Bez kategorii
Like

Katastrofa smoleńska. Jak się pierze mózgi

13/07/2011
318 Wyświetlenia
0 Komentarze
38 minut czytania
no-cover

Już półtorej godziny po katastrofie w Rosji poinformowano, że nasz tupolew z powodu mgły w Smo­leńsku cztero­krotnie podcho­dził do l­ądowania, bo prezydent Polski nie zgodził się na odlot na zapasowe lotnisko.

0


W 22. numerze tygodnika „Przegląd” ukazał się artykuł Roberta Walenciaka „OSTAT­NIA RO­ZMOWA” o podty­tule „Polska mogłaby z powodzeniem starać się o udostępnienie za­pisu rozmowy braci Kaczyńskich gdyby przyjąć hipotezę, że kata­strofa Tu-154 była wyni­kiem… zamachu terrorystycznego”.

Zbulwersowany treścią tego artykułu niezwłocznie skierowałem do Redaktora „Przeglą­du” tekst z nim polemizujący. Naczelny redaktor Jerzy Do­mański od­mówił autorowi umieszczenia polemiki w miej­scu gdzie krytykowane opinie zo­stały zaprezen­towane. Ponieważ poglądy przedstawione przez redaktora Walenciaka podzielają niektóre opinio­twórcze kręgi w Polsce warto się do nich ustosunkować. Przytoczę zmienione nieco w stylu ale nie w treści obszerne fragmenty z odrzu­conego przez „Przegląd” tekstu i uzupełnię specjalnie dla. Spójrzmy jak się nie­którym Polakom te­raz pie­rze mózgi.

Zaczęło się od kłamstwa rosyjskiego generała

Już półtorej godziny po katastrofie w Rosji poinformowano, że nasz tupolew z powodu mgły w Smo­leńsku cztero­krotnie podcho­dził do l­ądowania, bo prezydent Polski nie zgodził się na odlot na zapasowe lotnisko. Godzinę później pojawia się teoria, że „130 osób zabiła jedna spośród nich” z wyraźną sugestią, że winnym tego grupowego zabójstwa był prezydent RP. 5 godzin po kata­strofie krążyła już niemal standardowa diagnoza, że przyczyną kata­strofy była wina pilota. Pod­parto ją kłamstwami zastępcy szefa sztabu sił powietrznych Federacji Rosyjskiej generała Alek­sandra Aloszyna, który występując publicznie, podał informacje, jakoby „załoga samolo­tu, któ­rym leciała polska dele­gacja z prezydentem Lechem Kaczyńskim na czele, kilkakrotnie nie wy­konała pole­ceń kontrolera lotów na lotnisku w Smoleńsku”. Generał Aloszyn powiedział dzien­nikarzom, że gdy załoga nie wyko­nała polecenia szefa lotów, ten kilkakrotnie nakazał jej skiero­wanie maszyny na lotnisko zapaso­we.

Z usta­leń po­danych później przez MAK wynika, że Aloszyn mijał się z prawdą, bo dając ko­lejne zgody na zejście do 1500, 500 i 100 metrów dyspozytor smoleńskiego lotniska ani razu nie naka­zał skiero­wać tupolewa na lotnisko zapaso­we a wszystkie jego polecenia wydane naszemu piloto­wi pod­czas tego lotu były przez załogę samolotu prawidłowo realizowane. Około godzi­ny 17. w dniu katastro­fy kłamstwo Aloszyna zostało rozpropagowane przez wszystkie światowe agen­cje i na trwale ufor­mowało opi­nię mi­liardów oglądających telewizję mieszkańców Ziemi. Prawdą jest, że załoga naszego tupo­lewa nie wykona­ła tylko poleceń odejścia na drugi krąg otrzymanych od smoleńskiego kierowni­ka lą­dowania dopiero wte­dy gdy samolot kosił już drzewa smoleńskiego lasu i na manewr samolotem było za późno.

Co to jest horyzont?

W krytycznej fazie lotu operator radaru precyzyjnego tak informował pilota tupolewa (czas mo­skiewski):

10:40:38,7 D "2 na kursie i ścieżce"

a 14 -16 sekund później:

10:40:52,4 D "Horyzont 101"
10:40:54,7 D "Kontrola wysokości horyzont"

O 10:40:38,7 operator radaru poinformował pilota, że znajduje się „na kursie i ścieżce” w odle­głości 2 kilometry od progu pasa do lądowania. W przypi­sie [50] na stronie 173 raport MAK twierdzi, że operator radaru okłamał tym pilota, bo samolot według MAK miał być wtedy od progu pasa 500 me­t­rów dalej niż odległość podana załodze samolotu. Z lokacji miejsca pierwszego kontaktu można wnio­skować, że pilota wpro­wadzono w błąd również odnośnie kursu, bo samolot zamiast „po kursie” był prowadzony około 50 metrów na lewo od kierunku osi pasa.

O godzinie 10:40:52,4 operator radaru stwierdza, że obraz samolotu (101) na ekranie zbliża się do hory­zontu widzenia radaru (można to geometrycznie sprawdzić) informując „Horyzont 101”. Po dwóch sekundach zdumiony ope­rator informację tę powtórzył. Polski przedstawiciel przy MAK, dr Edmund Klich zamiast sprawdzić jakie pole widzenia miał precyzyjny radar uznał to za komendę „leć horyzontalnie” cho­ciaż taka komenda w proce­durze lądowania nie istnieje. Z dokumentacji MAK wynika jednoznacznie, że dyspozytor lotni­ska – kie­rownik lądowania – po raz pierwszy podał komendę „Odejście na drugi krąg” dopiero tutaj:

10:41:02,0 D "Odejście na drugi krąg"

niestety ta komenda nie mogła być wykonana bo samolot dwie sekundy wcześniej rozbił się o smoleńskie drzewa. Z opublikowanego za­pisu „otwartego mikrofonu”wynika, że ppłk. Plusnin będący dyspozytorem lotniska (ros. Диспетчер – w transkrypcji MAK: 'D’) powtórzył ją jeszcze po 5 i 9 sekundach, ale podczas tych ko­mend załoga samolotu już niestety nie żyła. Można zrozumieć generała odpowiedzialnego za wojsko­wy personel smoleń­skiego lotniska, że fałszywą informacją o rzekomych poleceniach przerwania lądowania odwra­cał uwagę od rzeczywistych okoliczności kata­strofy ale nic nie usprawiedli­wia MAK i publikato­rów że od tego kłamstwa się nie odcinają. Pretensje do pilotów, że nie wykonali poleceń kontro­lera lotów w Smoleń­sku wydanych po ich śmierci uwa­żam za haniebne.

Jak „Przegląd” i Walenciak „mijają się z prawdą”

Redaktor Walenciak w „Przeglądzie” formułuje tę nieprawdę bardziej subtelnie niż gen. Aloszyn. Pod zacytowa­nym wyżej przedziwnym podtytułem artykułu autor jakby niewinnie zapytuje: „dlacze­go załoga zdecydowała się l­ądować w gęstej mgle, skoro wszystkie regu­laminy tego zabraniały? Dlaczego nie odleciała na lot­nisko zapasowe? Pytań jest wię­cej.” Jasne, że pytań jest więcej, ale myślę, że redaktor Domański nie godząc się na opubliko­wanie polemiki z tekstem p. Walenciaka tych pytań zadanych w jego artykule nie zrozumiał. Te pytanie uważam za insynuacje a nie za obiektywne dziennikarstwo. Po pierw­sze „załoga” o ni­czym nie decydowała. Z dokumentacji kata­strofy wynika, że o wszystkim na po­kładzie samolotu, z jednym wyjątkiem, zawsze decydował jednoosobowo dowódca samolotu. Wyjątkiem jest (zgodne z procedurą) roz­poczęcie przez 2. Pilota procedury „odchodzimy!” 10 sekund przed rozbiciem samolotu. Po dru­gie, z do­kumentacji katastrofy nie wynika, że pilot lub ktokol­wiek inny na po­kładzie samolotu „zdecydo­wał się lądować”. Decyzja, która nota bene była uzgod­niona mi­ędzy kierowni­kiem lądo­wania smoleńskiego lotniska i dowódcą samolotu, była „zejść do 100 metrów i być goto­wym do odej­ścia na dru­gi krąg”.

Nikt decyzji o lądowaniu podczas tego lotu nie podjął. Po trzecie pisanie przez p. Walenciaka „wszystkie re­gulaminy” uwa­żam za dziennikarskie nadu­życie, bo nie wska­zał on nawet jednego regu­laminu zabraniaj­ącego we mgle dokonania kontrol­nego (próbnego) podejścia. MAK na stro­nie 114 koń­cowego ra­portu wyraźnie stwierdza, że decy­zja zejścia do 100 metrów w warunkach za­mglenia była zasadna, bo samolot w przypadku nie­udanego po­dejścia (a nawet dwóch podejść!) miał dostatecz­ny zapas paliwa (na 1,5 go­dziny lotu) pozwalają­cy na wykonanie dalsze­go lotu na lotnisko zapaso­we. Jedyny warunek jaki wiązał pilota, to nie zniżanie się poniżej 100 metrów zanim zobaczy on światła oznaczające próg pasa. Uważam, że tyl­ko tym dlaczego bez decyzji dowódcy świadczącej o zobaczeniu świateł oznaczających próg pasa samolot zszedł lub spadł poniżej wyso­kości 100 me­trów nale­ży i wy­starczy się zajmować.

Co sądzi o przyczynie katastrofy prezydent Wałęsa

Autor artykułu opublikowanego w "Przeglądzie" zajmuje się ogłoszoną tuż po katastrofie hipotezą Lecha Wałęsy, że katastrofę spowodowała rozmowa tele­foniczna pomi­ędzy braćmi Kaczyńskimi. To twierdzenie do dziś nie było weryfikowane i potrzebę jego zbadania postuluje „Przegląd” piórem R. Walenciaka. Można spytać jak L. Wałęsa mógł był się zapoznać z treścią ostatniej rozmowy telefonicznej prezy­denta Kaczyńskiego. Znaczyłoby to, że prezydent Wałęsa sugeruje, że jakieś obce państwo lub polskie tajne służby podsłu­chiwały rozmowy prezydenta Polski lub jego brata tak, jakby któ­ryś z nich był podejrzany o przestępstwo i tajne służby miały do tego stosowną decyzję sądu. Oby to nie była prawda! Spróbuj­my krytycznie spojrzeć jeszcze na technicz­ny aspekt tej hipotezy w ślad za zreferowaniem jej przez re­daktora Walenciaka! Autor tam z przekonują­cym uzasadnieniem, po zbadaniu sekwencji rozmów telefonicznych wykonanych z tupolewa lokuje krótką, za­pewne ok. 60-sekundo­wą, rozmo­wę braci Ka­czyńskich na moment nieco wcześniejszy niż godzina 10:19.

Spójrzmy co się wtedy działo w kokpicie załogi! W tym locie warunkami lądowania było stwier­dzenie przez oficera obsługi lotniska widzialności poziomej wzdłuż pasa do lądowania mi­nimum 1000 metrów oraz możliwość zobaczenia przez pilota z wysokości 100 m wycelowanych w kierunku lądującego samolotu świateł reflek­torów ozna­czających próg pasa do lądowania. Wysokość 100 metrów dla podjęcia tej decyzji zo­stała narzucona załodze samolotu przez dyspozytora smoleńskiego lotniska. Na wysokości decyzji samolot powinien znaleźć się około 1 km przed progiem pasa, w pobliżu miejsca bliższej radio­stacji prowadzącej. Za doprowadzenie samolotu z właś­ciwego kierunku do tego miej­sca odpo­wiedzialny był dyspozytor smoleńskiego lotniska wspomagany przez ope­ratora zespołu dwóch lotniskowych radarów precyzyjnych prowadzących samolot po ostatniej prostej skierowanej na pas do l­ądowania zwanej ścieżką zejścia. Odpowie­dzialnym za określenie widzialności wzdłuż pasa był w Smoleńsku oficer uloko­wany przy końcu pasa do lądowania odległym około 2000 metrów od progu. Ten oficer ode­zwał się tyl­ko raz podczas sprowadzania samolotu „po ścieżce” informując załogę tupolewa 10:39:37,3  D „Pas wolny”, w momencie kiedy samolot był ok. 8 kilome­trów przed jego progiem.

Wcześniej, o godzinie 10:14:06, polski wojskowy Tu-154 (nazywany przez prowadzących samo­lot Rosjan „Po­lish Air Force 1-0-1”), wchodząc nad terytorium Rosji otrzymuje informacje z Mo­skwy, że przed trzema minuta­mi lotnisko Smoleńsk Północny zgłosiło widzialność poziomą na lotnisku tyl­ko 400 metrów. Po upływie kolej­nych trzech i pół minuty samodzielnego przemyśle­nia tej informa­cji dowód­ca statku latającego (ros. командир воздушного судна – KWS) wzywa szefo­wą stewardes (Barbarę Maciejczyk – fot.) i informuje ją o warunkach pogodowych na lotnisku docelo­wym oraz o swojej de­cyzji, że w przypadku niemożliwości (z powodu mgły) wylądowania w Smo­leńsku – „odejdzie­my” – w do­myśle na inne lotnisko.

10:17:33,9-38,2 KWS „Basiu”
10:17:40,2-40,7 KWS „Nieciekawie wyszła mgła nie wiadomo czy wylądujemy”
10:17:43,6-47,6 Stewardesa „Tak?”
10:18:09,2-11,4 A „A jeśli nie wylądujemy to co?”
10:18:13,0-14,4 KWS „Odejdziemy”

W lotnictwie cywilnym poinformowana o takich okolicznościach odpowiedzialna stewardesa nie­zwłocznie przez mikrofon przekazuje wszystkim pasażerom informacje otrzymane od dowód­cy sa­molotu. Nic nie wskazuje, aby w wojskowym samolocie, jakim był nasz tupolew, obowiązy­wała inna procedura. Jest bardzo prawdopodobne, tak jak sugeruje redaktor Walenciak, że pre­zydent Ka­czyński usłyszawszy nagle informacje o możliwym odlocie na inne lotnisko zadzwonił wtedy (ok. godziny 10:18) do brata po jednominutową konsultację. Możliwe że wezwał do siebie na konsultację generała Błasika. Pomimo jasnego kontekstu rozmowy do­wódcy z przywołaną specjalnie szefową stewardes pan Walenciak przemilczając kon­tekst sugeruje jakoby z pytaniem A jeśli nie wylądujemy to co?” włączyła się jakaś niezna­na, „czu­jąca się w kabinie pi­lotów bardzo swobodnie”, osoba.

Artykuł w „Przeglądzie” opisuje jak w trakcie tej rozmowy jedenaście sekund po słowie dowódcy samolotu „odejdziemy” ktoś w kokpicie (być może nawet sam dowódca samolotu – bo znów nie wia­domo dla­czego „niezidentyfikowany”), pyta drugiego pilota „ile mamy paliwa?”. W tym miej­scu p. Walen­ciak, nie mając żadnych podstaw, nierozpoznanemu przez odsłuchujących w doku­mentacji głosowi pytającemu o paliwo przypisuje oso­bowość „niezidentyfikowanej osoby dyry­gującej wręcz pilotami”. Ze zdziwieniem laika R. Walenciak pi­sze, że „najważniejsi pasażerowie samo­lotu byli na bieżąco informowani o sytuacji”. Gdyby p. Walenciak kilka razy przeleciał się samo­lotem komunikacyjnym, to mógłby pewnie zauważyć, że informowanie przez załogę samo­lotu wszystkich pasażerów o sytuacji lotu jest czym normal­nym.

Dowódca samolotu, kapitan Protasiuk, podejmował decyzje w sposób nie podlegający dyskusji suwerennie nawet igno­rując dowcip­ne lub techniczne propozycje starszego od niego stopniem drugiego pilota ma­jora Grzywny, sugerującego na przykład:
10:21:17,6 2P "Ty patrz po kierunku Arek, wysokość po odległości ci czytać?" 
Z transkrypcji wynika jeden tylko moment, kiedy dowódca tupolewa zaakceptował podpowiedź swojego kolegi lecącego na prawym fotelu pilotów. Kiedy równocześnie zgłosili się przez radio do rozmowy z tupolewem dyspozytor lotniska i pilot stojącego tam JaK-a dowódca przyjął propozy­cję 10:24:23,5 2P "Arek ty gadaj, ja przejdę" drugiego pilota, aby dowódca rozmawiał z wieżą lotniska, a drugi pilot z pilotem JaK-a. Innej sugestii od kogokolwiek na pokładzie, która mogłaby wpłynąć na jakąś decyzję dowódcy tupolewa dokumentacja katastrofy nie zawiera.

Nie odwracając uwagi od prowadzenia samolotu, działając zgodnie z przekazaną swoją zakomu­nikowaną pasaże­rom poprzez stewardesę decyzją, dowódca wydaje załodze komendy przygoto­wujące samolot do próbnego podejś­cia do lądowania. Pięć minut później dowódca polskiego wojskowego tu­polewa (Po­lish Foxtrot 1-0-1) nawiązuje kontakt z dyspozytorem (D) – kierownikiem lądowania smoleńskiego lotniska (Korsaż), podając w międzyczasie swojej załodze kolejne kursy lotu: 78, 80, 99 stopni mylnie początkowo przez polskich komentatorów GW i ND uważane za komendy procentów redukcji ciągu silników. Inżynier pokładowy (B/I) potwierdza wy­konanie poleceń dowódcy.

Z treści dokumentu MAK wynika, że cytowany wcześniej generał Aloszyn kłamał. Polece­nia ani nawet su­gestii odlotu na inne lotnisko nie było. Dyspozytor (kierownik lądowania) lotni­ska w Smoleńsku zgłasza się o go­dzinie 10:23:33,7 do wywołującego go dowódcy tupolewa. Po usły­szeniu od naszego dowódcy informacji o locie sa­molotu w stronę dalszej radiostacji prowa­dzącej, dyspozy­tor smoleńskiego lotniska pyta dowódcę tupolewa o za­pas pali­wa oraz sprawdza jakie w tym locie wyznaczone są lotniska zapasowe. Dowódca samolotu informuje, że dla tego lotu wyznaczone są dwa lotniska zapasowe w Witebsku i w Mińsku. Przyjmując do wiadomości informa­cje do­wódcy tupolewa o wysokości lotu, o zapasie paliwa i o lotniskach zapasowych dys­pozytor – kierownik l­ądowania smoleńskiego lotniska powtarza znane już załodze samolotu in­formacje o istniejącym w tym czasie za­mgleniu w Smoleńsku (określa widzialność na 400 m). Po upewnieniu się, że dowódca samolotu ostrzeżenie o mgle zrozumiał dyspozytor wyraża zgodę na jego zejście do 1500m. Wkrótce pozwoli a nawet będzie ponaglał aby zejść do 500 i w końcu do 100 me­trów.

W opublikowanej przez MAK dokumentacji lotu nie ma żadnego śladu jakiejkolwiek ingerencji kogoś postronnego w proces wspólnego z dyspozytorem lotniska podej­mowania decyzji przez dowódcę. Na ziemi w podejmowaniu decyzji pomagał płk. Kra­snokutski, któremu z kolei podpo­wiadał jakiś „towarzysz generał”. Sugerowanie przez autora „Prze­glądu” i niektórych komentatorów (na przykład Johna Kowalskiego w S24) ingerencji w ten proces decyzyjny kogo­kolwiek z załogi lub pasażerów samolotu jest pozba­wioną podstaw insynu­acją. Idąca dalej niż MAK gorliwość pana Walenciaka w sugerowa­niu ła­mania podstawowej za­sady suwerenności dowódcy samolotu w podejmowania decyzji podczas lotu oraz ochrona przez Naczelnego „Przeglą­du” autora tekstu przed publicznym przedstawieniem mu dowodu, że po­daje nieprawdę są tu zasta­nawiające. Ktoś mógłby mniemać, że kłamliwa su­gestia Aloszyna o posiada­niu przez Rosjan dowodów, że kata­strofę spowodowała ingerencja pa­sażerów tupolewa mogła być taktycznym zagraniem Rosjan aby skłonić polski rząd by bezkrytycznie przekazać im prowa­dzenie dochodze­nia w oczekiwaniu na uzyskanie propagandowych dla siebie korzyści.

"Możecie spróbować jak najbardziej"

Niektórzy, wiedząc że podejście do lądowania zakończyło się tragicznie, już po katastrofie, zaczę­li twierdzić, że piloci nie powinni ryzykować ale odlecieć wtedy gdzie indziej. Czy wobec tego de­cyzja kierującego lądowaniem dys­pozytora smoleńskiego lotniska aby wykonać prób­ne podejście była słuszna? Podczas podej­mowania tej decyzji drugi pilot rozmawia z do­wódcą JaK-a, który wy­lądował w Smoleńsku wcześniej. Pilot JaK-a bez niczyjego nacisku infor­muje załogę tupolewa, że aczkolwiek warunki po­godowe są obecnie trudne, to rów­nocześnie stwierdza: „po­wiem szczerze, że możecie spróbować jak najbar­dziej”. Wielu kłamało jakoby dowódca JaK-a lub ktokolwiek inny z ziemi odradzał do­wódcy tupo­lewa próby lądowania w Smoleńsku. Znający jak mało kto aktualne warunki lądowania w Smoleńsku pilot JaK-a suge­ruje odejście na zapaso­we lotnisko dopiero wte­dy, gdyby dwa po­dejścia do lądowania się nie udały. Podaje zało­dze tupolewa informa­cje, że lotni­sko zostało przy­gotowane do lądowania we mgle przez ustawienie dobrze widocznych specjal­nych re­flektorów ułatwiających lądują­cemu pi­lotowi znalezienia we mgle miejsca progu pasa. Nic nie wskazuje na to, że do­wódca tupolewa po­winien zignorować sugestie kolegi stojącego wtedy na lotnisku. Pilot JaK-a ra­dzi kole­gom z tu­polewa: „należy spraw­dzić warunki, ale gdyby dwukrotnie nie było warunków do lądo­wania to odlećcie na lotnisko zapasowe”. Chyba nikt nie śmie zakwestio­nować pra­widłowości decyzji spraw­dzenia ak­tualnej widzialności, a w przypadku dwukrotnej niemożliwo­ści lądowania odej­ścia na lot­nisko za­pasowe. Nawet gdyby ktoś z pasaże­rów konsul­tował wte­dy dowódcę tupolewa – co w świetle opublikowanych gło­sów z kabiny jest niepraw­dopodobne – to decyzja dyspozytora lotniska podjęta na wniosek dowódcy samolotu o dokonaniu próbnego podejścia została podjęta opty­malnie. Nawet krytycz­ny wobec na­szych pilotów raport MAK nie ma za­strzeżeń do poprawności tej decyzji.

Dowódca samolotu raz tylko próbował skonsultować się z cywilnym dyspo­nentem samolotu za­dając pytanie „co będziemy robili?” jak się okaże, że nie można wylądować. Nie dostał jednak na to pytanie odpowiedzi tylko infor­mację, że: 10:30:32,7 A "Na razie nie ma decyzji prezydenta,co dalej robić (dyrektor Kazana)". Reasumując należy podkreślić, że decyzja wykonania próby lą­dowania, niezmieniona zresztą do koń­ca, była słuszna i optymalna bo mgła nie jest ani stanem stałym ani czymś jednorod­nym.

Jest dostępna fotografia satelitarna tej smoleńskiej mgły zrobio­na z satelity NASA Terra tuż po katastrofie. Rozległa wtedy na obszarze ponad 2000 km² na po­łudnie od Smo­leńska mgła składała się z wielu obłoków pomię­dzy którymi widzial­ność znacznie przekraczała wymagane 1000 metrów i samolot miał szansę w taką przerwę tra­fić. Eksperci MAK nie mają zastrzeżeń do zezwolenia wykonania próbnego podejścia ani do decyzji dowódcy samo­lotu pod­czas tego lotu aż do „czwartego zakrętu” i wejścia samolo­tu „na ścieżkę” prowa­dzącą na pas do lądowa­nia. Szkoda że konsekwentnie MAK nie opublikował analizy szczegółowych informacji o wszystkich zdarzeniach podczas lotu „na kursie i ścieżce”, które mogły spowodować katastrofę. A zare­jestrowano wte­dy zdarzenia bardzo interesujące.

Tragedia, w wyniku której samolot spadł na ziemię, nie wydarzyła się bezpośrednio po rozmowie braci Kaczyń­skich ani nie była jej rezultatem – co z uporem godnym lepszej sprawy sugerują pa­nowie Wałęsa i Walenciak – ale zdarzyła się niespodziewanie dopiero w ostatnich 110 se­kundach lotu. Jest to jednak temat dla odrębnego omówienia.

Kolejny obciach polskiej prokuratury

Na zakończenie dywagacji o rzekomym nacisku „niezidentyfikowanych osób” w samolocie na de­cyzję dowódcy tupolewa i dyspozytora lotniska o wykonaniu próbnego podejścia do lądowania „Przegląd” tekstem redaktora R. Walenciaka wraca do hipotezy spiskowej Le­cha Wałęsy. Tygo­dnik infor­muje, że polska proku­ratura wojskowa zamiast zapytać o źródło tych informa­cji samego L. Wałęsy zwróciła się o pomoc prawną do USA, Rosji i Białorusi po­przez ujawnienie zarejestro­wanej przez te państwa treści ich podsłuchów rozmów braci Kaczyń­skich. „Przegląd” nie pisze czy Prokuratura z tym pytaniem zwróciła się też do którejś z wielu polskich tajnych służb.

Ten międzynarodowy krok wygląda na kolejny obciach polskich prokuratorów. Rok temu Proku­ratura, zamiast zapytać jakiegoś polskiego studenta znającego podstawy fizyki atmosfery, zwró­ciła się do Departa­mentu Sprawiedliwości USA (http://tnij.org/gw-mgla) z zapytaniem o możli­wość wywołania w regionie smole­ńskim sztucznej mgły. Sztucznej mgły na obszarze ponad 2000 km² i grubej do 400 metrów! (http://tnij.org/obciachy).

Warto przy tej okazji zastanowić się nad celem działań polskiej prokuratury. W przewidywanym w niedalekiej przy­szłości procesie karnym o spowodowanie wypadku ze skutkiem śmiertelnym dla 96 osób, jaki się odbędzie przed rosyjskim sądem, wątki jakie po­ruszył artykuł R. Walen­ciaka mo­gą być wzięte pod uwagę przy wydawaniu wyroku.

Nie­zależnie od zakli­nań niektórych polskich gremiów, proces odbyć się będzie musiał przed sądem rosyjskim – wła­ściwym dla miej­sca katastrofy. Oskarżenie wniesie więc rosyjska prokuratura. Jest bardzo praw­dopodobne, że na podstawie rapor­tu MAK o spowodowanie katastrofy oskarżone zostanie pań­stwo polskie. Jedyne co nam zostaje to obrona, obro­na poprzez wykazywanie fałszów w ra­porcie MAK. Prokuratura polska, jak to stwierdza artykuł red. Walenciaka, idzie w inną stronę. Podsu­wa argumenty przeciwko Polsce, o których nawet nieżyczliwy nam i mający wiele cech stronni­czości raport MAK nie wspomina. Ale czy to będzie miało dla wyroku znaczenie? Ciekawe czy ro­syjska prokuratu­ra zechce zaangażować polską prokuraturę wojskową jako oskarżyciela posiłko­wego. Wydaje się, że zamiast pasjonować się badaniami okoliczności smoleńskiej katastrofy przez pol­skich prokura­torów Polska powinna zabiegać o dobrego rosyj­skiego adwokata. Mam nadzieję, że będzie potrafił on wykazać zarówno kłamstwa MAK jak i fał­sze w skierowanych przeciwko Polsce sugestiach przeróżnych pożytecznych idio­tów.

To co zarejestrowały czarne skrzynki tupolewa podczas 110 sekund lotu „na kursie i na ścieżce” – a nie jest dotychczas powszechnie znane – postaram się opisać innym razem.

 

0

Almanzor

Bejka, to zawolanie rodzinne, z Podlasia.

72 publikacje
3 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758