związkowym i palił opony przed Sejmem, żądając podwyżki emerytur..? Jeśli Państwa liberalne idee nie przekonują, to co powiecie na fakty..?