Cnota hipokryzji
07/03/2011
549 Wyświetlenia
0 Komentarze
14 minut czytania
Wdałem się ostatnio w kilka blogowych dyskusji w rodzaju tych, które Osioł ze Shreka podsumował jako „męskie rozmowy, takie o życiu i śmierci“ – czyli takie, które z definicji nie mają końca i mieć go nie mogą. Pamiętam jak przez mgłę z lektury „Prawa Parkinsona“, że podobno kilku dżentelmenów w brytyjskim, kolonialnym Singapurze odkryło rozwiązanie tzw. „zagadki bytu“ – ale spożyli przy tym tyle szkockiej, że następnego dnia nie pamiętali, jak brzmiała ta szczęsna formuła. Przy następnym więc sympozjonie, kazali się nagrywać na płytę gramofonową. Niestety, płyta skończyła się, nim panowie bodaj zbliżyli się w swojej, szkocką podlewanej debacie, do istoty problemu… (Tu przyznaję, że napiłbym się bodaj i barwionego karmelem „łyskacza“ made for Tesco – ale niestety, kasiory […]
Wdałem się ostatnio w kilka blogowych dyskusji w rodzaju tych, które Osioł ze Shreka podsumował jako „męskie rozmowy, takie o życiu i śmierci“ – czyli takie, które z definicji nie mają końca i mieć go nie mogą. Pamiętam jak przez mgłę z lektury „Prawa Parkinsona“, że podobno kilku dżentelmenów w brytyjskim, kolonialnym Singapurze odkryło rozwiązanie tzw. „zagadki bytu“ – ale spożyli przy tym tyle szkockiej, że następnego dnia nie pamiętali, jak brzmiała ta szczęsna formuła. Przy następnym więc sympozjonie, kazali się nagrywać na płytę gramofonową. Niestety, płyta skończyła się, nim panowie bodaj zbliżyli się w swojej, szkocką podlewanej debacie, do istoty problemu…
(Tu przyznaję, że napiłbym się bodaj i barwionego karmelem „łyskacza“ made for Tesco – ale niestety, kasiory nawet i na to brak…)
Swego czasu najpoczytniejszym autorem naszej cywilizacji był Jan Jakub Rousseau – przy czym równie namiętnie zaczytywały się w nim sentymentalne panienki – pensjonarki, co człowiek, w którym trochę później Lew Tołstoj będzie widział uosobienie bezmyślnej, tępej destrukcji: Napoleon Bonaparte. Jego światowa kariera zaczęła się w roku pańskim 1750 od tego, że wygrał ogłoszony przez Akademię w Dijon konkurs na esej odpowiadający na pytanie Czy odnowienie sztuk i nauk przyczyniło się do odnowienia obyczajów? Rousseau jako bodaj jedyny udzielił odpowiedzi negatywnej, widoczny już wówczas, u progu rewolucji przemysłowej rozwój wielu technicznych umiejętności człowieka obarczając wręcz winą za rzekomy upadek obyczajów. Wywołało to skandal, esej zdobył pierwszą nagrodę, a eseista – łoże i (zasobną) sakiewkę baronowej de Warens, dzięki której nie musiał już ani kraść, ani żebrać, ani pracować – którymi to zajęciami trudnił się (z nieukrywanym obrzydzeniem) do tej pory.
Proste było życie w czasach ancient regime prawda? Tyle już co najmniej równie skandalicznych tez tutaj Państwu podałem, a ciągle o żadnym skandalu, światowej sławie, czy o baronowej (niestety: o zasobnej sakiewce tym bardziej!) nic mi nie wiadomo… Wtedy widać ludziom się lepiej jednak żyło i chyba więcej mieli bezinteresownej ciekawości świata, że ich takie bzdury zajmowały i jeszcze gotowi byli za to płacić! Dziś, Jan Jakub też nie byłby bez szans na publicity, ale bardziej niż na eseistykę, musiałby postawić na inne zalety i umiejętności, którymi był przez Boga (czy tam naturę) bogato wyposażony: na ekshibicjonizm, swobodę w podejściu do płci przeciwnej i potomstwa, czy wreszcie na wspomnianą już, bogatą i różnorodną karierę zawodową, która niewątpliwie mogłaby długo żywić niejeden portal plotkarski.
Cóż mogę zrobić? Ponieważ nie mam szans dorównać Janowi Jakubowi bogatym życiorysem, najmniej zaś już – erotycznym – pozostaje mi wyboista droga eseistyki. Skoro zaś tak, to raz się wdawszy w owe wspomniane „dyskusje po świt“, nie mogę zrejterować, choć może bym i chciał. Powiedziało się „a“, trzeba powiedzieć też i „b“. Powołuję się tu na Jana Jakuba wcale nieprzypadkowo. Otóż kiedy jego pierwszy esej stał się słynny, wielu publicystów, próbując się pod tę sławę podczepić, podjęło się polemiki. Zrobił był to podobo również nudzący się w przyznanej mu przez zięcia na dożywocie Lotaryngii nasz eks-król Stanisław Leszczyński, któremu przypisywane jest autorstwo broszury (oczywiście wydanej anonimowo, ale tak, żeby każdy wiedział, kto za tym stoi) powtarzającej m.in. myśl złotą księcia de la Rochefoucauld: hipokryzja jest hołdem, jaki występek składa cnocie. Rousseau twierdził bowiem, że konwenanse, ogłada, wyćwiczona moralność, są to tylko przejawy hipokryzji, same w sobie skrywające tylko zepsucie, do którego prowadzi utrata naturalnej, wrodzonej dobroci człowieka nie znającego cywilizacji. Leszczyński wprost przeciwnie, dowodził, że skoro ludzie przynajmniej starają się uchodzić za moralnych, tym samym już uznają wyższość postępowania moralnego nad niemoralnym. Postęp zatem w ogładzie, konwenansach i wychowaniu nie jest bez znaczenia dla rzeczywistej moralności, do której ludzie się stosują nawet wtedy, kiedy nikt nie patrzy.
Teza Jana Jakuba żywotniejsza jest od popularności jego dzieł, których teraz już chyba jednak nikt na co dzień nie czyta. Przeszła bowiem, w taki czy inny sposób, do całej późniejszej, XIX i XX-wiecznej ameliorystyki społecznej. Jest to naturalne. Jeśli ktoś akceptuje cywilizację taką, jaka jest, to nie ma powodu układać projektów jej poprawy. Jeśli jej nie akceptuje, to dobry dzikus Jana Jakuba jest jego pierwszą, odruchową alternatywą. Nawet, jeśli oficjalnie przyznaje, że to tylko figura retoryczna, to w każdym razie musi założyć przynajmniej to, że człowiek mógłby być lepszy i może być lepszy w przyszłości, jeśli będzie cywilizowany inaczej niż jest. Czyli, najpierw trzeba istniejącą cywilizację zburzyć i uczynić człowieka dzikim, żeby potem mógł się rozwinąć w całej pełni, bez tego, co ameliorysta ma za przyprawiony mu przez przodków garb: czy garbem tym jest Pan Bóg i jego ziemskie przedstawicielstwo w postaci Kościoła – matki naszej, czy państwo, czy rodzina mieszczańska, czy mieszczańskie wychowanie, czy wreszcie: własność prywatna. Bez takiego założenia nie można układać projektów naprawy tego świata. Wszyscy oni zatem – i Fourier, i Marks i Freud i Marcuse, żeby tylko co poniektórych wymienić – od Jana Jakuba się wywodzą, z niego bierze się ich ród (ideowy).
Janem Jakubem czuć też mocno i jednoznacznie od na ogół całkiem skądinąd bezideowych dzisiejszych mediów. Pracowałem w „Super Expressie“, to wiem, co piszę! Zasadą naczelną, którą mi szef przy każdej okazji wpajał, było to, że mamy naszemu targetowi schlebiać. Co w przekładzie z ludzkiego na nasze oznacza, że w żadnym razie, nie wolno mu stawiać żadnych wymagań. To nie on musi się nauczyć po polsku. To my mamy pisać tak, żeby jemu się przynajmniej wydawało, że rozumie. Target ekscytuje się seksem, przemocą i brudami ze świata możnych i sławnych? OK, dajemy mu to, co go interesuje. I nic innego. W ten sposób się człowieka odcywilizowuje. Czytelnik tabloidów i oglądacz telewizji dużo bliższy jest temu stanowi natury, o którym myślał Jan Jakub, niż owi Irokezi, na których on sam się powoływał. Irokezi, w porównaniu z konsumentami współczesnej papki medialnej, to ludzie cywilizowani aż do przesady! Przestrzegać musieli bardzo skomplikowanych kodeksów zachowań; pamiętać własną genealogię i stopnie pokrewieństwa z kilkoma setkami krewnych i powinowatych, a wreszcie – o każdej, dowolnej roślinie, jaką tylko można znaleźć w ich rodzimej puszczy, potrafili pewnie opowiedzieć więcej, niż nasz współczesny konsument medialnej papki potrafi wydalić z siebie sensownej informacji przez całe życie. Czytałem gdzieś, że ktoś stwierdził, iż jedno wydanie współczesnej gazety zawiera więcej bitów informacji, niż chłop pańszczyźniany z XVII wieku przyswajał przez całe życie. Może tak. Ale ile z tej informacji jest użyteczne? W praktyce: nic. No, chyba, że to „Gazeta Wyborcza“. Wtedy przynajmniej od razu wiadomo, że jest odwrotnie, niż piszą…
Dyskusje, w które się wdałem, dotyczą homoseksualizmu i (rzekomej) pedofilii w Kościele. Jasnym jest, że nie da się ich zakończyć w ten sposób. Ale czy ja chociaż próbuję kogokolwiek do czegokolwiek przekonać? Pewnie, że nie próbuję! O nic innego mi nie chodzi, jak tylko o sławę i pełen trzos (baronową możecie sobie zabrać: nigdy nie byłem w tym dobry, a teraz już czuję się stary i dobrze mi z tym). Dlatego też powtarzam jedynie: demonstrowanie seksualnej odmienności, nie należącej do historycznie usankcjonowanego kanonu akceptowanych społeczenie zachowań nie służy niczemu, poza niszczeniem tego kanonu. Nowego w każdym razie na pewno nie tworzy. A jeśli nawet, to jest to eksperyment co najmniej niebezpieczny. I nie ma żadnej pewności co do tego, czym się zakończy. Na razie kończy się stanem natury wedle Jana Jakuba, a raczej wedle tego, co on sobie na temat owego stanu natury roił był.
Ekscytowanie się publicznym upadkiem biskupów (podobnie jak równie sadystyczne ekscytowanie się publicznym upadkiem lekarzy czy polityków – i stąd niejaki Z. Ziobro nigdy nie będzie bohaterem mojego romansu… po nim zresztą od razu widać, że to zaprzedany Jana Jakuba miłośnik i naśladowca!), to zwykła dzicz. Ta sama dzicz, która towarzyszyła w drodze na szafot wszystkim wielkim i możnym w dziejach tego świata, jeśli tylko na szafot trafili. Fascynacja takimi wydarzeniami jak ostatnie, oburzające zachowanie belgijskiej policji bodaj czy nie jest społecznie bardziej szkodliwa, niż godne pożałowania występki, które były owego zachowania pretekstem. Występki te dotknęły bowiem wąskie grono nieszczęśników, którzy mieli pecha trafić w niewłaściwe miejsce w niewłaściwym czasie. Publiczny lincz na biskupach, lekarzach czy nawet politykach (choć ci ostatni, oczywiście, najmniej na współczucie zasługują), dotyka nie tylko linczowanych, ale i wszystkich, którzy w linczu uczestniczą, albo mu się z lubością przypatrują. Co czasem nawet potrafi spostrzec „Gazeta Wyborcza“. Gdy Ziobro linczował w Polsce lekarzy, organ ów dostrzegł, jakie to ma skutki dla skłonności potencjalnych dawców organów i ich rodzin do współpracy z transplantalogami. Skłonność wiernych do współpracy z księżmi „Gazety Wyborczej“ oczywiście nic nie obchodzi, a nawet wprost przeciwnie (by tak rzec). Zobaczymy jednak, co się będzie działo, gdy ta nie współpracująca z księżmi tłuszcza, zacznie palić i rabować biurowiec „Agory“?