Nagrobek Moona
01/10/2012
584 Wyświetlenia
0 Komentarze
20 minut czytania
Miesiąc temu, 3 września w wieku 92 lat zmarł Sun Myung Moon, założyciel i przywódca światowej sekty pn. Kościół Zjednoczenia, którego wyznawców nazwano „moonies”. Kim był?
Jako mały chłopiec we wsi Sangsa-ri w północnej prowincji Pyongan miał typowy obowiązek koreańskich dzieci: musiał celnie, z wyciągniętego ramienia zarzucać sieć nad polem, na którym siadały wróble. Jeśli ją potem ściągnął umiejętnie i szybko, to nie tylko likwidował szkodniki i chronił cenne plony ziarna, ale także zdobywał cenny kąsek mięsa, który natychmiast gotowano dla najmłodszych w rodzinie brzdąców. W Żółtej Azji od początku świata chłop żywemu nie przepuścił. Do dziś jedzą tam wszystko, co im wpadnie w ręce: żuki, pasikoniki, wróble, myszy, kijanki, wrony, psy… Wszystko, co jest białkiem.
Nazywał się wtedy Mun Jong-mjung. Pierwsza sylaba – Mun to nazwisko rodowe, od którego na Dalekim Wschodzie zaczyna się nazywać człowieka. Jong-mjung to imię, które tłumaczy się ambitnie i obiecująco jako Promieniejący Smok. (Dopiero jako samozwańczy mesjasz przyjął imię Sun Myung Moon, co w tej kolejności i przez skojarzenie z angielskim zaczęto interpretować jako Blask Słońca i Księżyca). Pewnego razu Jong-mjung schwytał siecią dwa ptaszki, ale zamiast do garnka włożył je do uplecionej z bambusa klatki ponieważ była to parka i spodobało mu się jak wzajemnie okazywały sobie miłość. Tak przynajmniej często wspominał to później.
Jego krytycy podejrzewają, że tę osobliwą przyjemność odczuwał również potem przez całe życie, kiedy przewodniczył słynnym masowym ślubom w swoim kościele. Stawały przed nim dziesiątki, a nawet setki par, w nieskazitelnie białych sukniach i czarnych garniturach po raz pierwszy zdjętych z wieszaka i założonych przez człowieka. Wszystko było zresztą wtedy po raz pierwszy, również państwo młodzi widzieli się przy tej okazji po raz pierwszy w życiu, bo Prawdziwy Ojciec, jak nazywano Moona, kojarzył ich na podstawie przysłanych zdjęć, często z różnych ras i kultur i po prostu wyznaczał datę ślubu. Podchodzili po pięknych dywanach, wśród szpalerów świeżo ciętych mieczyków, do ukoronowanych Prawdziwych Rodziców na tronach (bo pani Hak Ja Han, druga żona Moona też brała w tym udział, a jakże), a oni ze śmiertelną powagą sypali na nich świeżutkie confetti i po kolei łączyli im ręce. Zasada była znana wszystkim: co Moon złączył, człowiek niechaj nie rozłącza. W roku 2001 w ten sposób wydał pewną 43-letnią Koreankę, specjalistkę od akupunktury, za 71-letniego katolickiego arcybiskupa Lusaki Emmanuela Milingo.
W podobny sposób zawierano małżeństwa w imperium Inków. Do wsi przynoszono w lektyce (nie przywożono, bo Inkowie nie znali koła) odpowiedniego urzędnika państwa, który zarządzał zbiórkę niezamężnej młodzieży powyżej pewnego rocznika i kazał im się ustawić w dwa szeregi – chłopaki po jednej stronie, a dziewczyny po drugiej. Następnie z obu szeregów brano po jednej sztuce i w obecności starszyzny wsi urzędnik łączył ich w parę małżeńską z zadaniem prokreacji. Odwołania nie było, ale na pewno liczył się refleks i umiejętność szybkiego odliczenia sobie w tym drugim szeregu kolejki tak, aby się załapać na jakąś fajniejszą laskę albo chłopaka. Jeśli wierzyć dawnym przekazom Indian, to dziewczyny były w tym dużo lepsze i gorączkowych przetasowań było w ich szeregu wiecej.
Ale wracając do Moona, nie było w tym żadnej ściemy, choć ręki szczególnie szczęśliwej chyba nie miał. On sam twierdził z powagą, że było to najważniejsze dzieło, jakie można sobie było wyobrazić. Tak jak napisał w swej książce pt. „Wyjaśnienie boskiej zasady”, natychmiast po założeniu swego kościoła w roku 1954 zabrał się do przywracania tej czystości, jaką Bóg umyślił dla ludzkości, zanim Adam I Ewa popełnili grzech pierworodny. Kiedy owi pierwsi rodzice, zjadłszy zakazany owoc z Drzewa Rozeznania poczuli chuć – prawdopodobnie owoc miał moc afrodyzjaku – i odbyli pierwszy stosunek seksualny, Bogu (Ojcu) jakoby pękło wtedy serce. Dlatego przysłał Jezusa, którego zadaniem było się ożenić i poprzez swoje potomstwo odnowić doskonały rodzaj ludzki, ale nie zdążył, bo przedtem został zabity. Zadanie dokończenia tego dzieła powierzone zostało właśnie Moonowi. Zarówno Jezus jak i Bóg Ojciec opowiedzieli mu o tym i poprosili o to Moona osobiście: Jezus na wzgórzu w pobliżu jego wioski, a Bóg Ojciec dużo wyżej w górach. Zadanie było jasne: rosnąca stale fala czystych małżeństw aranżowana w poprzek ras i kultur miała przywrócić relacje między ludźmi a Bogiem, którego namaszczonym duchowo rzecznikiem został w ten sposób Moon.
On sam nie poszedł więc własną drogą, tylko tą, którą wyznaczył mu, i na której towarzyszył mu Bóg. Inaczej nie mógłby przecież po ludzku i to w dodatku tak szybko pokonać dystansu, jaki dzielił tekturowy szałas w obozie uchodźców w Korei Południowej od wielomiliardowego światowego imperium prężnego biznesu, jaki założył. W skład majątku Moona wchodziły bowiem wkrótce luksusowe hotele, flotylle kutrów rybackich, ośrodki sportów narciarskich, fabryka broni strzeleckiej, wydawnictwo Washington Times, wielkie majątki ziemskie w Urugwaju, jedyna fabryka samochodów w Korei Północnej i wiele innych interesów, a wszystko łącznie warte miliardy dolarów. Było to przecież bardzo potrzebne nie dla niego, lecz aby oczyszczać ludzkość i przetwarzać świat, w tym jego liczne własne dzieci i wnuki, oraz dzieci z małżeństw, które połączył, a także wszystkich członków Zjednoczonego Kościoła, dla których stał się teraz Prawdziwym Rodzicem. Pojawiło się mnóstwo nowych obowiązków: musiał błogosławić wciąż nowe „święte grunty” na całym świecie, w tym nawet działkę na Capitol Hill; musiał przecinać wstęgi, kłaść kamienie węgielne, sadzić drzewka i inicjować nowe i gigantyczne projekty, jak np. Międzynarodowa Droga Pokoju od Tokio do Londynu; no i musiał inspirować i wysyłać wciąż nowych i coraz liczniejszych akolitów na cały świat z zadaniem zbierania pieniędzy na święte dzieło, tak aby do świętej kupki można było dodawać kolejne składniki majątku trwałego.
Moon wiedział, że ludzie z niego szydzą i robią sobie jaja, ale przyjmował to z łagodnym uśmiechem: ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Taki jest los każdej nowej religii – mówił – że jest atakowana wszelkimi sposobami, a jego religia była przecież bardziej rewolucyjna, niż wszystkie poprzednie. Zarzucano mu pranie mózgów swoim wyznawcom i rozbijanie dotychczasowych małżeństw i rodzin, ale udało mu się zwalczyć prawie wszystkie oskarżenia, z wyjątkiem najbardziej zawziętych, jak np. tych z Daily Mail. W ogóle w Ameryce, dokąd przeniósł się w roku 1971 spotkało go najwięcej przykrości. To tam zraniono go tak jak zraniono Jezusa, co podkreślał, choć może trochę z innego powodu: jego ścigano za niezapłacone podatki od konta w Banku Chase Manhattan, znanego jako „Pieniążki Tatusia”, z którego opłacał w szkołach czesne swoim dzieciom oraz kupował złote zegarki swoim najważniejszym kontrahentom. Czepiano się i tego, że specjalni kurierzy z wielkiego oddziału jego Kościoła w Japonii przywozili do Ameryki walizy pełne pieniędzy ze sprzedaży świętych wisiorków, na wzmocnienie jego amerykańskich przedsiębiorstw i projektów. Niełatwo było wyjaśnić władzom, że jest to przecież po prostu biznes samego Pana Boga i ludziom nic do tego. W latach 1982-83 Moon spędził z tego powodu aż 13 miesięcy w więzieniu federalnym w Connecticut, skąd jednak na tyle sprawnie kierował nadal swym Kościołem i adwokatami, że udało mu się w tym czasie dojść do zgody z upartymi prześladowcami, chociaż pieniędzmi trzeba się było podzielić.
Ze strony Ameryki była to zresztą czarna niewdzięczność. Moon przecież wybrał Amerykę dlatego, że stamtąd chciał lepiej walczyć z komuną, wrogiem osobistym i najgorszym, przez którego musiał uciekać ze swej ojczyzny w Północnej Korei. Jego rodzice nawrócili się na chrześcijaństwo z konfucjanizmu, w roku 1930 gdy miał 10 lat. Był to okres okupacji japońskiej w Korei. Moon, aby uniknąć poboru wyjechał po szkole do Tokio i w latach 1941-43 studiował na uniwersytecie Waseda, gdzie ukończył kurs inżynierii elektrycznej. Wrócił zaraz potem do domu i po odejściu Japończyków w 1945 roku zaczął realizować swoje prawdziwe powołanie: został prezbiteriańskim kaznodzieją. W rok później został aresztowany przez komunistów i pod zarzutem siana zamętu i szpiegowania dla Korei Południowej skazany na 5 lat łagru w Hungnam, gdzie większość więźniów umierała z głodu i przepracowania. Kiedy zimą 1950 roku pod obóz podeszły oddziały ONZ i strażnicy uciekli, Moon zwiał natychmiast i po lodzie na rzece Imjin przeprawił się na południe w lichym obozowym ubraniu. Odtąd walczył konsekwentnie z komuną, najpierw w Korei Południowej, organizując wiece na stadionach i parkach, a potem w Ameryce również wiecami pod hasłem „God Bless America” na Yankee Stadium i w Waszyngtonie, oraz poprzez swe mało odkrywcze, ale zawsze niezłomne publikacje w Washington Times, które podobno codziennie czytał Ronald Reagan w Białym Domu.
W Ameryce Moon żył przez 30 lat, ale nigdy nie nauczył się angielskiego na tyle, aby móc przemawiać lub rozmawiać bez tłumacza. Bóg mówił do niego po koreańsku, więc i on mówił do ludzi po koreańsku. Niektórzy podejrzewali go o to, że był agentem Seulu albo współpracownikiem tamtejszych służb. Uśmiechał się tylko i nie podejmował także tego tematu, podobnie jak tematu swego rozwodu. Moon ożenił się bowiem pierwszy raz w 1943 roku z Sun Kil Choi, z którą miał syna Sung Jil Moona (1946), ale rozwiódł się po 10 latach, aby poślubić drugą żonę 17-letnią Hak Ja Han, która urodziła mu później 14 dzieci. Walcząc z komuną wysyłał jednak swoich posłów także do Phenianu. Stary Kim Ir–sen u schyłku życia traktował go jak swego przyjaciela. Jego syn i następca Kim Dzong-il wysyłał Moonowi prezenty w postaci pęków wspaniałych róż oraz korzeni dzikiego żeń-szenia z gór, aby mógł go sobie dodawać do słodzonej miodem herbaty, dzięki której niestraszne mu były częste całodzienne maratony kazań i modłów po zaledwie dwóch godzinach snu. Z obydwoma z nich Moon rozmawiał o zjednoczeniu Korei. Różnili się jednak motywacją i ideologią. Dla Kimów była to dzielność samowystarczalności (dżucze), dla Moona – „goddyzm”. Moon chciał zjednoczenia dlatego, że Korea była dla niego cierpiącą ziemią obiecaną i nowym Izraelem, wybranym przez Boga dla dokończenia Bożego dzieła, do którego został posłany. Ofiarnie i wspaniałomyślnie zaproponował nawet samego siebie na stanowisko prezydenta tak zjednoczonej Korei, ale jakoś nie wzbudził tym pomysłem spodziewanego entuzjazmu żadnego z Kimów. Obaj okazali się ludźmi małej wiary.
W Ameryce sława zawsze mija szybko. Na starość Moon powrócił do Korei i osiadł w Gapyeong. Z czasem jednak nawet wśród zwykłych Koreańczyków gwiazda jego bladła i gasła razem z nim. Nikt już nie bał się „niebezpiecznej sekty”, ani nawet nie zwracał na nią uwagi. Nawet sam Moon pod koniec podawał skromniejsze liczby swoich wyznawców: już nie 7 milionów, ani nawet nie 5, a tylko 3. Bluźniercy, bo tych nigdy nie brakuje, wierzyli co najwyżej w kilkaset tysięcy, a najbliżej wtajemniczeni mówili o mniej niż 100.000. W roku 2009 odbyło się ostatnie, masowe powtórzenie przysięgi małżeńskiej, do której jednocześnie stanęło ponoć tylko niecałe 20.000 par wiernych na całym świecie. Przewodniczył, jak zwykle sam Prawdziwy Ojciec, ale nawet TV w Seulu nie wykupiła transmisji i nikogo to już nie zainteresowało. Również pozyskiwanie funduszy bardzo sie skurczyło, choć majątek Kościoła nadal wygląda krzepko. Zapewne starczy go jeszcze dla rodzonych dzieci i wnuków wielebnego Moona, ale już wiadomo, że pozostałe, te przybrane tysiące dzieci, będą musiały poradzić sobie w życiu jakoś inaczej. Gwiazda Kościoła gaśnie coraz bardziej i jeszcze jedno zamaszyste dzieło chyba odchodzi do grobu razem z jego twórcą. Hyung Jin Moon, najmłodszy syn mesjasza i jego wyznaczony następca ponoć wspomniał nawet o powrocie do Korei Północnej, którą na początek odwiedził.
Sun Myung Moon zmarł na powikłania zapalenia płuc 3 września we własnym szpitalu Cheongshim w Gapyeong, w tym samym miejscu, gdzie w 2008 roku wraz z żoną i 14 innymi osobami dzięki opiece Opatrzności przeżył bez szwanku wypadek helikoptera. Jego grób w Gapyeong ma szanse stać się dochodową atrakcją turystyczną i gadają, że Kościół Zjednoczenia będzie pobierać od zwiedzających opłaty przystępu.
Bogusław Jeznach
Dodatek muzy:
Zapraszam na próbkę klasycznej tradycyjnej muzyki koreańskiej granej na trzech instrumentach: 21-strunna cytra gayageum, bambusowy flet boczny mniejszy danso i dwustrunny instrument smyczkowy haegeum.