Wiele już napisano na temat patologii, które ciągle towarzyszą stykowi sektora publicznego z prywatnym. Bo przecież w tym pierwszym są pieniądze (zwłaszcza unijne), których ten drugi potrzebuje. Do legendy przeszły wszelkiego rodzaju „wziątki” wręczane „pod stołem”. Dzisiaj jednak sposób działania bywa nieco bardziej dyskretny…
1.
Pisze do redakcji pan S.:
Latem tego roku znalazłem ogłoszenie – działający jako komórka organizacyjna miejscowego Starostwa ośrodek pomocy społecznej ogłosił przetarg. W ramach podzielonego na szereg mniejszych dużego projektu nazwanego Dobry Start poszukiwano przewoźnika, mającego na stanie co najmniej 4 pojazdy dostosowane do przewozu min. 15 osób każdy. Ilość kursów była na tyle duża, że pozwoliłoby to na utrzymanie zatrudnienia w firmie, a nawet na pewien luz finansowy. Rosnąca konkurencja ze strony innych powoduje, że coraz więcej ludzi zaczyna się wycofywać z branży – lata, gdy wycieczki szkolne woziły autokary czasem pamiętające jeszcze stan wojenny przynajmniej na moim terenie należą do przeszłości. Jeden z bardziej znanych w powiecie „szrotów autobusowych” położony na terenie dawnej spółdzielni transportowej zmienił właściciela – teraz w miejscu, gdzie stały przerdzewiałe, jeżdżące często na oleju opałowym wraki jest parking dla pracowników i klientów biura księgowego.
Ale wróćmy do przetargu. Złożyłem ofertę, w potrzebnej ilości egzemplarzy wraz z załącznikami.
Na korytarzu zaczepił mnie sympatycznie wyglądający młody człowiek. Od razu poinformował mnie, że jest prawnikiem, który faktycznie prowadzi cały projekt – przetarg, w którym złożyłem ofertę, stanowi jego część.
Nie po raz pierwszy biorę udział w przetargach. Jeszcze w latach 1980-tych, jako rzemieślnik, remontowałem miejscowe Zakłady, obecnie już nieistniejące. Dlatego wiem, że wygranie przetargu kosztuje.
Tymczasem rozmawiający ze mną prawnik nie wspomniał nawet słowem o konieczności „podzielenia się” przyszłym zyskiem.
Zamiast tego wręczył mi karteczkę z numerem konta bankowego i nazwą… fundacji dobroczynnej, pomagającej dzieciom. Na moje pytanie, ile mam wpłacić, powiedział, że zwykle jest to przynajmniej 10%.
2.
Czyżby więc dzięki przetargom kwitła działalność charytatywna?
Przyznam, że zaciekawiłem się…
W miejscowym sądzie, w wydziale KRS, akta fundacji wydano mi już na drugi dzień. Poza nazwiskami założycieli i członków zarządu prawie nic innego nie zawierały. Najbardziej utkwiło mi to, że nie była to organizacja pożytku publicznego, choć istnieje od ponad dekady.
Wróciłem do domu. Dzisiaj trudno prowadzić działalność bez dostępu do netu. Wrzuciłem do google’a nazwiska i imiona osób, które odnalazłem w aktach fundacji.
Zdębiałem – prezes fundacji okazał się być nie tylko zatrudnionym w starostwie, ale konkretnie pracownikiem ośrodka pomocy społecznej – tego samego, który organizował przetarg!
Tak samo zresztą, jak jego żona!
3.
Opowiedziałem o wszystkim synowi. Studiuje zaocznie prawo, dorabiając u mnie jako kierowca. Ma trochę inne spojrzenie na świat – może dlatego, że po ukończeniu studiów chce pracować w Policji?
Jak policzył, ta moja „darowizna” to równowartość jego półrocznego wynagrodzenia. Jednak czy bez niej mógłbym myśleć o wygraniu przetargu?
4.
Syn na własną rękę rozpoczął poszukiwania. Okazało się, że w Internecie są opublikowane oświadczenia majątkowe żony prezesa fundacji, do których zobowiązana jest jako pracownik samorządu odpowiednio wysokiego szczebla.
Zdębiałem.
Na oświadczeniach wyraźnie widać, jak jej majątek powiększa się proporcjonalnie do kolejnych przetargów!
Czyżby więc tak naprawdę ona (wraz z mężem?) była tymi „biednymi dziećmi”?
Zajmijcie się tą sprawą.
5.
Anonimy powinny lądować w koszu. Obojętnie jakim – wirtualnym, czy też wiklinowym. Powinny, ale przecież żyjemy w państwie, w którym z miesiąca na miesiąc obywatel jest coraz bardziej tłamszony, a umowy o pracę zawierane na czas określony (czasem i 10 lat!) pozwalają pracodawcy na rozstanie się z jakimkolwiek pracownikiem w ciągu dwóch tygodni bez podawania przyczyn. Jeszcze gorzej jest w przypadku osób prowadzących działalność gospodarczą. W ich przypadku ujawnienie tego, co się naprawdę dzieje może oznaczać skazanie na dożywotnią nędzę nie tylko ich, ale i ich rodzin.
S. na razie chce pozostać anonimowy.
Nie wiemy zatem, gdzie odbył się ten przetarg.
Dlatego jako redakcja będziemy drążyć temat. Na początek zadamy pytanie każdemu staroście, na terenie którego działa jakakolwiek organizacja charytatywna, w której skład wchodzą pracownicy starostwa, kiedy ostatni raz była ona kontrolowana.
Bo w Polsce jest zbyt wielu potrzebujących, nie mogących związać końca z końcem.
I jednocześnie za dużo nazbyt majętnych urzędników.
3.12 2014
Jeden komentarz