Sesje naukowe, panele, nagrody, wystawy, książki, artykuły i co tam jeszcze ku czci redaktora „Kultury” Jerzego Giedroyca.
"Kultura" i jej wydawnictwa przez dziesiątki lat formowały polską inteligencję. I – formatowały.
Dramatyczne tego skutki odczuwamy dzisiaj z całą ich groźną konsekwencją. Polecam wszystkim znakomity krytyczny artykuł prof. Jacka Bartyzela o Jerzym Giedroycu: http://www.legitymizm.org/ebp-jerzy-giedroyc , z którego chcę uwypuklić następujący fragment, będący uzasadnieniem tytułu niniejszego posta:
"W dużym stopniu podobny, choć nie tak jednoznaczny, bo dotyczący nie poddającej się ujednoznacznieniu sfery kultury, jest bilans drugiego filaru programu G., tj. działalności wydawniczej. Z pewnością liczba i jakość autorów piszących do „Kultury” w całej jej historii jest imponująca, podobnie „Zeszytów Historycznych”, jak również ranga wielu dzieł literackich i naukowych, wydanych w jej Bibliotece; są pisarze (jak Czesław Straszewicz), których G. wprost ocalił dla literatury polskiej; równie oczywiste są jednak: i nieobecność wielu autorów, emigracyjnych i krajowych, i kryterium ich wykluczenia: „Kultura” „pozostawiała poza nawiasem tylko rzeczników PZPR, maniakalnych antykomunistów i endeków” (K. Pomian, Jerzy Giedroyc w historii Polski, „Kultura” 10/637, s. 21) — co oznaczało postawienie tych trzech kategorii osób na jednej płaszczyźnie, a konkretnie m.in. zerwanie współpracy z Józefem Mackiewiczem; te same kryteria dotyczą dzieł autorów obcych, których przekłady ukazywały się w Bibliotece „Kultury”: wiele z nich jest najwyższej rangi, lecz prawie wyłącznie również pisarzy lewicowych lub liberalnych; nawet zrozumiałe w tej epoce uprofilowanie wydawnictwa w kierunku literatury sowietologicznej też miało ten rezultat, że ukazywały się w obfitości analizy fenomenu komunizmu dokonywane przez „rozczarowanych” komunistów i socjaldemokratów albo demoliberałów, a nie pojawiła się ani jedna interpretacja z pozycji katolickich czy konserwatywnych; wyjątkiem od tej reguły wcale nie jest Archipelag Gułag, bo to dzieło Sołżenicyna jest wprawdzie wstrząsającym, ale opisem, a nie interpretacją; fakt uformowania kilku pokoleń inteligencji polskiej na przemycanych wydawnictwach Instytutu Literackiego ma zatem także i ten skutek, że powszechne jest przekonanie, iż istotą (i esencją zła) komunizmu była jego „niedemokratyczność”, a równie powszechna ignorancja tego rozpoznania natury komunizmu (jako bezbożnego, antycywilizacyjnego i niszczącego wszelki ład i hierarchię nihilizmu), które dokonane zostało w encyklice Piusa XI Divini Redemptoris; mylne mniemanie jakoby osnową głównego sporu w XX wieku był konflikt „totalitaryzmu” z „demokracją”, a nie komunistycznego neobarbarzyństwa z cywilizacją chrześcijańską, czyni więc także społeczeństwo bezbronnym wobec (post)komunizmu demokratycznego. /Wytłuszczenie moje./
Podobnie rzeczy się mają z idée-fixe G. — tj. pojednania i sojuszu Polski z Ukrainą, Białorusią i Litwą: myślą szlachetną i rozumną, ale wyrażaną i forsowaną przez niego w sposób najfatalniejszy, sprowadzający się do nakazu bicia się przez Polaków w piersi za wszystkie „winy”, jakimi „partnerzy” zechcą nas obdarzyć, a przemilczania rzeczywistych zbrodni, dokonywanych np. przez UPA; do zupełnej rezygnacji z upominania się o prawa narodowe i kulturalne ludności polskiej na dawnych ziemiach Rzeczypospolitej, a nawet zgody na absurdy fałszujące historię, jak rzekome istnienie „narodu ukraińskiego” w okresie przedrozbiorowym."
Niech powyższa ilustracja będzie komentarzem.
Niby z porzadnej rodziny, a do komedyantów przystala. Ci artysci...