„Nadzy i martwi” to tytuł powieści amerykańskiego autora, który prawie pasuje do sytuacji tzw. frankowiczów. Oni zostali nadzy, ale jeszcze żywi. Więc niech żywi nie tracą nadziei, bo możliwość ulżenia im, chociażby medialnie jest żyznym areałem, na którym wylęgają się polityczne pomysły. A przecież mamy rok wyborczy. Zarówno politycy zainteresowani kolejną czterolatką bajdurzenia i brania diet na koszt podatników, jak i wszystkie roszczeniowe, silne swoimi związkami zawodowymi grupy interesów (górnicy, kolejarze, rolnicy, nauczyciele, mundurówka etc., które połapały się już dawno w mechanizmach tzw. demokracji) ruszą do boju o swoje przywileje. Pierwsi w kampaniach wyborczych, drudzy, jak tylko śniegi stopnieją i temperatura nie będzie zniechęcała do aktywności na świeżym powietrzu, w barwnych, zmotywowanych wiarą, ideą i alkoholem korowodach ulicami Warszawy. A na ustach wszystkich będzie dobro Polski, czyli swoje własne, bo Polska już dawno zawęziła się do prywatnego podwórka, swojej trzódki i rodzinki.
Ale odbiegliśmy od tematu frankowiczów. Jak zwykle opinia publiczna jest bombardowana głupawymi szczegółami, których zupełnie nie rozumie, a istotna jest kwestia funkcjonowania całego systemu bankowego. W omawianej sprawie jest jasnym, że banki nie miały wystarczającego zabezpieczenia we franku, być może nie miały go w ogóle, to raz. Dwa, tzw. kredyty denominowane są zwykłymi kredytami złotówkowymi, w których punkt odniesienia, poza oprocentowaniem jest lokowany w wahaniach kursu waluty. Co najmniej od czasu tzw. kryzysu z 2008r.,(bo była to w sumie zaplanowana akcja finansjery, w sensie, że spodziewana i przewidywana) cała gospodarka światowa, w tym europejska stała się bardzo uwrażliwiona na stymulowanie ją pierdylionami powstającymi na zawołanie w rozpasanej akcji kredytowej (rezerwa cząstkowa). Banki, które są źródłem kryzysu i tych operacji wiedzą, co jest grane i co może przynieść przyszłość, dlatego w sposób perfidny i wyrachowany wykreowały kredyty walutowe kusząc niską ratą, ale i przenosząc ryzyko wahań nastrojów tzw. inwestorów, więc i całych gospodarek na klienta, bo przecież wiadomo, jak postrzegana jest na wzburzonym oceanie gospodarki światowej Szwajcaria.
Trzy, to fakt, że w tym wszystkim przecież nie chodzi o społeczeństwa i kraje. Myślałby kto, że banki rzeczywiście przejmują się losem gospodarek. Ileż to pierdylionów musiała wpompować w gospodarkę amerykańską administracja Obamy, żeby zanotowano inflacyjne odbicie i poprawę wskaźników. Oczywiście na jakiś czas, do następnego zawirowania, spekulacyjnej bańki itd. Co najmniej tyle, żeby łase na wzrost zysków i milionowych premii banki i bankowcy mogli nareszcie część z tych pierdylionów wypuścić do gospodarek w akcji kredytowej. A jakie wyjście mają firmy i ludzie pozbawieni środków do zaspokojenia najpilniejszych potrzeb, jak choćby konieczna inwestycja, czy mieszkanie. Frankowicze, jak i wszyscy ci, którzy podkładają się lichwiarzom w tzw. pożyczkach chwilówkach etc. są ofiarami systemu, w którym producenci pieniądza i ich protegowani zgarniają pulę lokując się w tym 1%, powiększającym stale dystans materialny do reszty ludzkości.
Nie miejmy, więc złudzeń, że luzowanie ilościowe zapowiedziane przez EBC na trwałe zmieni strukturę gospodarek, przyniesie ożywienie, czy co tam jeszcze. Znowu gros z tej kasy trafi na preferencyjnych warunkach do zaprzyjaźnionego establishmentu, zbuduje fortuny nielicznych, pozycję kilku korporacji w tym banków a ludzie… dostaną ochłap do zatkania gęby na tyle kaloryczny, żeby nie zdechli z głodu, nadal wyznawali wiarę w propagowany model demokracji, cieszyli się chwilą odpoczynku w weekend i stawiali się do roboty w poniedziałek.
I, co gorsza większość z nich przyjmie taki scenariusz z radością i nadzieją na lepsze jutro.
Naiwni!
Z pozdrowieniami Liber
rysownik, satyryk. Z wykształcenia socjolog. Ciągle zachowuje nadzieję
3 komentarz