Oblewanie się wodą to tradycja drugiego dnia Wielkanocy. Śmigus-dyngus jest zwyczajem pierwotnie słowiańskim, a wtórnie związanym z Poniedziałkiem Wielkanocnym. Śmigus i Dyngus przez długi czas były odrębnymi zwyczajami. Z czasem tak się jednak zlały ze sobą w jeden, że przestano rozróżniać, który na czym polega. Generalnie – w wolnym tłumaczeniu z niemieckiego – zwyczaj ten prawdopodobnie polegał na wykupywaniu się przez polanie wodą, a samo święto pierwotnie było radosnym czasem po odejściu zimy.
My, chłopcy z blokowiska z wielkiej płyty, których dzieciństwo przypadło na okres mrocznych lat junty Jaruzelskiego, też chcieliśmy fetować po swojemu ową przemianę pór roku :). Coroczny zwyczaj praktykowaliśmy zawsze od 8:00 rano, wychodząc z domu z wiadrem pełnym wody. Na wstępie oblewaliśmy siebie, ale nie tak, by nie trzeba było zmieniać ubrań. Potem rozpoczynało się „polowanie” na płeć piękną (za taką nie mogą się uznawać staruszki, ale i one były celem). Pewna młoda niewiasta zwyczaj kultywowała co roku, więc jej droga do kościoła kończyła się tuż po wyjściu z klatki powrotem do domu i ciepłą herbatą z miodem. Kursowanie po naszych rewirach zawsze kończyło się spotkaniem kolejnej, nam podobnej grupy, z którą rozpoczynaliśmy wojenny szlak, przerywany lokalizowaniem hydrantu z wodą by uzupełnić wiadra tak potrzebnego „paliwa”.
Ludzie z wyższych pięter też czuli klimat (może pod wpływem procentów, spożywanych za komuny nak namiętnie) i bombardowali nas torebkami foliowymi, napełnionymi wodą lub prezerwatywami (robią makabryczne siniaki). Co bardziej szaleni zrzucali worki z… piaskiem – chyba, by nas zabić! Pokonani i wygrani po wodnej bitwie łączyli się w brygadę i taka kilkudziesięcioosobowa, dziecięca dzicz, rozpoczynała rozjuszona atakowanie środków komunikacji miejskiej, wlewając weń wodę. Jak w każdej kampanii wojennej drużyna ruszała na podbój terenów za ruchliwą ulicą, gdzie spotykała podobną sobie, dziecięcą masę. Tu już nie było żartów. Pojawiał się samozwańczy lider a i nadjeżdżający milicyjny fiat 125 z funkcjonariuszem krzyczącym przez „szczekaczkę”, że to nielegalne zgromadzenie, jeszcze bardziej rozogniały sytuację i wnętrze radiowozu zamieniane było w mig w olimpijski basen. Władza nigdy nie próżnowała, szczególnie w momencie gdy w tłumie dzieciaków – nie wiedzieć czemu – pojawiały się przy śmigusie-dyngusie hasła polityczne, np. – „Precz z Komuną”. Wtedy do akcji wkraczały zmotoryzowane oddziały milicyjne, poruszające się nysami oraz tajniacy w fiatach 125 o kolorze „kości słoniowej”. Żarty się kończyły. Uciekalismy przez torowiska, chroniliśmy się w klatkach schodowych, zsypach, by tylko nie poczuć na własnej skórze surowej ręki „władzy ludowej”.
Połamane wiadra, spuchnięty od milicyjnych pałek tyłek a w najgorszym razie – wizyta rodziców po swoją pociechę na komendzie. Wspominam tamte czasy z rozrzewnieniem, a przenosząc je na nasz dzisiejszy, poprawnie polityczny świat, brzmią jak jakaś fantastyka. Dziś zwykłe wyjście z wiadereczkiem czy tak popularnym pistoletem na wodę traktowane jest jako chuligańskie wybryki i kosztować mogą winowajców sporą sumę. Za oblewanie wodą można dostać nawet 500 złotych mandatu (oblanie woda może zniszczyć podobno ubranie albo telefon czy inny gadżet) lub popsuć fryzurę od modnego stylisty. Dowcipnisie, wchodzący bez pozwolenia na ogrodzony teren, mogą spodziewać się nawet kary roku więzienia za naruszenie… miru domowego. Powiedzcie, kochani, żyłem jako smarkacz w zamkniętym od świata bloku komunistycznym i jako dzieci mogliśmy swobodnie wychodzić na dwór, spotykać się na podwórku, psocić, dokazywać. Dziś w „Wolnej Polsce” za wytknięcie nosa ze śmigusówką czekają… „sanki” a rodziców takiego „chuligana” – publiczny lincz. Wesołych Świąt i Mokrego Dyngusa!
Roman Boryczko,
marzec 2016
Za: http://www.siemysli.info.ke/