Rzeczpospolita Rycerzy Bożych
26/05/2011
711 Wyświetlenia
0 Komentarze
18 minut czytania
Podobieństwo uczuć religijnych do narodowych to właściwie truizm. Co najmniej od „Wielkiej Improwizacji“ w III części „Dziadów“ – a i Żeromskiemu trochę później się napisało, cytuję: „Pański syn wielbi ojczyznę jak Boga“.
Skąd się to jednak wzięło i jakie miało skutki?
Wieki temu, w doborowym zresztą towarzystwie, wziąłem udział w projekcie, od którego teraz pożyczam tytuł. Z naszej
analizy korespondencji „Diabła“ Stadnickiego z wojewodą Hieronimem Jezłowickim wynikło, że zasadnicza rozbieżność między nimi możliwa była do wytłumaczenia w kategoriach religijnych. Stadnicki, jako protestant, wierzył w łaskę i wynikającą z niej indywidualną charyzmę – dzięki której, mógł robić co chciał. Jezłowicki, katolik, przeciwnie – oglądał się na autorytet instytucji. Nie ma zresztą potrzeby tego wszystko powtarzać, każdy zainteresowany może sobie sam przeczytać.
Tak było na samym początku XVII wieku. Jednak w zasadzie aż do końca wieku XIX w odniesieniu do prostego ludu (nie arystokratyczno – szlacheckiej elity) poprawniej jest używać terminu „mówiący po polsku katolik“ – niż „Polak“. Zwykle tak się robi próbując np. ocenić potencjał demograficzny Polaków pod zaborami.
Z kolei Adam Zamoyski w swojej syntezie dziejów Naszej Umęczonej Ojczyzny stawia tezę, że tolerancja religijna Sarmatów stąd się wzięła, iż w czasie, gdy cała Europa do krwi ostatniej (bliźniego swego ma się rozumieć…) debatowała nad ezoterycznymi kwestiami Przeistoczenia i Usprawiedliwienia przez Wiarę – nasi wąsaci i szablaści przodkowie ni mniej ni więcej, tylko próbowali zbudować Raj na Ziemi: wcielić w życie ustrój sprawiedliwy. To z całą pewnością nie jest do końca prawda – i w działaniach „ruchu egzekucyjnego“ i twórców unii lubelskiej czy też elekcji viritim gołym okiem widać przede wszystkim pragmatyzm, a i nieskrywaną, bezwstydną jak na nasze dzisiejsze, zakłamane czasy – dawkę osobistego interesu, zwanego pospolicie „prywatą“. Coś jednak jest na rzeczy – bo teza ta daje się bronić w pewnych granicach. Jeden z legatów apostolskich, bezskutecznie próbujących podniecić letnią wiarę Polaków notował, jak w miarę zmiany tematów dyskusji, ewoluowały nastroje jego rozmówców. Już nie pamiętam ani autora, ani dosłownej treści listu, ale sens był taki, że gdy rozmawiano o dogmatach i liturgii – Polacy okazywali się żarliwymi katolikami. Gdy przyszło do jurysdykcji sądów kościelnych – stawali się zaprzedanymi kalwinami. A już wzmianka o dziesięcinach zmieniała ich wprost w antytrynitarzy!
Można w tym widzieć równie dobrze przejaw kobiecej wręcz niekonsekwencji sarmackich umysłów, interesowności posuniętej do ostatnich granic, jak właśnie, całkiem przeciwnie – swoistego idealizmu, wedle którego niezależnie od takich czy innych różnic w poglądach, wspólne sprawy da się rozumnie i sprawiedliwie rozsądzić, jeśli wszyscy, w tym także Kościół (który, ma się rozumieć, nie miał na to najmniejszej ochoty…) gotowi będą do kompromisu.
Jak Państwo doskonale wiecie z moich poprzednich esejów, w to, że ludzkie sprawy da się rozsądzić rozumnie i sprawiedliwie nie wierzę – w żadnych okolicznościach. Taka zatem hipotetyczna wiara naszych przodków byłaby oczywiście niezgodna ze zdrowym rozsądkiem i dogmatami Kościoła, matki naszej – i całkiem możliwe, że właśnie owa wiara doprowadziła ich do ostatecznego upadku.
Kluczowym terminem dla rozwikłania naszej dzisiejszej zagadki (piszę tak, choć nie wiem, kiedy zdążę wreszcie ten tekst zakończyć – zacząłem go klecić… w niedzielę rano, ale ciągle coś mi przeszkadza dokończyć, choć ma być niedługi!) jest pojęcie „wspólne sprawy“, którego powyżej użyłem.
Przywykliśmy dzisiaj do twierdzenia, że religia to „sprawa prywatna“. Mało tego! Tak naprawdę to i narodowość jest w dzisiejszych czasach „sprawą prywatną“. Kto by dzisiaj, w dobie masowej emigracji za chlebem (i to emigracji nie indyferentnych narodowo społecznych dołów jak wcześniej, tylko potencjalnej młodej elity po studiach – spuśćmy już może zasłonę litościwego milczenia na jakość tych studiów, ale zawsze…) umiał z sensem pisać „Polakiem jestem i mam obowiązki polskie“ – jak nasi XIX-wieczni dla odmiany przodkowie..? To tylko drętwa gadka, coraz częściej używana przez pewnego nie stroniącego od egzotycznych czapeczek, przyszywanego Kaszuba (tak dookólnie to obejmuję, co by ABW czy innemu CBŚ nie robić kłopotu: droga nam strasznie się rozjeździła przez tę suszę, jeszcze by tu kolumną na sygnale pędząc utknęli i byłby wstyd…), który zapomniał co obiecywał był lat temu kilka – że to on ma się starać, by do Polski warto było wrócić, a nie odwrotnie. I zaiste, jest to jedynie drętwa gadka, a ja jestem ostatnim, który miałby P.T. Czytelników jakimś tam patriotyzmem katować.
Musimy jednak zdawać sobie sprawę ze zmiany w ludzkim, a przynajmniej europejskim (no dobrze: co najmniej w polskim – o innych niech się inni wypowiadają…) sposobie myślenia. 100 lat temu i narodowość i religia były „sprawami wspólnymi“. Teraz nie są. Możemy to uważać za wyzwolenie od tyranii grupy, indywidualizację, atomizację czy zgoła alienację – jak kto woli. Ale ta zmiana rzeczywiście zaszła. Czy jest to zmiana trwała? W historii zdarzało się, że syta, pewna siebie i skłonna do intelektualnych gier elita ulegała czemuś na kształt takiej jak my obecnie indywidualizacji. Przydarzyło się to Grekom, potem Rzymianom – i w żadnym razie nie były to zjawiska trwałe. Już późne Cesarstwo to zdecydowany powrót do myślenia kolektywnego. Nigdy też żadna elita nie próbowała tego trudnego sposobu myślenia (trudnego, bo jak Państwo doskonale wiecie, nie ma rzeczy straszniejszej i bardziej wstrętnej ludowi od wolności! O czym też już wiele razy pisałem…) narzucić społecznym dołom.
Biorąc pod uwagę powyższe, prognozy na przyszłość nie rysują się dobrze. Myślenie kolektywne powróci, tyle że pewnie w o wiele bardziej prymitywnej formie niż to było 100 lat temu – plemienia zamiast narodu i pogaństwa zamiast chrześcijaństwa. Nie o prognozach jednak być miało, tylko o stosunku religii do narodowości…
Mam niejasne póki co wrażenie – być może w toku dyskusji z Państwem sprawa ta się rozstrzygnie tak czy inaczej – że zarówno przejście od „spraw wspólnych“ do „spraw prywatnych“, jak i tocząca się równolegle zaciekła wojna między religią a nacjonalizmem o dominację nad „obszarem spraw wspólnych“: że oba te zjawiska wynikły ze wspólnej podstawy.
W końcu to już widać w postawie pana Stadnickiego. Jego sam Bóg osobiście i bez pośredników wybrał, łaską obdarzył i o zbawieniu upewnił – może więc robić, co chce. Może być, jak i był, warchołem i tyranem, tkankę „spraw wspólnych“ niszczącym swoim zachowaniem i przykładem. Odrzucenie autorytetu instytucjonalnego w sprawach religijnych prowadzi także do zakwestionowania takiego samego autorytetu w sprawach publicznych.
Coś musi miejsce tych autorytetów zająć. Miejsce autorytetu religijnego zajmują różnego rodzaju przesądy i zabobony. Nic dziwnego że apogeum polowań na czarownice to okres PO reformacji i że właśnie w krajach protestanckich czarownic spalono zdecydowanie najwięcej (ostatnią spalono na Mazurach w 1811 roku). Polowania te przy tym okazały się nieskuteczne – czarownice przetrwały i obecnie rządzą światem. Dowód? Dowód jest prosty: pokażcie mi Państwo kolorowe czasopismo dla ludu bez horoskopu..?
Co zaś zajmuje miejsce autorytetu świeckiego? Cóż, ludzie nie byli od razu gotowi do przyjęcia kosmopolitycznego pacyfizmu, tolerancji i idei „praw człowieka“. Przynajmniej – nie w skali globalnej. Pomijając wszystko inne, wydaje się, że byli na to niedostatecznie jeszcze syci i zadowoleni z życia – jak coś człowiek boli i uwiera, jak mnie teraz brak dochodów, to dobrze jest przynajmniej symbolicznie sobie ulżyć, na przykład gnębiąc bliźniego swego, co skądinąd jest doskonałym i uniwersalnym remedium na bardzo wiele duchowych mąk.
Tak więc miejsce autorytetu świeckiego zajęła swoista idolatria – kult władzy przebrany w formę nacjonalizmu (co wydaje się, tak na marginesie, zajwiskiem o tyle przypadkowym, że chyba – jak mi się wydaje – nacjonalizm pojawił się tylko dlatego, że przodujące w tej przemianie były kraje Europy Zachodniej, które zarazem, były też stosunkowo najbardziej jednolite językowo i kulturowo), czyli jakby czci ludu dla własnego niemytego jestestwa – wyznając bowiem kult narodu, samego siebie czci tym aktem lud niemyty.
Pierwszym etapem tej przemiany był wybuch ostrego konfliktu pomiędzy władzą świecką a autorytetem duchowym. Widzowie serialu „Ptaki ciernistych krzewów“ którym katowały widzów niektóre z kanałów satelitarnych kilka razy w ostatnim czasie pamiętają jak australijski sędzia pyta się małego chłopca, który pragnie zostać katolickim księdzem: „a jeśli twój kraj znajdzie się w stanie wojny z papieżem, po czyjej staniesz stronie?“ To tradycyjnie anglosaska forma tego konfliktu. We wszystkich krajach chrześcijańskich jednak taki konflikt się pojawił – i wszędzie wygrała go władza świecka, skutecznie eliminując religię z „przestrzeni publicznej“, gdzie mogła stanowić przeszkodę dla nieskrępowanego czerpania radości z panowania i mocy.
W drugim etapie owa „przestrzeń publiczna“ implodowała, pozbawiając władzę świecką sporej części uroku. Otwarta forma tej implozji to czasy dopiero współczesne – ale genezy tego zjawiska dopatrywałbym się w totalitarnych ruchach XX wieku: nie przypadkiem i w nazistowskich Niemczech i w komunistycznej Rosji partia rządzącą (partia – a więc, teoretycznie – dobrowolny związek oparty na wspólnocie subiektywnych przekonań członków!) przejęła wiele funkcji państwa, w tym funkcję najważniejszą – legitymizowania władzy.
Wygląda na to, że jedyną legitymizacją dla obecnych rządów są pełne żołądki rządzonych – i kiedy te żołądki przestaną być pełne, nie uda się w miejsce walących się państw współczesnych stworzyć czegoś nowego: brak jest potencjału dla odbudowy jakiegokolwiek autorytetu, czy to religijnego, czy to świeckiego, bo wszystkie te autorytety uległy już w taki czy w inny sposób erozji.
Polska w czasie, gdy zarówno walka między religią a nacjonalizmem, jak i implozja „przestrzeni publicznej“ zaprzątała świat nie istniała, lub też była państwem o bardzo ograniczonej suwerenności. Pozostawaliśmy zatem na marginesie tych wielkich przemian cywilizacyjnych, raczej je kopiując od innych, niż wnosząc doń jakiś samodzielny wkład.
Tym, co jest u nas oryginalne, to pewne skutki wczesnonowożytnej formy „myślenia kolektywnego“, jakie się w naszych dziejach krwawo odcisnęły. Jak dowodziliśmy wspólnie w przywołanym na wstępie tekście, istotą szlachectwa w rozumieniu tak katolicka Jezłowickiego, jak kalwina Stadnickiego, była jakaś forma wybraństwa – powołania, predystynacji, zwać to można na różne sposoby. Szlachcic polski jednak, aby być szlachcicem, musiał być rycerzem i to rycerzem Bożym – nie byłby sobą i swojej roli społecznej by nie wypełniał, gdyby wedle innych reguł miał postępować.
Mam wrażenie, że ślepe i często, najczęściej – całkiem bezrozumne dążenie do czynu zbrojnego w wieku XIX to właśnie skutek tej mentalno – bytowej kondycji naszej ówczesnej elity. Ona po prostu musiała krwawić, głową w mur bić i trwonić „substancję narodową“ w kolejnych, co pokolenie ponawianych, a z góry daremnych próbach zbrojnego wywalczenia niepodległego państwowego bytu. Nie miało to nic wspólnego z nacjonalizmem (nacjonalizm w Polsce to tak naprawdę dopiero Dmowski – i był to ruch intelektualny radykalnie zrywający tak ze szlachecką tradycją, jak i z powstańczymi metodami!), bo myśmy, byt niepodległy tracąc u końca XVIII wieku, utknęli przez to na wcześniejszym etapie mentalnego rozwoju (czy też, jak kto woli: mentalnej degeneracji…) ludów chrześcijańskich.
Nasze „stronnictwo czynu“ było ruchem religijnym! Nie katolickim co prawda – o tym,
jak co przytomniejsi kapłani reagowali na „stronnictwa czynu“ wybryki, też już Państwu pisałem. Ale religijnym – a nie politycznym. Co oczywiście wiele tłumaczy: na przykład tak zastanawiającą dla nas, znających skutki owych szaleńczych czynów, lekkomyślność w podejściu do fundamentalnej zdawałoby się kwestii kalkulacji środków i szans…