Już półtorej godziny po katastrofie w Rosji poinformowano, że nasz tupolew z powodu mgły w Smoleńsku czterokrotnie podchodził do lądowania, bo prezydent Polski nie zgodził się na odlot na zapasowe lotnisko.
W 22. numerze tygodnika „Przegląd” ukazał się artykuł Roberta Walenciaka „OSTATNIA ROZMOWA” o podtytule „Polska mogłaby z powodzeniem starać się o udostępnienie zapisu rozmowy braci Kaczyńskich gdyby przyjąć hipotezę, że katastrofa Tu-154 była wynikiem… zamachu terrorystycznego”.
Zbulwersowany treścią tego artykułu niezwłocznie skierowałem do Redaktora „Przeglądu” tekst z nim polemizujący. Naczelny redaktor Jerzy Domański odmówił autorowi umieszczenia polemiki w miejscu gdzie krytykowane opinie zostały zaprezentowane. Ponieważ poglądy przedstawione przez redaktora Walenciaka podzielają niektóre opiniotwórcze kręgi w Polsce warto się do nich ustosunkować. Przytoczę zmienione nieco w stylu ale nie w treści obszerne fragmenty z odrzuconego przez „Przegląd” tekstu i uzupełnię specjalnie dla. Spójrzmy jak się niektórym Polakom teraz pierze mózgi.
Już półtorej godziny po katastrofie w Rosji poinformowano, że nasz tupolew z powodu mgły w Smoleńsku czterokrotnie podchodził do lądowania, bo prezydent Polski nie zgodził się na odlot na zapasowe lotnisko. Godzinę później pojawia się teoria, że „130 osób zabiła jedna spośród nich” z wyraźną sugestią, że winnym tego grupowego zabójstwa był prezydent RP. 5 godzin po katastrofie krążyła już niemal standardowa diagnoza, że przyczyną katastrofy była wina pilota. Podparto ją kłamstwami zastępcy szefa sztabu sił powietrznych Federacji Rosyjskiej generała Aleksandra Aloszyna, który występując publicznie, podał informacje, jakoby „załoga samolotu, którym leciała polska delegacja z prezydentem Lechem Kaczyńskim na czele, kilkakrotnie nie wykonała poleceń kontrolera lotów na lotnisku w Smoleńsku”. Generał Aloszyn powiedział dziennikarzom, że gdy załoga nie wykonała polecenia szefa lotów, ten kilkakrotnie nakazał jej skierowanie maszyny na lotnisko zapasowe.
Z ustaleń podanych później przez MAK wynika, że Aloszyn mijał się z prawdą, bo dając kolejne zgody na zejście do 1500, 500 i 100 metrów dyspozytor smoleńskiego lotniska ani razu nie nakazał skierować tupolewa na lotnisko zapasowe a wszystkie jego polecenia wydane naszemu pilotowi podczas tego lotu były przez załogę samolotu prawidłowo realizowane. Około godziny 17. w dniu katastrofy kłamstwo Aloszyna zostało rozpropagowane przez wszystkie światowe agencje i na trwale uformowało opinię miliardów oglądających telewizję mieszkańców Ziemi. Prawdą jest, że załoga naszego tupolewa nie wykonała tylko poleceń odejścia na drugi krąg otrzymanych od smoleńskiego kierownika lądowania dopiero wtedy gdy samolot kosił już drzewa smoleńskiego lasu i na manewr samolotem było za późno.
W krytycznej fazie lotu operator radaru precyzyjnego tak informował pilota tupolewa (czas moskiewski):
10:40:38,7 D "2 na kursie i ścieżce"
a 14 -16 sekund później:
10:40:52,4 D "Horyzont 101"
10:40:54,7 D "Kontrola wysokości horyzont"
O 10:40:38,7 operator radaru poinformował pilota, że znajduje się „na kursie i ścieżce” w odległości 2 kilometry od progu pasa do lądowania. W przypisie [50] na stronie 173 raport MAK twierdzi, że operator radaru okłamał tym pilota, bo samolot według MAK miał być wtedy od progu pasa 500 metrów dalej niż odległość podana załodze samolotu. Z lokacji miejsca pierwszego kontaktu można wnioskować, że pilota wprowadzono w błąd również odnośnie kursu, bo samolot zamiast „po kursie” był prowadzony około 50 metrów na lewo od kierunku osi pasa.
O godzinie 10:40:52,4 operator radaru stwierdza, że obraz samolotu (101) na ekranie zbliża się do horyzontu widzenia radaru (można to geometrycznie sprawdzić) informując „Horyzont 101”. Po dwóch sekundach zdumiony operator informację tę powtórzył. Polski przedstawiciel przy MAK, dr Edmund Klich zamiast sprawdzić jakie pole widzenia miał precyzyjny radar uznał to za komendę „leć horyzontalnie” chociaż taka komenda w procedurze lądowania nie istnieje. Z dokumentacji MAK wynika jednoznacznie, że dyspozytor lotniska – kierownik lądowania – po raz pierwszy podał komendę „Odejście na drugi krąg” dopiero tutaj:
10:41:02,0 D "Odejście na drugi krąg"
niestety ta komenda nie mogła być wykonana bo samolot dwie sekundy wcześniej rozbił się o smoleńskie drzewa. Z opublikowanego zapisu „otwartego mikrofonu”wynika, że ppłk. Plusnin będący dyspozytorem lotniska (ros. Диспетчер – w transkrypcji MAK: 'D’) powtórzył ją jeszcze po 5 i 9 sekundach, ale podczas tych komend załoga samolotu już niestety nie żyła. Można zrozumieć generała odpowiedzialnego za wojskowy personel smoleńskiego lotniska, że fałszywą informacją o rzekomych poleceniach przerwania lądowania odwracał uwagę od rzeczywistych okoliczności katastrofy ale nic nie usprawiedliwia MAK i publikatorów że od tego kłamstwa się nie odcinają. Pretensje do pilotów, że nie wykonali poleceń kontrolera lotów w Smoleńsku wydanych po ich śmierci uważam za haniebne.
Redaktor Walenciak w „Przeglądzie” formułuje tę nieprawdę bardziej subtelnie niż gen. Aloszyn. Pod zacytowanym wyżej przedziwnym podtytułem artykułu autor jakby niewinnie zapytuje: „dlaczego załoga zdecydowała się lądować w gęstej mgle, skoro wszystkie regulaminy tego zabraniały? Dlaczego nie odleciała na lotnisko zapasowe? Pytań jest więcej.” Jasne, że pytań jest więcej, ale myślę, że redaktor Domański nie godząc się na opublikowanie polemiki z tekstem p. Walenciaka tych pytań zadanych w jego artykule nie zrozumiał. Te pytanie uważam za insynuacje a nie za obiektywne dziennikarstwo. Po pierwsze „załoga” o niczym nie decydowała. Z dokumentacji katastrofy wynika, że o wszystkim na pokładzie samolotu, z jednym wyjątkiem, zawsze decydował jednoosobowo dowódca samolotu. Wyjątkiem jest (zgodne z procedurą) rozpoczęcie przez 2. Pilota procedury „odchodzimy!” 10 sekund przed rozbiciem samolotu. Po drugie, z dokumentacji katastrofy nie wynika, że pilot lub ktokolwiek inny na pokładzie samolotu „zdecydował się lądować”. Decyzja, która nota bene była uzgodniona między kierownikiem lądowania smoleńskiego lotniska i dowódcą samolotu, była „zejść do 100 metrów i być gotowym do odejścia na drugi krąg”.
Nikt decyzji o lądowaniu podczas tego lotu nie podjął. Po trzecie pisanie przez p. Walenciaka „wszystkie regulaminy” uważam za dziennikarskie nadużycie, bo nie wskazał on nawet jednego regulaminu zabraniającego we mgle dokonania kontrolnego (próbnego) podejścia. MAK na stronie 114 końcowego raportu wyraźnie stwierdza, że decyzja zejścia do 100 metrów w warunkach zamglenia była zasadna, bo samolot w przypadku nieudanego podejścia (a nawet dwóch podejść!) miał dostateczny zapas paliwa (na 1,5 godziny lotu) pozwalający na wykonanie dalszego lotu na lotnisko zapasowe. Jedyny warunek jaki wiązał pilota, to nie zniżanie się poniżej 100 metrów zanim zobaczy on światła oznaczające próg pasa. Uważam, że tylko tym dlaczego bez decyzji dowódcy świadczącej o zobaczeniu świateł oznaczających próg pasa samolot zszedł lub spadł poniżej wysokości 100 metrów należy i wystarczy się zajmować.
Autor artykułu opublikowanego w "Przeglądzie" zajmuje się ogłoszoną tuż po katastrofie hipotezą Lecha Wałęsy, że katastrofę spowodowała rozmowa telefoniczna pomiędzy braćmi Kaczyńskimi. To twierdzenie do dziś nie było weryfikowane i potrzebę jego zbadania postuluje „Przegląd” piórem R. Walenciaka. Można spytać jak L. Wałęsa mógł był się zapoznać z treścią ostatniej rozmowy telefonicznej prezydenta Kaczyńskiego. Znaczyłoby to, że prezydent Wałęsa sugeruje, że jakieś obce państwo lub polskie tajne służby podsłuchiwały rozmowy prezydenta Polski lub jego brata tak, jakby któryś z nich był podejrzany o przestępstwo i tajne służby miały do tego stosowną decyzję sądu. Oby to nie była prawda! Spróbujmy krytycznie spojrzeć jeszcze na techniczny aspekt tej hipotezy w ślad za zreferowaniem jej przez redaktora Walenciaka! Autor tam z przekonującym uzasadnieniem, po zbadaniu sekwencji rozmów telefonicznych wykonanych z tupolewa lokuje krótką, zapewne ok. 60-sekundową, rozmowę braci Kaczyńskich na moment nieco wcześniejszy niż godzina 10:19.
Spójrzmy co się wtedy działo w kokpicie załogi! W tym locie warunkami lądowania było stwierdzenie przez oficera obsługi lotniska widzialności poziomej wzdłuż pasa do lądowania minimum 1000 metrów oraz możliwość zobaczenia przez pilota z wysokości 100 m wycelowanych w kierunku lądującego samolotu świateł reflektorów oznaczających próg pasa do lądowania. Wysokość 100 metrów dla podjęcia tej decyzji została narzucona załodze samolotu przez dyspozytora smoleńskiego lotniska. Na wysokości decyzji samolot powinien znaleźć się około 1 km przed progiem pasa, w pobliżu miejsca bliższej radiostacji prowadzącej. Za doprowadzenie samolotu z właściwego kierunku do tego miejsca odpowiedzialny był dyspozytor smoleńskiego lotniska wspomagany przez operatora zespołu dwóch lotniskowych radarów precyzyjnych prowadzących samolot po ostatniej prostej skierowanej na pas do lądowania zwanej ścieżką zejścia. Odpowiedzialnym za określenie widzialności wzdłuż pasa był w Smoleńsku oficer ulokowany przy końcu pasa do lądowania odległym około 2000 metrów od progu. Ten oficer odezwał się tylko raz podczas sprowadzania samolotu „po ścieżce” informując załogę tupolewa 10:39:37,3 D „Pas wolny”, w momencie kiedy samolot był ok. 8 kilometrów przed jego progiem.
Wcześniej, o godzinie 10:14:06, polski wojskowy Tu-154 (nazywany przez prowadzących samolot Rosjan „Polish Air Force 1-0-1”), wchodząc nad terytorium Rosji otrzymuje informacje z Moskwy, że przed trzema minutami lotnisko Smoleńsk Północny zgłosiło widzialność poziomą na lotnisku tylko 400 metrów. Po upływie kolejnych trzech i pół minuty samodzielnego przemyślenia tej informacji dowódca statku latającego (ros. командир воздушного судна – KWS) wzywa szefową stewardes (Barbarę Maciejczyk – fot.) i informuje ją o warunkach pogodowych na lotnisku docelowym oraz o swojej decyzji, że w przypadku niemożliwości (z powodu mgły) wylądowania w Smoleńsku – „odejdziemy” – w domyśle na inne lotnisko.
10:17:33,9-38,2 KWS „Basiu”
10:17:40,2-40,7 KWS „Nieciekawie wyszła mgła nie wiadomo czy wylądujemy”
10:17:43,6-47,6 Stewardesa „Tak?”
10:18:09,2-11,4 A „A jeśli nie wylądujemy to co?”
10:18:13,0-14,4 KWS „Odejdziemy”
W lotnictwie cywilnym poinformowana o takich okolicznościach odpowiedzialna stewardesa niezwłocznie przez mikrofon przekazuje wszystkim pasażerom informacje otrzymane od dowódcy samolotu. Nic nie wskazuje, aby w wojskowym samolocie, jakim był nasz tupolew, obowiązywała inna procedura. Jest bardzo prawdopodobne, tak jak sugeruje redaktor Walenciak, że prezydent Kaczyński usłyszawszy nagle informacje o możliwym odlocie na inne lotnisko zadzwonił wtedy (ok. godziny 10:18) do brata po jednominutową konsultację. Możliwe że wezwał do siebie na konsultację generała Błasika. Pomimo jasnego kontekstu rozmowy dowódcy z przywołaną specjalnie szefową stewardes pan Walenciak przemilczając kontekst sugeruje jakoby z pytaniem „A jeśli nie wylądujemy to co?” włączyła się jakaś nieznana, „czująca się w kabinie pilotów bardzo swobodnie”, osoba.
Artykuł w „Przeglądzie” opisuje jak w trakcie tej rozmowy jedenaście sekund po słowie dowódcy samolotu „odejdziemy” ktoś w kokpicie (być może nawet sam dowódca samolotu – bo znów nie wiadomo dlaczego „niezidentyfikowany”), pyta drugiego pilota „ile mamy paliwa?”. W tym miejscu p. Walenciak, nie mając żadnych podstaw, nierozpoznanemu przez odsłuchujących w dokumentacji głosowi pytającemu o paliwo przypisuje osobowość „niezidentyfikowanej osoby dyrygującej wręcz pilotami”. Ze zdziwieniem laika R. Walenciak pisze, że „najważniejsi pasażerowie samolotu byli na bieżąco informowani o sytuacji”. Gdyby p. Walenciak kilka razy przeleciał się samolotem komunikacyjnym, to mógłby pewnie zauważyć, że informowanie przez załogę samolotu wszystkich pasażerów o sytuacji lotu jest czym normalnym.
Dowódca samolotu, kapitan Protasiuk, podejmował decyzje w sposób nie podlegający dyskusji suwerennie nawet ignorując dowcipne lub techniczne propozycje starszego od niego stopniem drugiego pilota majora Grzywny, sugerującego na przykład:
„10:21:17,6 2P "Ty patrz po kierunku Arek, wysokość po odległości ci czytać?"
Z transkrypcji wynika jeden tylko moment, kiedy dowódca tupolewa zaakceptował podpowiedź swojego kolegi lecącego na prawym fotelu pilotów. Kiedy równocześnie zgłosili się przez radio do rozmowy z tupolewem dyspozytor lotniska i pilot stojącego tam JaK-a dowódca przyjął propozycję 10:24:23,5 2P "Arek ty gadaj, ja przejdę" drugiego pilota, aby dowódca rozmawiał z wieżą lotniska, a drugi pilot z pilotem JaK-a. Innej sugestii od kogokolwiek na pokładzie, która mogłaby wpłynąć na jakąś decyzję dowódcy tupolewa dokumentacja katastrofy nie zawiera.
Nie odwracając uwagi od prowadzenia samolotu, działając zgodnie z przekazaną swoją zakomunikowaną pasażerom poprzez stewardesę decyzją, dowódca wydaje załodze komendy przygotowujące samolot do próbnego podejścia do lądowania. Pięć minut później dowódca polskiego wojskowego tupolewa (Polish Foxtrot 1-0-1) nawiązuje kontakt z dyspozytorem (D) – kierownikiem lądowania smoleńskiego lotniska (Korsaż), podając w międzyczasie swojej załodze kolejne kursy lotu: 78, 80, 99 stopni mylnie początkowo przez polskich komentatorów GW i ND uważane za komendy procentów redukcji ciągu silników. Inżynier pokładowy (B/I) potwierdza wykonanie poleceń dowódcy.
Z treści dokumentu MAK wynika, że cytowany wcześniej generał Aloszyn kłamał. Polecenia ani nawet sugestii odlotu na inne lotnisko nie było. Dyspozytor (kierownik lądowania) lotniska w Smoleńsku zgłasza się o godzinie 10:23:33,7 do wywołującego go dowódcy tupolewa. Po usłyszeniu od naszego dowódcy informacji o locie samolotu w stronę dalszej radiostacji prowadzącej, dyspozytor smoleńskiego lotniska pyta dowódcę tupolewa o zapas paliwa oraz sprawdza jakie w tym locie wyznaczone są lotniska zapasowe. Dowódca samolotu informuje, że dla tego lotu wyznaczone są dwa lotniska zapasowe w Witebsku i w Mińsku. Przyjmując do wiadomości informacje dowódcy tupolewa o wysokości lotu, o zapasie paliwa i o lotniskach zapasowych dyspozytor – kierownik lądowania smoleńskiego lotniska powtarza znane już załodze samolotu informacje o istniejącym w tym czasie zamgleniu w Smoleńsku (określa widzialność na 400 m). Po upewnieniu się, że dowódca samolotu ostrzeżenie o mgle zrozumiał dyspozytor wyraża zgodę na jego zejście do 1500m. Wkrótce pozwoli a nawet będzie ponaglał aby zejść do 500 i w końcu do 100 metrów.
W opublikowanej przez MAK dokumentacji lotu nie ma żadnego śladu jakiejkolwiek ingerencji kogoś postronnego w proces wspólnego z dyspozytorem lotniska podejmowania decyzji przez dowódcę. Na ziemi w podejmowaniu decyzji pomagał płk. Krasnokutski, któremu z kolei podpowiadał jakiś „towarzysz generał”. Sugerowanie przez autora „Przeglądu” i niektórych komentatorów (na przykład Johna Kowalskiego w S24) ingerencji w ten proces decyzyjny kogokolwiek z załogi lub pasażerów samolotu jest pozbawioną podstaw insynuacją. Idąca dalej niż MAK gorliwość pana Walenciaka w sugerowaniu łamania podstawowej zasady suwerenności dowódcy samolotu w podejmowania decyzji podczas lotu oraz ochrona przez Naczelnego „Przeglądu” autora tekstu przed publicznym przedstawieniem mu dowodu, że podaje nieprawdę są tu zastanawiające. Ktoś mógłby mniemać, że kłamliwa sugestia Aloszyna o posiadaniu przez Rosjan dowodów, że katastrofę spowodowała ingerencja pasażerów tupolewa mogła być taktycznym zagraniem Rosjan aby skłonić polski rząd by bezkrytycznie przekazać im prowadzenie dochodzenia w oczekiwaniu na uzyskanie propagandowych dla siebie korzyści.
Niektórzy, wiedząc że podejście do lądowania zakończyło się tragicznie, już po katastrofie, zaczęli twierdzić, że piloci nie powinni ryzykować ale odlecieć wtedy gdzie indziej. Czy wobec tego decyzja kierującego lądowaniem dyspozytora smoleńskiego lotniska aby wykonać próbne podejście była słuszna? Podczas podejmowania tej decyzji drugi pilot rozmawia z dowódcą JaK-a, który wylądował w Smoleńsku wcześniej. Pilot JaK-a bez niczyjego nacisku informuje załogę tupolewa, że aczkolwiek warunki pogodowe są obecnie trudne, to równocześnie stwierdza: „powiem szczerze, że możecie spróbować jak najbardziej”. Wielu kłamało jakoby dowódca JaK-a lub ktokolwiek inny z ziemi odradzał dowódcy tupolewa próby lądowania w Smoleńsku. Znający jak mało kto aktualne warunki lądowania w Smoleńsku pilot JaK-a sugeruje odejście na zapasowe lotnisko dopiero wtedy, gdyby dwa podejścia do lądowania się nie udały. Podaje załodze tupolewa informacje, że lotnisko zostało przygotowane do lądowania we mgle przez ustawienie dobrze widocznych specjalnych reflektorów ułatwiających lądującemu pilotowi znalezienia we mgle miejsca progu pasa. Nic nie wskazuje na to, że dowódca tupolewa powinien zignorować sugestie kolegi stojącego wtedy na lotnisku. Pilot JaK-a radzi kolegom z tupolewa: „należy sprawdzić warunki, ale gdyby dwukrotnie nie było warunków do lądowania to odlećcie na lotnisko zapasowe”. Chyba nikt nie śmie zakwestionować prawidłowości decyzji sprawdzenia aktualnej widzialności, a w przypadku dwukrotnej niemożliwości lądowania odejścia na lotnisko zapasowe. Nawet gdyby ktoś z pasażerów konsultował wtedy dowódcę tupolewa – co w świetle opublikowanych głosów z kabiny jest nieprawdopodobne – to decyzja dyspozytora lotniska podjęta na wniosek dowódcy samolotu o dokonaniu próbnego podejścia została podjęta optymalnie. Nawet krytyczny wobec naszych pilotów raport MAK nie ma zastrzeżeń do poprawności tej decyzji.
Dowódca samolotu raz tylko próbował skonsultować się z cywilnym dysponentem samolotu zadając pytanie „co będziemy robili?” jak się okaże, że nie można wylądować. Nie dostał jednak na to pytanie odpowiedzi tylko informację, że: 10:30:32,7 A "Na razie nie ma decyzji prezydenta,co dalej robić (dyrektor Kazana)". Reasumując należy podkreślić, że decyzja wykonania próby lądowania, niezmieniona zresztą do końca, była słuszna i optymalna bo mgła nie jest ani stanem stałym ani czymś jednorodnym.
Jest dostępna fotografia satelitarna tej smoleńskiej mgły zrobiona z satelity NASA Terra tuż po katastrofie. Rozległa wtedy na obszarze ponad 2000 km² na południe od Smoleńska mgła składała się z wielu obłoków pomiędzy którymi widzialność znacznie przekraczała wymagane 1000 metrów i samolot miał szansę w taką przerwę trafić. Eksperci MAK nie mają zastrzeżeń do zezwolenia wykonania próbnego podejścia ani do decyzji dowódcy samolotu podczas tego lotu aż do „czwartego zakrętu” i wejścia samolotu „na ścieżkę” prowadzącą na pas do lądowania. Szkoda że konsekwentnie MAK nie opublikował analizy szczegółowych informacji o wszystkich zdarzeniach podczas lotu „na kursie i ścieżce”, które mogły spowodować katastrofę. A zarejestrowano wtedy zdarzenia bardzo interesujące.
Tragedia, w wyniku której samolot spadł na ziemię, nie wydarzyła się bezpośrednio po rozmowie braci Kaczyńskich ani nie była jej rezultatem – co z uporem godnym lepszej sprawy sugerują panowie Wałęsa i Walenciak – ale zdarzyła się niespodziewanie dopiero w ostatnich 110 sekundach lotu. Jest to jednak temat dla odrębnego omówienia.
Na zakończenie dywagacji o rzekomym nacisku „niezidentyfikowanych osób” w samolocie na decyzję dowódcy tupolewa i dyspozytora lotniska o wykonaniu próbnego podejścia do lądowania „Przegląd” tekstem redaktora R. Walenciaka wraca do hipotezy spiskowej Lecha Wałęsy. Tygodnik informuje, że polska prokuratura wojskowa zamiast zapytać o źródło tych informacji samego L. Wałęsy zwróciła się o pomoc prawną do USA, Rosji i Białorusi poprzez ujawnienie zarejestrowanej przez te państwa treści ich podsłuchów rozmów braci Kaczyńskich. „Przegląd” nie pisze czy Prokuratura z tym pytaniem zwróciła się też do którejś z wielu polskich tajnych służb.
Ten międzynarodowy krok wygląda na kolejny obciach polskich prokuratorów. Rok temu Prokuratura, zamiast zapytać jakiegoś polskiego studenta znającego podstawy fizyki atmosfery, zwróciła się do Departamentu Sprawiedliwości USA (http://tnij.org/gw-mgla) z zapytaniem o możliwość wywołania w regionie smoleńskim sztucznej mgły. Sztucznej mgły na obszarze ponad 2000 km² i grubej do 400 metrów! (http://tnij.org/obciachy).
Warto przy tej okazji zastanowić się nad celem działań polskiej prokuratury. W przewidywanym w niedalekiej przyszłości procesie karnym o spowodowanie wypadku ze skutkiem śmiertelnym dla 96 osób, jaki się odbędzie przed rosyjskim sądem, wątki jakie poruszył artykuł R. Walenciaka mogą być wzięte pod uwagę przy wydawaniu wyroku.
Niezależnie od zaklinań niektórych polskich gremiów, proces odbyć się będzie musiał przed sądem rosyjskim – właściwym dla miejsca katastrofy. Oskarżenie wniesie więc rosyjska prokuratura. Jest bardzo prawdopodobne, że na podstawie raportu MAK o spowodowanie katastrofy oskarżone zostanie państwo polskie. Jedyne co nam zostaje to obrona, obrona poprzez wykazywanie fałszów w raporcie MAK. Prokuratura polska, jak to stwierdza artykuł red. Walenciaka, idzie w inną stronę. Podsuwa argumenty przeciwko Polsce, o których nawet nieżyczliwy nam i mający wiele cech stronniczości raport MAK nie wspomina. Ale czy to będzie miało dla wyroku znaczenie? Ciekawe czy rosyjska prokuratura zechce zaangażować polską prokuraturę wojskową jako oskarżyciela posiłkowego. Wydaje się, że zamiast pasjonować się badaniami okoliczności smoleńskiej katastrofy przez polskich prokuratorów Polska powinna zabiegać o dobrego rosyjskiego adwokata. Mam nadzieję, że będzie potrafił on wykazać zarówno kłamstwa MAK jak i fałsze w skierowanych przeciwko Polsce sugestiach przeróżnych pożytecznych idiotów.
To co zarejestrowały czarne skrzynki tupolewa podczas 110 sekund lotu „na kursie i na ścieżce” – a nie jest dotychczas powszechnie znane – postaram się opisać innym razem.