W latach 70-tych ubiegłego wieku, ni stąd ni zowąd, eksplodowała na polskiej prowincji moda na dekorowanie najrozmaitszych budynków mozaikami z tłuczonego szkła i ceramiki. Pamiętacie? Były to zazwyczaj dość nieudolne i krzykliwe szlaczki, wzorki, mandale oraz pizdryki pochodzące najczęściej z recyklingu, które pokrywały (pożerały wręcz) powierzchnię ścian a nawet stropów, koniecznie bez żadnego związku z funkcją i konstrukcją zainfekowanego budynku, oraz kolorystyką otoczenia. Najczęściej jedyną porządkującą treścią (ideą) jaką dawało się z tych „zdobień” wydedukować była tzw zasada: „horror vacui”. Czyli tzw strach przed pozostawieniem pustego miejsca. Choćby najmniejszego skrawka. Jak się już raz coś takiego gdzieś zaczęło to obowiązywał totalitarny przymus wypełniania wszystkiego. U osób trochę bardziej wyrobionych estetycznie budziła ta twórczość uczucie politowania i była okazją do tanich drwin, często też do okazywania demonstracyjnego zażenowania, niesmaku, a nawet zgorszenia w stylu ostatnio zaprezentowanym przez panią Agatę Młynarską odnośnie wpływu programu 500+ na nadbałtyckie kurorty. Apropos, czy się komu to podoba czy nie, nasze 500+ wydamy w pierwszej kolejności na adwokatów.
Muszę przyznać, że ów mozaikarski renesans schyłkowego PRL-u zawsze był dla mnie dość tajemniczy i na swój sposób interesujący. Niestety, jak się „nie wiadomo skąd” pojawił tak też z czasem całkiem zanikł. Do dziś niewiele się już zachowało zabytków tamtej epoki.
Kiedyś usłyszałem interesującą hipotezę iż prąd ów w polskiej sztuce ludowo-demokratycznej był dalekim i oczywiście bardzo ubogim krewnym oryginalnej twórczości Antonio Gaudiego. Tego od słynnej bazyliki „Sagrada Familia” w Barcelonie. Kto był na miejscu i na własne oczy widział ten cud inżynierii, sztuki i duchowości, będzie wiedział o co chodzi…
Równolegle funkcjonowała też bardziej prawdopodobna moim zdaniem koncepcja, iż teoretyczną podstawę temu szkiełkowemu pacykowaniu nad Wisłą dały wybitne traktaty i prace ulubieńca europejskiej nowej lewicy: Le Corbusiera. Oczywiście po wcześniejszym prawomyślnym zaadoptowaniu ich do przaśnych warunków i wdrożeniu przez najwybitniejszą naszą, marksistowsko prefabrykowaną neointeligencję.
Dlaczego wspominam tu o tej kolorowej przygodzie polskiej architektury z czasów schyłkowej komuny?
Chyba najbardziej z powodu pewnego skojarzenia, pewnej subtelnej analogii, a raczej myślowej paraleli, która się pojawiła w mojej głowie podczas jednego z posiedzeń skierniewickiego sądu karnego pod przewodnictwem sędziego Krzysztofa Kotyni.
A było to tak: Głównym punktem programu tego posiedzenia było przesłuchanie Janiny Wawrzyniak, dyrektora Miejskiego Ośrodka Pomocy Rodzinie, na okoliczność posiadania przez nią bądź nieposiadania akt sprawy; wytworzenia przez MOPR bądź niewytworzenia w tej sprawie jakichkolwiek dokumentów prawem wymaganych. Przesłuchanie to było ukoronowaniem półrocznych nieomal zabiegów moich i mojego obrońcy, oraz licznych podchodów wobec sędziego, który z jakichś, sobie tylko wiadomych powodów, „za chiny” nie chciał się zgodzić na przeprowadzenie tego fundamentalnego przecież dowodu. Przesądzającego o przestępczym charakterze najścia J. Rosłona na dobro mojej rodziny. Ciężar przesłuchania oczywiście spoczywał na mnie. Reszta osób obecnych na sali wyglądała na zupełnie niezainteresowaną tym zagadnieniem. Redaktor Anna Wójcik Brzezińska i Jarosław Rosłon wydawali się w ogóle nie rozumieć o co tu chodzi. Prokurator skupił się na tłumieniu i ukrywaniu odruchu ziewania. Nawet mój adwokat coś notował i tylko sędzia Kotynia dwoił się i troił uchylając kolejne moje pytania, bądź w ostateczności protokołując własne domysły jako odpowiedzi świadka. Ale trzeba gwoli sprawiedliwości podkreślić w tym miejscu, że dyrektor Wawrzyniak nie ułatwiała mu zadania, mimo jego uwag wciąż odpowiadała nieśmiało, drżącym i cienkim głosikiem. Do tego tak cicho, że w ogóle nie dawało się wyłowić treści, ani nawet suchych trzasków tak charakterystycznych dla niej i dla wieloletnich palaczy. Jakby w ogóle przestała być sobą? W tym dniu rzeczywiście nie przypominała siebie, tej zwykle pewnej i urzędowo zadowolonej biurokratko-celebrytki. Nawet ubranie miała jakieś takie wypłowiałe i nijakie. Była jakby zminiaturyzowana, pomięta i zalękniona, na twarzy poszarzała i zupełnie pogubiona. Udało mi się w końcu z niej wydusić i doprowadzić do zaprotokołowania zaznania, że MOPR nie wytworzył nigdy w mojej sprawie żadnej dokumentacji, a nawet, że nie wszczął nigdy żadnego w tej sprawie postępowania. Tym sposobem udało mi się zablokować raz na zawsze możliwość „wytworzenia” takiej dokumentacji post factum. Od tego momentu przyszłość mojej rodziny zarysowała się bardziej optymistycznie.
Na zakończenie zadałem pani dyrektor pytanie całkiem niewinne i w pełni na miejscu, które jednak zelektryzowało obecnych, sprawiło że nagle wszyscy zaniemówili a potem zerwali się na równe nogi i poczęli się przekrzykiwać. Gęgali dosłownie jak stado gęsi ratujących co najmniej Rzym, albo falanga cohn-bendiciątek udających się na genderową prowokację. Zapach adrenaliny dosłownie zatopił atmosferę sali rozpraw. O dalszej nudzie nie mogło być mowy. Pytanie brzmiało mniej więcej tak: Czy jako pracodawca zatrudniający funkcjonariusza Jarosława Rosłona i dający mu pełnomocnictwo do wkraczania w delikatną substancję relacji międzyludzkich posiada pani niezbędną wiedzę dotyczącą jego orientacji seksualnej? Spodziewałem się prostej odpowiedzi: Tak. Nie otrzymałem żadnej.
W tym właśnie momencie, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu wzniósł się wspomniany klangor. Pierwszy zerwał się na równe nogi sąd i redaktor Anna Wójcik Brzezińska, która wrzeszczała coś, że to oburzające, że to normalnie homofobia jest i w ogóle sianie nienawiści! Zaraz za nią poderwał się Jarosław Rosłon, spurpurowiały na twarzy i piskliwym, mocno zdezorientowanym głosikiem zaczął wszystkich zapytywać: „a co to ma do rzeczy, co to kogokolwiek może obchodzić, a co to ma za znaczenie, itd?” Dyrektor MOPR odwróciła się do sądu plecami i przyłączyła do ogólnego klangoru łypiąc co i rusz nienawistnym wzrokiem w moją stronę. Pani prokurator pokręciła z dezaprobatą głową i zgłosiła liczne wnioski, ale w tym zgiełku nie dosłyszałem o co jej chodziło. Mój adwokat zbladł, a sędzia w końcu się opanował i usiadł dając znaki wszystkim żeby się uspokoili. Następnie nakazał protokolantce aby zanotowała, że jeśli jeszcze raz wspomnę słowem o orientacji seksualnej Jarosława Rosłona to on za obrazę sądu skaże mnie na jakąś straszną grzywnę – zdaje się 10 tys złotych. Pamiętam, że bardzo zaskoczyło mnie, zdziwiło i zaciekawiło powiązanie orientacji seksualnej tego dzieciaka z obrazą sądu?
Wszyscy natychmiast zamilkli tylko Jarosław Rosłon jeszcze przez jakiś czas bełkotał jak mantrę „jakie to ma znaczenie, jakie to ma znaczenie…” jednocześnie natarczywie próbując nawiązać kontakt wzrokowy z panią prokurator, bądź wysokim sądem.
Kilka dni później poszedłem do sądu sprawdzić co z tego całego zamieszania zostało utrwalone w aktach sprawy. Przede wszystkim dręczyła mnie bowiem niepewność, czy aby sąd zaprotokołował informacje o „strasznej grzywnie” tak jak się wydawało mi i mojemu obrońcy, czyli jako ostatnie ostrzeżenie. Czy też może się okazać iż było to jednak oficjalne postanowienie i za parę tygodni, jak zaniedbam złożenia stosownego zażalenia, zapuka do nas komornik? Koniecznie musiałem to sprawdzić, od dawna przecież za grosz nie ufałem sędziemu Kotyni.
Proszę sobie wyobrazić moje zdziwienie kiedy w protokole nie znalazłem niczego. Ani postanowienia, ani wzmianki o jakiejkolwiek grzywnie, ani nawet informacji iż padło z moich ust pytanie dotyczące wiedzy bądź niewiedzy dyrektora skierniewickiego MOPR-u na temat orientacji seksualnej pracowników zajmujących się bądź co bądź ochroną dzieci przed przemocą i innymi patologiami.
Na początku nie wiedziałem co o tym wszystkim myśleć.
W końcu postanowiłem złożyć w sądzie pisemne żądanie sprostowania w sprawie niektórych przeinaczeń w zapisie zeznań Janiny Wawrzyniak, oraz w sprawie tej nieszczęsnej orientacji seksualnej.
Na wszelki wypadek skonsultowałem treść pisma z moim obrońcą. Zdziwił się. Zapytał co chcę ugrać wszczynając temat homoseksualizmu tego Rosłona i prosił żebym się dobrze zastanowił czy warto. Teraz to ja się zdziwiłem. Odparłem, że przecież nigdy nic nie mówiłem o czyimkolwiek homoseksualizmie. Nie obchodzi mnie czy pan Rosłon jest homoseksualistą czy nie jest. Moje sprostowanie odnosi się do spraw istotniejszych, które sąd niestety zbagatelizował.
Do tej pory byłem przekonany że w Polsce pracownicy socjalni zwłaszcza Ci mający delegację do kontaktów z dziećmi, często bardzo intymnych, są rutynowo poddawani specjalnym testom psychologicznym i znajdują się pod szczególnym nadzorem mającym za zadanie wczesne wykrywanie rozmaitych patologii i kompromitacji. Dyrektor MOPR powinien więc mieć na ten temat dokładną wiedzę. Jednak zachowanie się pani Wawrzyniak na sali rozpraw dowodziło jednoznacznie, że nigdy, nawet nie przyszło jej do głowy, że ma obowiązek taką wiedzę posiadać.
Kurka wodna! Absurd goni absurd. Gdzie my właściwie żyjemy?
Jestem ojcem. Bronię rodziny przed pedofilią instytucjonalną