Podobno nabieranie ludzi jest tak powszechne, że Prima Aprilis powinien być polskim świętem narodowym. Gdy jednak spojrzeć na zagadnienie z innej perspektywy, nie jest już tak wesoło.
Każdemu chyba zdarzyło się, że dał się nabrać na jakiś żart primaaprilisowy. Rzecz w tym, na jakie żarty ludzie dają się nabierać.
Jeśli są to informacje o wielorybie w Wiśle czy ostrzeżenia przed radioaktywnym prądem, to jeszcze pół biedy. Składanie tego na karb naiwności czy niewiedzy nabranych jest wszelako pójściem na łatwiznę. Pomija bowiem fakt, że żyjemy w tzw. szumie informacyjnym – każdego dnia jesteśmy bombardowani taką ilością informacji, że nie jesteśmy nie tylko w stanie ich wszystkich przyswoić, ale nawet wnikliwie się z nimi zapoznać.
Tu jednak pojawia się pytanie o skalę manipulacji, jakiej jesteśmy poddawani.
Gdy żarty dotyczą sfery polityki sprawa nabiera jeszcze innego wydźwięku.
Z jednej strony może bowiem oznaczać, że „wojna polsko – polska” osiągnęła poziom, w którym przypisywanie wszelkiego draństwa czy głupoty przeciwnikom stało się akceptowalną formą walki politycznej. Przerabialiśmy to już w Europie w ubiegłym stuleciu i wiemy, czym się kończy.
Z drugiej strony może świadczyć o przekonaniu części społeczeństwa, że politycy mają absurdalne (by nie powiedzieć – kretyńskie) pomysły regulacji, głupio je uzasadniają oraz nagminnie gadają głupoty. Dla aktorów sceny politycznej powinien to być dzwonek ostrzegawczy, szczególnie jeśli akurat są przy władzy. Może warto by się zastanowić nad sobą i wprowadzanymi regulacjami?