Reforma emerytalna – dla ludzi czy dla OFE
11/03/2012
452 Wyświetlenia
0 Komentarze
24 minut czytania
Premier z determinacją dąży do realizacji swego zamierzenia wydłużenia wieku emerytalnego – i zapewne rząd postawi na swoim. Warto zatem wyjaśnić sobie szersze tło ekonomiczne, bo jak dotąd mówi się wyłącznie o wąskich kwestiach finansowych.
I to prawda, że wydłużenie wieku emerytalnego da większą kapitałową część emerytury, bo pieniądze będą dłużej odkładane, a krócej pobierane. O ile konkretnie – to można łatwo obliczyć stosując odpowiednie wzory matematyki finansowej.
Ze wzorów tych wynika, że to, o ile emerytura (mówimy tu o dodatku do emerytury z II filara) się zwiększy, zależy wyłącznie od stopy zysku z inwestycji kapitałowych. Przypuśćmy, że przez cały czas wynosiłaby ona 5%. Wtedy zakładając, że ktoś zaczyna pracować w wieku 20 lat, a przejdzie na emeryturę w wieku 67, to będzie miał emeryturę wyższą średnio o 18% w porównaniu z tym, co miałby, gdyby przechodził w wieku 65 lat.
Laikom może wydawać się to niewiarygodne, ale to wynika z tego, że 65-latkowie mogą oczekiwać, iż będą żyli jeszcze nieco ponad 15 lat (tak zwane przeciętne dalsze trwanie życia dla 60-latków wynosi obecnie 15,06 lat), a 67 – latkowie, że niecałe 14 lat (dokładnie 13,86).
W przypadku kobiet, jeśli wiek emerytalny wydłuży się z 60 na 67, to mogą spodziewać się emerytury sporo wyższej, bo o 74%. Byłoby tak, bo kobiety 60-letnie mogą żyć średnio jeszcze 23,47 lata, a 67-letnie 17,81 lat.
Ale dla emeryta istotne jest to, jaka będzie jego emerytura w porównaniu z płacą, jaką otrzymywał przed zakończeniem swej aktywności zawodowej. Mówi o tym tzw. stopa zastąpienia, czyli relacja emerytury do płacy. Okazuje się, że zależy ona zarówno od stopy procentowej z inwestycji, jak i od wielkości składki, jaka idzie do funduszu emerytalnego. Jeśli ta składka wynosiłaby 3,5% płacy, to przy stopie z inwestycji, jak założyliśmy, na poziomie 5%, stopa zastąpienia zwiększyłaby się dla mężczyzn z 56% do 66%, a dla kobiet z 32% do 56%. Przy obecnej stawce 2,3% byłaby rzeczywiście dramatyczna, bo dla mężczyzn zwiększyłaby się z 37% do tylko 43%, a dla kobiet z 21% do zaledwie 37%.
Warto jednak pamiętać, że znaczenie stopy zastąpienia zależy od poziomu płacy. Jeśli ktoś zarabia trzykrotność średniej, to przy stopie zastąpienia ok. 1/3 otrzyma emeryturę na poziomie mniej więcej średniej płacy i choć jest to generalnie w skali europejskiej niewiele, pozwoli jednak jakoś żyć. Gdy ktoś zarabia na poziomie średnim (obecnie ok. 4000 zł), to te stopy zastąpienia dadzą emeryturę zależną oczywiście od składki i od stopy zysku z inwestycji. Przy składce 3,5% i stopie inwestycji, jak założyliśmy 5%, da emeryturę pozwalającą na bardzo skromne życie: dla panów wzrośnie z 2,2 tys do 2,6 tys zł, a dla pań z niecałych 1,3 tys do 2,2 tys. Przy składce 2,3% emerytura kapitałowa byłaby już bardzo skromna: dla panów wzrosłaby z 1,4 tys do 1,7 tys, dla pań z 850 zł do 1,4 tys. Ludzie będą zaczepiali przyszłego premiera, by zadać mu nieśmiertelne pytanie: „Panie premierze, jak żyć?”
Ale trzeba pamiętać, że spora większość – ponad 3/4 ludzi zarabia mniej niż wynosi średnia – jest to efekt tego, co statystycy nazywają skośnością rozkładu, wynika to z tego, że średnią „ciągną” wysokie płace niewielkiej grupy najbogatszych. Dominuje płaca na poziomie 60-65% średniej, czyli obecnie ok. 2500 zł, w skali europejskiej to bardzo mało, Polacy są ogólnie bardzo biedni. Dla tych ludzi perspektywa emerytury z niewielkim dodatkiem paruset złotych z I filara na poziomie nieco ponad 900 czy 1000 zł , to perspektywa skrajnej nędzy. W przypadku składki 2,3% czy nawet 1,4 tys. czy 1,6 tys. przy składce 3,5% to i tak szczególnie daleko od obiecanego życia pod palmami.
Warto zauważyć, że gdyby składka na OFE wynosiła 7,3%, to – pozostając przy dotychczasowym bardzo optymistycznym założeniu 5% zysku z lokat inwestycyjnych – zarówno poziom, jak i zmiany stopy zastąpienia byłyby imponujące: dla mężczyzn z 117% do 138%, a dla kobiet z 67% do 117%.
Ale wszystko to było przy założeniu, że składki emerytalne są odkładane na koncie, który przynosi zysk 5% rocznie. Co prawda, za cały okres swego funkcjonowania, do marca 2012 rentowność funduszy wynosiła od 4,9 do 6,3% (podczas gdy średnia inflacja za ten okres to 2,95%, po jej odjęciu zostaje 2-3%), ale to jest liczone bez prowizji, jeśli natomiast odejmiemy prowizję, to będzie sporo mniej o ok. 1 pkt. proc.
Warto zdawać sobie sprawę z tego, że za pierwszych 10 lat ta rentowność funduszy nie przekroczyła inflacji. Jeśli zatem przyjmiemy, że zysk wyniósłby nie 5% lecz 1%, to efekt funkcjonowania funduszy staje się naprawdę dramatyczny. Co prawda byłby pewien zysk z wydłużenia wieku emerytalnego: dla mężczyzn 14%, dla kobiet 56%. Ale stopa zastąpienia w przypadku składki 3,5% dla mężczyzn zmieni się z 14% do 16%, a dla kobiet z 8% do 13%.
Nawet gdyby składka wynosiła 7,3%, to stopa zastąpienia wzrosłaby dla mężczyzn z 30% do 34%, a dla pań z 17% do 27%. Byłaby zatem, nawet przy tej wyższej składce, bardzo niska, bo stopa zysku z inwestycji ma kluczowe znaczenie.
A nie ma co mieć złudzeń, że zysk z inwestycji będzie na przyzwoitym poziomie, bo rynki kapitałowe przez wiele lat mogą być w stagnacji, a nawet dawać bardzo wymierne straty. Te wyniki prowadzą do generalnego wniosku, że brak gwarancji minimalnych zysków z inwestycji, na jakimś akceptowalnym poziomie powiedzmy 5% (realnych, po odjęciu inflacji i po odjęciu kosztów zarządzania, które przecież i tak są znacznie zawyżone) dyskredytuje system emerytalny oparty na funduszach kapitałowych. Jest to wystawienie ludzi na ryzyko życia na emeryturze w nędzy i marnowanie naszych pieniędzy.
Ale trzeba też pamiętać, że o emeryturze można mówić tylko przy założeniu, że ktoś wieku emerytalnego w ogóle dożyje. Spośród tych mężczyzn, którzy zaczęli pracę w wieku 20 lat do 65 dożywa obecnie 73%, a wieku 67 lat tylko 69%. W przypadku kobiet do 60-tki dożywa 93%, a do 67 lat tylko 87% – paniom żyje się lepiej – jak mówią żartownisie – dlatego, że nie mają żon.
Warto zauważyć, że jeśli ci, którzy nie dożyją wieku emerytalnego, mają małżonków lub dzieci, to kapitał zgromadzony przez nich w OFE może być dziedziczony. Będzie jednak część takich, którzy nie dożyją do emerytury pozostając ludźmi samotnymi. Ich środki będą stanowić czysty zysk funduszy.
Oczywiście, jeśli już ktoś dożyje do emerytury i wejdzie do systemu, to jego nagromadzony kapitał nie może być przekazywany spadkobiercom. Jest to konieczne z prostego powodu: bo nie wiadomo, jak długo będzie żył. Środki emerytów muszą tworzyć wspólny fundusz, z którego wypłacane są emerytury zarówno tym, którzy po przejściu na emeryturę żyli rok, jak i tym, którzy wzięli poważnie śpiewane im życzenia „sto lat” i dożyli tego wieku. Jako ciekawostkę można podać, że oczekiwany czas życia tych, którzy dożyli setki wynosi nieco ponad 102 lata – oznacza to, że stulatkowie, przeciętnie żyli jeszcze dwa lata.
Dziedziczenie po tych, którzy zmarli przed dojściem do emerytury oczywiście powoduje ubytek pieniędzy z systemu. Cały motywacyjny aspekt reformy polegał na tym, by zachęcić ludzi do oszczędzania dla własnego dobra i dobra rodziny – miało to zmniejszyć skłonność do unikania płacenia składek emerytalnych. Może się wydawać, że to ma sens, ale przez to zostaje złamana solidarystyczna podstawa systemu emerytalnego. A warto zdawać sobie sprawę z tego, że taki w pełni solidarystyczny system byłby z punktu widzenia płacących składki oszczędniejszy. Spróbuję to sobie wyjaśnić.
Normalne ubezpieczenie ma zawsze charakter solidarnościowy. Na przykład w przypadku ubezpieczenia samochodu, możemy przez wiele lat płacić ubezpieczenie, by nigdy z niego nie skorzystać. Nasze pieniądze służą temu, by gromadzić fundusz, z którego wypłacane są odszkodowania na bieżąco tym, którzy mieli pecha i zdarzył im się losowy przypadek szkody wymagającej rekompensaty ze strony ubezpieczyciela. I nikomu nie przyjdzie do głowy, by żądać zwrotu składek ubezpieczeniowych, bo się z nich nie skorzystało. A gdyby taki zwrot miał być wprowadzony, to poziom składki musiałby być oczywiście wyższy by skompensować ubytek środków z funduszu, w wyniku wybierania z niego pieniędzy tych, którzy nie mieli szkód i zabierają „swoje pieniądze”.
Podobnie jest z ubezpieczeniem emerytalnym – w tym przypadku losowym zdarzeniem jest dojście do wieku emerytalnego. Składki emerytalne pracujących tworzą wtedy fundusz, z którego na bieżąco wypłacane są emerytury. Ale jeśli część środków zgromadzona przez tych, którzy zmarli przed dojściem do emerytury, jest zabierana przez spadkobierców, to w rezultacie niższe są emerytury, bo zmniejsza się fundusz. Gdybyśmy natomiast chcieli zachować poziom emerytur (zwiększyć stopę zastąpienia), to wyższa musiałaby być składka emerytalna.
Warto więc sobie zdawać sprawę z tego, że takim klasycznym systemem ubezpieczeniowym jest właśnie system w ZUS-owski, bliski temu, co jeszcze w XIX wieku wprowadził w Niemczech kanclerz Bismarck. To żadna, jak twierdzi wicepremier Pawlak, „emerytura państwowa”, to po prostu specyficzne ubezpieczenie, które jest tylko w gestii państwowego ZUS-u, ale nie musi być – mogłoby być zarządzane przez niezależną od państwa instytucję, tak jak to było przed II wojną światową – ZUS był wtedy samorządową instytucją prawa publicznego niezależną od państwa. I takie ubezpieczenie emerytalne nie jest to, jak twierdzą niektórzy, „jakiś socjalizm, który trzeba zastąpią prawdziwym rynkiem”. Z Bismarcka robić socjalistę to przejaw skrajnej ignorancji.
Ale problem ma szerszy kontekst ekonomiczny. Bo tak naprawdę realny poziom naszych emerytur i poziom naszych dochodów zależy od tego, ile wytworzymy dóbr i usług i jak je między siebie podzielimy. Ogólna wartość dóbr i usług tworzy to, co ekonomiści nazywają produktem krajowym brutto (PKB). Po to, by wyjaśnić, jaki sens ma system podziału i jaki ma to związek z wielkością emerytur, posłużę się bardzo uproszczonym przykładem.
Przypuśćmy, że w jakiejś przykładowej gospodarce wytwarzane są dobra i usługi o ogólnej wartości 100 i całkowicie wystarczają one, by zaspokoić potrzeby 100% mieszkańców. Wytwarzają je oczywiście pracujący (…miast i wsi, jak to się kiedyś mówiło; teraz dodamy jeszcze przedsiębiorców – oni też pracują). Jeśli pracujący stanowią 80% ludności, a pozostali to emeryci, wtedy przeciętna składka emerytalna pracujących musi wynosić 20%, bo na czterech pracujących przypada jeden emeryt i przy tej składce wszystkie wytworzone dobra są harmonijnie rozdzielone między pracujących i emerytów. Składka jest mechanizmem ekonomicznym podziału dochodu pieniężnego tak, aby wszystkie wytworzone dobra zostały rozdzielone między członków społeczności.
Przypuśćmy teraz, że ta sama ilość dóbr jest wytwarzana przez 50% ludności – oznacza to, że szczęśliwie nastąpił wzrost wydajności pracy; reszta ludności to emeryci, zatem teraz na jednego pracującego przypada jeden emeryt. Gdyby pozostano przy składce 20%, to pozyskiwane składki nie wystarczyłyby na sfinansowanie emerytur, pracujący mieliby nadmiar środków w stosunku do potrzeb i – logicznie – tworzyliby oszczędności, z których system emerytalny musiałby pożyczać, by sfinansować emerytury. W efekcie rosłoby zadłużenie i system emerytalny by zbankrutował, a 50% pracujących miałoby papiery dłużne systemu emerytalnego, będące tylko świadectwem ułomności tego systemu. W takiej sytuacji jednym wyjściem byłoby podwyższenie składki do 50%, to byłby jedyny sposób na zażegnanie kryzysu systemu emerytalnego tej małej fikcyjnej gospodarki.
Oczywiście jest to przykład przejaskrawiony, ale chodzi o pokazanie, że istotą problemu jest wydajność pracy i logiczny, spójny system podziału wypracowanego dochodu. Czy się komuś podoba, czy nie, narzędziem takiego podziału musi być składka czy podatek i jest to dla społeczeństwa lepsze niż oparcie systemu na długu.
Ale kluczową sprawą jest wydajność pracy, bo to ona decyduje, ile wytwarzamy i jakim kosztem – przy czym trzeba też pamiętać, że koszt pracy własnych obywateli jest dla gospodarki kosztem specyficznym, w gruncie rzeczy kosztem pozytywnym w tym sensie, że to, co pracownicy zarobią (brutto, czyli razem z podatkami i składkami) wraca do gospodarki w formie wydatków konsumpcyjnych lub inwestycyjnych.
Ale jeśli dostrzeżemy, jak ważna jest wydajność pracy, to stanie się dla nas jasne, że ta propozycja wydłużenia wieku emerytalnego w sytuacji istniejącego dość wysokiego bezrobocia jest dla gospodarki mało korzystna, jeśli nie wręcz szkodliwa. Jest tak dlatego, że wydajność pracy z wiekiem wyraźnie się zmniejsza – ekonomiści nazywają to „malejącą krańcową wydajnością pracy”. A tu wymusza się pozostawienie w pracy ludzi starych o najniższej wydajności i często dla pracodawców najdroższych – chyba że ich płaca jest bezpośrednio powiązana z wydajnością pracy, ale tak dzieje się tylko w niektórych zawodach, na ogół ci najstarsi są jednocześnie na szczycie drabiny placowej. Dla pracodawców lepiej jest zatrudnić młodego człowieka, który szybko się uczy, jest wydajny i znajduje się na dole drabiny płacowej.
Wydłużanie wieku emerytalnego ma sens tylko w sytuacji pełnego zatrudnienia, a do takiego stanu jest dość daleko zarówno nam jak i innym krajom europejskim, gdzie to wątpliwe zalecenie jest kolportowane wśród polityków. Jest więc jasne, że w gruncie rzeczy chodzi tylko o działanie w interesie systemu finansowego, który nie jest w stanie zapewnić emerytur na godziwym poziomie.
Zwróćmy uwagę na jeszcze jeden aspekt tej kampanii. Oto konieczność przesunięcia wieku emerytalnego uzasadnia się tym, że niski jest przeciętny wiek przechodzenia na emeryturę. Gdy tylko premier Tusk ogłosił swą koncepcję reformy emerytalnej, zaraz podniosły się głosy nadwornych ekonomistów i publicystów, że „przecież trzeba podnieść wiek emerytalny, bo patrzcie, ilu młodych emerytów chodzi po ulicach…” Ale trzeba logicznie myśleć i zauważyć, że niska średnia w małym stopniu wynika z tego, że wiek emerytalny to 65 lat – głównie z tego, że dużo jest uprzywilejowanych, którzy mają przywilej bardzo wczesnej emerytury. A wczesne emerytury to wynik swoistego targu: za niskie płace dajemy w niektórych zawodach przywilej wczesnej emerytury.
A przy tym trzeba zdawać sobie sprawę, że w niektórych zawodach ten przywilej jest uzasadniony, bo praca w późnym wieku nie tylko oznacza niską wydajność, ale jest praktycznie niemożliwa.
Jest oczywiste, że te przywileje trzeba ograniczyć, ale jednocześnie trzeba zwiększyć wynagrodzenia, co stanowiłoby element uzdrowienia zarówno systemu emerytalnego, jak i płacowego – to jest kwestia tego, o czym była mowa wyżej: zdrowego systemu podziału dochodu narodowego i zdrowego systemu finansowego.
Niewydolność kapitałowego systemu emerytalnego to w gruncie rzeczy cała istota problemu proponowanej reformy wieku emerytalnego. Jak jednak wykazałem, wydłużenie wieku emerytalnego niczego nie rozwiąże w sytuacji, gdy realna stopa procentowa jest na poziomie bliskim zeru.
I tu pojawia się kluczowa kwestia. Skoro tak naprawdę powinniśmy tworzyć warunki dla wzrostu wydajności pracy i miejsca pracy dla młodych, to wydłużanie wieku emerytalnego jest swego rodzaju strzałem obok bramki, w której tkwią realne problemy gospodarcze. Zatem jedno, co tak naprawdę powinien zrobić premier Tusk, to dać ludziom swobodę wyboru, czy chcą oddawać swe pieniądze na zmarnowanie w trybach instytucji finansowych, czy zawierzyć swą emerytalną przyszłość staremu, sprawdzonemu w wielu krajach tradycyjnemu systemowi repartycyjnemu. To w gruncie rzeczy system bardziej racjonalny, pozwoliłby zapewnić na emeryturze środki na pokrycie podstawowych realnych kosztów utrzymania. System repartycyjny z jednej strony realizuje podstawowe funkcje ubezpieczeniowe, z drugiej pozwala uwzględnić zarówno specyfikę różnych zawodów, gdzie po prostu ze względu na cechy psychofizyczne ludzi w starszym wieku nie można pracować w zawodzie do późnych lat, a jednocześnie pozwoliłby zrównać szanse kobiet, które kosztem swej pracy zawodowej wykonują realną i odpowiedzialną pracę jako matki wychowujące dzieci.
Gdyby tylko premierowi starczyło tej odwagi, by dać ludziom wolność wyboru, to doprawdy, nie trzeba będzie nic więcej robić, a chory system umrze śmiercią naturalną, bo ludzie się z niego sami wycofają.
Jest to rozszerzona nieco wersja artykułu, jaki ukazał się w „Naszym Dzienniku” 8 III 2012.