Wielu ludzi w ostatnich latach pisze,dlaczego przestali popierać PO. To może ja napiszę dlaczego nigdy tej partii nie uwierzyłem.
Po pierwsze nigdy nie kwalifikowałem się do kategorii „młody, wykształcony, z wielkiego miasta”. Ja byłem raczej młody, wykształcony, z zadupia nad Bugiem. No, może nie tak dosłownie nad Bugiem, ale wiecie, o co mi chodzi. Już będąc na studiach dostałem od życia parę solidnych kopniaków w dupę. Studiowałem informatykę, która mnie interesowała. Ale miałem pecha mieć rodziców odnoszących się do komputerów z daleko idącą rezerwą i rodzeństwo przekonane,że oni mają większe prawo grać niż ja robić ćwiczenia na języki programowania. Łatwo jest powiedzieć,że powinienem walczyć o swoje. Gdybyście wiedzieli, jak to wtedy wyglądało, to byście mieli jakieś pojęcie, dlaczego wolałem się zamknąć i nie mówić nic. Studiowanie na jakiejkolwiek renomowanej uczelni było daleko poza moimi możliwościami finansowymi. Kredyt studencki był mało realny z powodów, których nie opisuje się w Necie. Wiedziałem,że nie mam wielkich szans na pracę w zawodzie. Ale mimo wszystko wierzyłem,że jakoś się z tego wygrzebię.
To były jednocześnie wspaniałe i tragiczne czasy. Widziałem, jak szanse wymykają mi się z rąk. Profesor od języków programowania nawet zaproponował mi udział w konkursie programistycznym Microsoftu. Musiałem odmówić. Wiedziałem,że nie mogąc poświęcać komputerowi tyle czasu, ile bym chciał, nie mam żadnych szans. Potem był staż, który miał głównie tę zaletę, że w ogóle był. W mieście ok 50-70 tys. ludzi niedaleko wschodniej granicy nie ma za wielu stażów dla informatyków.
Po przejściowym pobycie w UK, który dał mi przynajmniej praktyczną znajomość angielskiego, wróciłem do Polski. Od tamtej pory niemalże ani razu nie udało mi się znaleźć pracy w moim zawodzie wyuczonym. Z różnych powodów, ale generalnie po prostu nie miałem okazji zdobyć na stażu kwalifikacji, które realnie by mi pomogły. Moja praca z informatyką nie ma nic wspólnego. Ale tak właśnie wygląda życie większości ludzi w tym kraju.
Staliście kiedyś na moście z myślą, że może by tak po prostu skoczyć i raz na zawsze wszystko się skończy? Nie? No to mnie nie zrozumiecie, bo ja tak miałem bardzo wiele razy w życiu. Uratowało mnie tylko to, kim jestem. Katolikiem. Tylko dlatego żyję – ponieważ jako katolikowi nie wolno mi się zabić. I to jest stwierdzenie śmiertelnie poważne.
Ilekroć podejmowałem w życiu ryzyko, zawsze źle na tym wychodziłem. Ilekroć stawiałem na to,że wszystko jakoś się ułoży – los dawał mi kopa w rzyć. Jednocześnie jednak jakoś mi się udawało wychodzić na zero, albo przynajmniej niewiele poniżej zera. Ale ciągłe przeskakiwanie przez kłody rzucane mi pod nogi przez los zrobiło ze mnie cynika. A internet – w którym debiutowałem gdy o moderatorach nikt nawet nie słyszał, a for było może trzy na całą Polskę – zrobił ze mnie cynika, który potrafi się odgryźć tak, żeby naprawdę zabolało.
To jest pierwszy i podstawowy powód, dla którego nigdy nie wierzyłem Donaldowi „chcieć to ty sobie możesz” Tuskowi. I to jest powód, dla którego nie uwierzyłem w OFE. Po prostu za ładnie to wyglądało. Dorzucimy do systemu składkę dla prywaciarza i od razu każdego emeryta stać będzie na wakacje na Hawajach? Seriously? Jakiego idioty trzeba, żeby wierzyć w coś takiego? Prywaciarz w odróżnieniu od ZUS musi wypracować zysk. Jasne,że niemożliwe jest by zaoferował świadczenia lepsze niż ZUS, nawet jeśli ZUS pozostawiony sam sobie też nie jest rozwiązaniem problemów.
Równie sceptycznie zawsze podchodziłem do koncepcji „niewidzialnej ręki wolnego rynku”. Jakoś mi się nie chciało wierzyć, by wielkie korporacje dobrodusznie ze sobą konkurowały zamiast zebrać się na party przy kawiorze i wszystko obgadać ponad głowami zwykłych szarych ludzi. To zwyczajnie była naiwna koncepcja i nie miała sensu i przełożenia na praktykę. W małej skali między lokalnymi firmami bez dostępu do armii prawników i księgowych czarodziejów, to już prędzej. Ale nie tam, gdzie wchodziły w grę międzynarodowe korporacje i wielkie pieniądze.
W skrócie – byłem zwolennikiem wolnego rynku, ale pod warunkiem istnienia strażnika, który daje oszustom i manipulatorom po łapach. Partie liberalne nigdy nie akcentowały tej roli państwa jako strażnika porządku szczególnie mocno. I dlatego wizja nowego, wspaniałego świata by UW i PO nigdy mnie specjalnie nie przekonywała. Bo moja natura cynika głośno krzyczała, że świat realny nie działa w ten sposób. Dlatego też do tej pory uważam Janusza Korwin-Mikkego w najlepszym razie za kretyna, a w najgorszym za niebezpiecznego oszusta. Bo cała jego filozofia opiera się na ślepej wierze,że wielki biznes będzie grał fair. Co jest delikatnie rzecz ujmując piramidalną bzdurą.
Ale idźmy dalej.
Od samego początku widziałem, jak Unia Wolności ciągnie AWS za uszy i ustawia jak chce. Po katastrofie rządu AWS-UW widziałem wyraźnie, jak szczury spieprzają z UW do nowo powstałej Platformy Obywatelskiej. Widziałem jak rudy skurwysyn niszczy Jana Marię Rokitę, chyba jedynego polityka PO do którego kiedykolwiek miałem jakikolwiek szacunek. Z uwagą też śledziłem perypetie związane z koalicją POPiS, która się ostatecznie posypała. I uderzyło mnie,że PO które przegrało wybory miało pretensje do wygranego PiS, że ta ostatnia partia przejmuje tzw. „resorty siłowe”. A co, cholera jasna, mieli może paść na kolana i błagać o wybaczenie,że śmieli wygrać? Niewiarygodny tupet! Co się później działo, opisywać chyba nie muszę. Było tylko gorzej.
Rząd PiS nie był rządem marzeń, prawda. Ale niejeden ruch w wykonaniu Lecha i Jarosława był mistrzowski. Biorąc pod uwagę to, jak się zachowywała Samoobrona i LPR nie bardzo widziałem powody by się specjalnie czepiać Kaczyńskich za sposób, w jaki rządzili krajem. Miałem też szacunek do Jarosława za to,że podjął męską decyzję i dobrowolnie zrezygnował z władzy. Mógł przecież zatuszować aferę Samoobrony szantażując Leppera i zmuszając go do posłuszeństwa. Nie wątpię,że miałoby to szanse powodzenia. Jarosław wybrał jednak bycie fair wobec wyborców i to mu się chwali. Co do Lecha natomiast to miałem do niego szacunek jeszcze z czasów, gdy był prezydentem Warszawy i w odpowiedzi na roszczenia Eriki Steinbach ostentacyjnie zaczął liczyć szkody wojenne stolicy spowodowane przez hitlerowców. To był trolling na skalę w polityce niespotykaną i to zrobiony z niesamowitą pokerową twarzą. Nikt w ekipie PO nigdy nie miał cojones zrobić Niemcom takiego numeru!
Opisywanie, co czułem po Katastrofie Smoleńskiej, nie przyniesie zapewne wielkich niespodzianek. Nie jest specjalnie trudno sobie to wyobrazić. Lech Kaczyński był moim Prezydentem. Prezydentem, którego do kurwy nędzy Tusk miał konstytucyjny obowiązek chronić! Mimo to cały rząd PO konsekwentnie z niego szydził i drwił, lekce sobie ważyli bezpieczeństwo Głowy Państwa Polskiego. Nigdy nic takiego nie miało miejsca w pookrągłostołowej Polsce. Nawet do komunisty Kwaśniewskiego prawicowy rząd zawsze się odnosił szacunkiem. Zachowywali się jakby niemalże liczyli na to, że „tego kurdupla” wreszcie trafi szlag. No i się doczekali. Zaś pośpiech Komorowskiego w przejmowaniu biura na podstawie tego,że „przecież w TVN powiedzieli” i uściski Tuska z Putinem nad chyba jeszcze ciepłym trupem Lecha Kaczyńskiego budziły moje najgłębsze obrzydzenie. Całe moje otoczenie niezależnie od zdania o Jarosławie instynktownie przyjęło,że zarówno PO jak i Putin coś musieli mieć z katastrofą wspólnego. Może niekoniecznie świadomie spowodowali rozbicie się Tu-154M, ale na pewno to co się stało, było w jakimś wymiarze efektem świadomych działań zarówno Tuska i całego PO, jak i Putina. Późniejsze zamykanie oczu na oczywisty fakt blamaży całej polskiej administracji państwowej tylko pogarszało sprawę. O sypiących się jak z rękawa aferach PO nawet nie wspomnę.
Teraz może łyżka dziegciu w beczce miodu. PiS po jakimś czasie zaczął zachowywać się dziwnie. Decyzje personalne Jarosława Kaczyńskiego też nieraz były zastanawiające. Najpierw odszedł z PiS Ludwik Dorn. To jeszcze zrozumiałem. Dorn potem zaczął latać po merdiach i szczekać na Jarosława Kaczyńskiego. Potem był rokosz PJN. To też zrozumiałem, ale już wiedziałem,że coś tu mocno nie gra. Na etapie buntu ziobrystów zerwałem z PiS. Ziobro może trochę i przesadził, jednak w mojej ocenie miał wiele racji. Od tamtego czasu nie wiązałem już z PiSem żadnych nadziei. Liczyłem raczej na to, że może ziobryści zyskają na popularności, a może Ruch Narodowy w końcu zacznie się liczyć. Ale na pewno nie wierzyłem już w żadne zwycięstwo wyborcze PiS.
Raziła mnie też momentami bardzo w zwolennikach PiS fanatyczna wrogość do każdego absolutnie, kto był w PZPR. Członek mojej rodziny był majorem LWP i choć wiarę z niego komunizm wypłukał do cna, jest w sumie porządnym człowiekiem. Dobrowolnie zrezygnował ze szkolenia w Moskwie, co pozbawiło go możliwości awansu. Niektórzy pisowscy blogerzy miewali tendencje do szukania agentów wszędzie i za wszelką cenę. Za krytykę takich działań wielu wyborców PiS okrzyknęło mnie ruskim agentem wpływu. Mojej sympatii do PiS jako partii na pewno to nie budziło.
Wiarę mi przywróciła dopiero niedawna zmiana kursu PiS. Schowanie Jarosława Kaczyńskiego i Komorowski koncertowo robiący z siebie kretyna zachowując się jak jakiś pan udzielny, któremu władza się po prostu należy. Potem PO zapętlona w mowie nienawiści i PiS nadal spokojnie i konsekwentnie robiący swoje, wystawiając Kaczyńskiego tylko w kluczowych momentach. Kaczyński skoncentrowany, bez poprzednich wyskoków z łatwymi do przekręcenia cytatami. Wreszcie sojusz Ziobry i Gowina z PiS, co było doskonałym ruchem.
Efekt widzimy dzisiaj. PiS się jednak pozbierał po tych ośmiu latach w opozycji. Momentami chyba nie wiedzieli, co robić. Ale przetrwali.
A PO? Tylko patrzcie. Są w opozycji raptem dwa miesiące i już im się palą gacie. Cejrowski celnie ich określił: To są chłoptasie i tchórze.
Katolik, doświadczony internauta, fan mangi i anime. Notki są na licencji http://creativecommons.org/licenses/by-sa/3.0/deed.pl