Zatrzymajmy się chwilę nad tą opinią. Poza dyskusją pozostaje fakt, że w większości przypadków kobiety rzeczywiście zarabiają mniej, niż mężczyźni. Nie zaprzeczają temu nawet najbardziej radykalne feministki, reprezentujące wszystkie możliwe płcie, przeciwnie – eksponują ten fakt jako dowód, że najcięższa jest dola kobiet. Ciekawe, że opinia, jakoby najcięższa była dola kobiet, jest bardzo podobna do panującej jeszcze 100 lat temu opinii, jakoby najcięższa była dola chłopa. Na tym patencie jechały wszystkie partie, tzw. „ludowe”, dorabiając nawet do tego ideologię w postaci agraryzmu. Podstawowa tezą agraryzmu była opinia, że co jest dobre dla chłopów, to musi być dobre dla państwa. Nie tylko dlatego, że – jak wiadomo – każdy jest chłopem, chyba, że jest babą, ale przede wszystkim dlatego, że w okresie największego rozkwitu agraryzmu, w zacofanych ekonomicznie krajach chłopi rzeczywiście stanowili około 70 proc. społeczeństwa, więc choćby ze względów statystycznych agraryzm wydawał się nawet uzasadniony. Ale na przestrzeni ostatnich 100 lat sytuacja się zmieniła i obecnie rolnictwo nie wytwarza nawet 10 proc. PKB, a i społeczne znaczenie warstwy chłopskiej odpowiedni zmalało. Toteż zmalało i znaczenie partii „ludowych”, które – jak PSL w naszym nieszczęśliwym kraju – tylko dlatego maja polityczną reprezentację, że jeszcze za głębokiej komuny opanowały instytucje utworzone gwoli obsługiwania „wsi i rolnictwa”. Potężne rodzinne klany, które z kierowania tymi instytucjami – a powiedzmy sobie entre nous – za ich pośrednictwem dojące Rzeczpospolitą – z „reprezentowania interesów wsi i rolnictwa” uczyniły sobie sposób na życie i pozór moralnego uzasadnienia pasożytowania na państwowym organizmie – tworzą aparat wyborczy, dzięki któremu PSL przeczołguje się przez próg wyborczy, komercjalizując co do grosza swój polityczny wpływ. Skoro „kobiety” zaczynają przechwytywać tę płaczliwą „ludowcową” retorykę, to jeszcze jeden dowód, że nie tylko są wykorzystywane, ale i same uwierzyły, iż są awangardą współczesnego proletariatu – między innymi dlatego, że mniej zarabiają.
No dobrze – ale to, że mniej zarabiają, musi mieć jakieś przyczyny. Złośliwością i perfidią „męskich szowinistycznych świń” wytłumaczyć tego chyba nie można, a nawet gdyby było można, to by znaczyło, że „kobiety”, w odróżnieniu od „chłopów” najwyraźniej nie potrafią wykorzystać swojej 50-procentowej obecności w społeczeństwie nawet do wymuszenia wyrównania wynagrodzeń. Czyżby rzeczywiście były głupsze od „chłopów”, którzy – jeśli nawet lamentowali – to zawsze w nadziei obcinania jakichś kuponów od swojej ciężkiej doli? Jednak takie uzasadnienie zostawmy sobie na koniec, aż wyczerpiemy inne możliwości. Oto Korwin twierdził, że kobiety zarabiają mniej, bo są „słabsze” od mężczyzn. Bywają oczywiście wyjątki, ale one tylko potwierdzają regułę; kobiety rzeczywiście są słabsze od mężczyzn. Ten pogląd podzielają nawet ustawodawcy, zakazując kobietom, albo ograniczając im możliwości wykonywania prac, do których mężczyźni dopuszczani są bez żadnych ograniczeń. Dotyczy to zwłaszcza zajęć wymagających dużego wysiłku fizycznego, ale znajduje też wyraz w płciowej separacji podczas zawodów sportowych. O ile mi wiadomo, niedopuszczalne są walki bokserskie między kobietami i mężczyznami, a nawet takie niekontaktowe dyscypliny, jak biegi czy skoki. Jak dotąd zatem Janusz Korwin-Mikke ani na jotę nie minął się z prawdą, w dodatku z prawdą oczywistą dla każdego spostrzegawczego człowieka, który potrafi ze swoich spostrzeżeń wyciągać wnioski. To, czy kobiety są niższe od mężczyzn, łatwo sprawdzić. Otóż średni wzrost kobiet na świecie wynosi 1,60 m, podczas gdy średni wzrost mężczyzn w Polsce wynosi 177 cm. Nie da się tedy ukryć, iż kobiety generalnie są niższe od mężczyzn. Zatem nadal Janusz Korwin-Mikke ani na jotę nie minął się z prawdą. No tak, ale powiedział też, że kobiety są mniej inteligentne, niż mężczyźni. Takiej opinii niepodobna ani potwierdzić, ani zaprzeczyć, choćby z tego powodu, że kategoria „inteligencji” jest – w porównaniu z takim na przykład wzrostem, czy siłą – bardzo mało precyzyjna. Wprawdzie istnieją ilorazy inteligencji, ale przyglądając się wielu osobom, które legitymują się wysokimi ilorazami, można tylko utwierdzić się w przekonaniu, że te pomiary muszą być obciążone wysokim stopniem uznaniowości. Zwrócił na to uwagę już dawno Gilbert Keith Chesterton, opisując w jednym z opowiadań z cyklu „Przygody księdza Browna” przesłuchanie prowadzone przy pomocy tzw. „wykrywacza kłamstw”. Zatem o ile poprzednie opinie wygłoszone przez JK-M były absolutnie prawdziwe, to ta ostatnia wymagałaby weryfikacji.
Wszelako nikt nie podjął nawet takiej próby, natomiast w mediach zawrzało od oburzenia na „skandaliczną” wypowiedź. Oburzyła się Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus, chociaż, zwłaszcza w jej przypadku, nie zaszkodziłaby reakcja bardziej umiarkowana, obsztorcował Korwina niejaki Piers Morgan, nazywając go „obrzydliwą, szowinistyczną świnią”. Uważna lektura życiorysu zawodowego red. Morgana przekonuje, że to osobnik nieco szubrawy, ale za to obdarzony tupetem co najmniej takim, jak w naszym nieszczęśliwym kraju Kuba Wojewódzki, co to „odkorkowuje” kolejne panienki, które potem zostają damami, a nawet – intelektualistkami. Przypadek Piersa Morgana pokazuje, że ubecka maniera przesłuchiwania i sztorcowania gości zapraszanych do studia, przeszła z naszego nieszczęśliwego kraju również za granicę. U nas manierę tę upowszechniła resortowa „Stokrotka”, nie tylko wyedukowana w niej w następstwie intensywnego szkolenia bojowego i politycznego w jakichś bezpieczniackich watahach, ale również nasiąkła w atmosferze domu rodzinnego. Jak zauważył Adam Grzymała-Siedlecki, w rodzinach prawniczych upowszechnia się jurydyczna atmosfera. Udziela się ona nawet dzieciom, które potem w szkole domagają się świadków na potwierdzenie, że dwa dodać dwa jest cztery. Nic dziwnego, że w domach bezpieczniackich dzieci nasiąkają atmosferą ubecką i później nie potrafią już normalnie rozmawiać z nikim, tylko go przesłuchują tak, żeby się przyznał. Z żadnym dziennikarstwem nie ma to oczywiście nic wspólnego, bo dziennikarz zaprasza swego rozmówcę po to, by pytaniami wydobyć z niego to, co tamten naprawdę myśli, a nie po to, by mu udowodnić, że jest głupszy od niego. To nie są dziennikarze, tylko funkcjonariusze reżymu, który ich wynajął do mokrej roboty.
Bo przypadek europosła Janusza Korwin-Mikke jest znakomitą ilustracją procesu podmywania Europy przez faszyzm. Na temat faszyzmu narosło wiele nieporozumień, głównie za sprawą żydokomuny, która za wszelką cenę próbuje się od faszyzmu zdystansować ze względu na podobieństwo graniczące z identycznością. Dlatego stara się skojarzyć faszyzm z niechęcią do Żydów i w ogóle – utożsamić go z Adolfem Hitlerem, którego wizerunek też zresztą przykrawa do aktualnych potrzeb propagandowych. Tymczasem faszyzm z Żydami nie ma nic wspólnego, jeśli oczywiście nie liczyć Żydów-faszystów – bo przecież żaden naród – również żydowski – nie jest na faszyzm impregnowany. Istotą faszyzmu jest bowiem przekonanie, że państwu wszystko wolno, co w krótkich żołnierskich słowach wyraził wynalazca faszyzmu Benito Mussolini: „wszystko w państwie, nic poza państwem, nic przeciwko państwu”. Otóż w wieku XIX, zwłaszcza w drugiej jego połowie, w Europa cieszyła się chyba największym zakresem wolności i nie bez powodu ten okres przeszedł do historii jako „belle epoque”. Skończył się on w roku 1914, kiedy to wybuchła Wielka Wojna, w następstwie której, pod pretekstem patriotycznego zdyscyplinowania, totalniacy uchwycili swoje narody za mordę, wprowadzając szeroką falą coraz to nowe, socjalistyczne wynalazki. Trzeba nam bowiem wiedzieć, że faszyzm jest jedną z licznych odmian socjalizmu, jedną z jego rozmaitych społecznych inżynierii. Ta wojenna tresura nieodwracalnie zmieniła oblicze europejskich narodów, czyniąc je podatnymi na pogłębienie tresury, czemu sprzyjał szowninizm głoszący konieczność poświęcenia jednostki dla „narodu” albo „ludu” – w mutacji bolszewickiej. W rezultacie tej tresury ludzie, którzy w okresie „belle epogue” człowieka twierdzącego, że jeśli jeden człowiek chce coś powiedzieć drugiemu, to musi najpierw uzyskać pozwolenie od trzeciego, z pewnością uznaliby za wariata i oddali pod opiekę infirmerów, teraz nie tylko uznawali taki pogląd za „oczywistą oczywistość”, ale w dodatku uważali, że każdego, który tę dyscyplinę łamie, trzeba przywrócić do pionu. Druga wojna światowa te sprzyjające triumfowi faszyzmu postawy jeszcze upowszechniła. Melchior Wańkowicz relacjonował proces wytoczony przeciwko kilku Polakom, „dipisom” przebywającym w jednym z tymczasowych obozów. Podejrzaną o kradzież jakiejś rzeczy Polkę ludzie ci poddali przesłuchaniu, w trakcie którego, gwoli wymuszenia zeznań, wbijali jej drzazgi pod paznokcie. Kobieta ta uważała tę procedurę na normalną i uzasadnioną, a skarżyła się tylko na to, że owe drzazgi nie zostały uprzednio zdezynfekowane. I tak już pozostało, ugruntowało się, a nawet rozbudowało, co przecież socjalfaszyzm szaleje w Europie niczym tornado.
Jego produktem jest nie tylko przewodniczący Parlamentu Europejskiego Antoni Tajani, który prawdopodobnie nie zdaje sobie sprawy z tego, że jest faszystą, podobnie jak molierowski pan Jourdain nie wiedział, że mówi prozą, nie tylko szubrawy redaktor Piers Morgan, który, jeśli nie jest świadomym faszystą, to musi być durniem i właśnie dlatego został celebrytą – ale również te tysiące mikrocefali, które podpisywały się pod petycją, by europosła Janusza Korwin-Mikke pozbawić mandatu. Mikrocefali – bo na skutek umysłowego ograniczenia nie zdają już sobie sprawy, iż w ten sposób żądają ograniczenia również własnej wolności. Jeśli bowiem występują jakieś opinie zatwierdzone do wierzenia i opatrzone sankcją przymusu państwowego, to znaczy, że swoboda wypowiedzi już nie istnieje, że o tym, co wolno mówić, a nawet – co wolno myśleć, decyduje sanhedryn, kierując się sobie tylko znanymi, ale z pewnością złowrogimi zamiarami.
Stanisław Michalkiewicz
Artykuł • tygodnik „Najwyższy Czas!” • 21 marca 2017
Jeden komentarz