Bez kategorii
Like

Wywiad z mężczyzną uwolnionym z mocy demonów

01/01/2013
504 Wyświetlenia
1 Komentarze
74 minut czytania
no-cover

Diabły uśmiercały mnie na najróżniejsze sposoby, w tym odbierając umiejętność kochania. …Lucyfer wił się u podnóża ołtarza, przy ikonie Maryi, u stóp kapłanów. To Bóg ma ostanie zdanie i wszystko dzieje się z Jego dopustu.

0


 
 
 
Łukasz Roman: Na początku dziękuję za spotkanie. To dla mnie wyróżnienie, że zechciałeś podjąć się tej rozmowy, właśnie ze mną, mając świadomość, że zostanie ona opublikowana. Doceniam twój gest.
 
Łukasz B: Dziękuję, aczkolwiek to dla mnie swego rodzaju powinność, obowiązek. Jestem katolikiem, czyli dzieckiem Bożym, które odkrywa wciąż Bożą miłość, zachwyca się nią, tym samym mówię o niej, o działaniu zbawczym Jezusa Chrystusa. Nie mogę zachować dla siebie pewnych rzeczy, a skoro idę za Chrystusem – zgodnie z Ewangelią, na końcu której znajduje się tzw „nakaz misyjny”, dotyczący nie tylko apostołów, ale każdego, kto spotkał się z Jezusem, doświadczył Jego działania, mocy zbawczej – wezwany jest, by to głosić, rozpowiadać czyli ewangelizować. Na tej podstawie – relacji z Jezusem – każdy z nas staje się apostołem, świadkiem Chrystusowym, na którym spoczywa obowiązek głoszenia królestwa Bożego. To podstawowe zadanie chrześcijan.
 
Ł.R: Właśnie – to nasze zadanie – przepowiadanie Ewangelii, życie w Jej duchu, dawanie świadectwa postawą, gdyż do tego wzywa nas Jezus i Kościół. Jednak w przeszłości twoje życie wyglądało całkiem inaczej. Nie żyłeś w tak zażyłej relacji ze Zbawicielem, w jakiej żyjesz obecnie…
 
Ł. B: Bóg ma wobec każdego z nas pewien plan, Jemu wiadomy. Zostaliśmy stworzeni z woli Bożej, w wolnym akcie stworzenia. Bóg wcale nie musiał mnie stwarzać, a jednak zechciał! ON – jako Mądrość – tak postanowił, ON też wie, co dla mnie, i dla każdego z nas, z osobna, jest dobre, najlepsze, a co szkodliwe. Prowadzi nas na te dobre tory, dając wspaniałą możliwość realizacji się w życiu, z Nim, z Jego pomocą, bądź nie – gdyż jako wolne stworzenia, wcale nie musimy godzić się na propozycję, którą składa nam dobry Ojciec. Osobiście odkrywam powoli Jego zamysł, co do mojej osoby. Potrzebowałem do tego wielu lat, by to zrozumieć. Potrzebowałem wielu doświadczeń, by zdecydować się – w pełni świadomie i dobrowolnie, że chcę oddać swoje życie Panu. Przekonałem się, że życie z Bogiem jest korzystniejsze dla mnie. Nie jest łatwe, lecz łatwiejsze, niźli szedłbym przez życie samotnie, po swojemu. Będąc sam człowiek narażony jest na mnóstwo pułapek, niebezpieczeństw, które zagrażają życiu wiecznemu, do którego każdy z nas został wezwany. Teraz należy postawić pytanie – czy ktoś, kto żyje bez Boga zostanie zbawiony? Nie! Rzeczywistość nie jest taka, jaką ją postrzegamy. Jest wyjątkowo skomplikowana i tajemnicza. Ludzkość na przestrzeni wieków zadaje wielkie ilości pytań, które czekają na odpowiedź i pomimo postępu cywilizacyjnego, technicznego, kulturowego wciąż wiele kwestii z najróżniejszych dziedzin pozostaje niewyjaśnionych. Największym jednak błędem ludzkości – wdg mnie – jest odrzucenie Boga z ludzkiej świadomości, ze wszystkich aspektów życia, na każdym poziomie – moralnym, artystycznym, politycznym, naukowym etc. Człowiek w ten sposób cofa się do czasów pogańskich, przedchrześcijańskich, ale czyni coś, czego nie powinien – intronizuje siebie, swoją osobę stawia na miejscu Stwórcy i Zbawiciela! Do tego dążył Lucyfer, który poprzez to upadł, a teraz, jako wróg stworzenia, w swej pysze i nienawiści – kusi do takiej postawy człowieka. Ta praktyka, to wznoszenie wieży Babel, które wyraża się np w walce z Kościołem, niszczeniu niepodległości państw, na negowaniu systemu autorytatywnego i tworzeniu królestwa ziemskiego, o zasięgu globalnym, prawda? Wielu czytelników NE wie o czym mówię – przecież pozbawienie Boga panowania nad sferami ludzkiego życia, to oddanie się szatanowi, który jest panem świata i ma swoją wizję rzeczywistości, którą realizuje przez posłusznych mu wrogów Kościoła, którzy zaczynają, np – tworzyć ludzi – dosłownie – wdg własnego upodobania. Do niedawna eugenika była potępiana, na Procesie Norymberskim padały wyroki najwyższe za stosowanie praktyk według tej barbarzyńskiej techniki. Obecnie istnieje co? Genetyka! Czy coś się zmieniło? Stała się legalna, a niektóre państwa przyznają już np dofinansowania za zabiegi genetyczne, w tym zapłodnienia in vitro. Diabeł tkwi w szczegółach!
 
Po tym wstępie zejdę na „ziemię” i opowiem o sobie.Na świat przyszedłem z pośpiechem, 12 maja. Gdyby nie prowokacja lekarzy, urodziłbym się w 65 rocznicę objawień fatimskich. Mimo tego faktu, Najświętsza Pani od samego początku roztoczy nade mną swą opiekę.
Po kilku dniach od narodzin zachorowałem – nie zamykał się odźwiernik, pojawiła się wysoka gorączka oraz krew w kale i wymiotach. Czekała mnie operacja. Zdesperowani rodzice, w obawie o zagrożone życie swego pierworodnego, udali się z prośbą o pomoc przed Majestat Boga. Mama zawierzyła mnie we łzach przed obliczem Pani Jasnogórskiej, Królowej Polski, w pobliskiej świątyni pod wezwaniem Najświętszego Serca Pana Jezusa, w naszym rodzinnym Jastrzębiu – Zdroju. Stamtąd udaliśmy się do kościoła p. w. NMP Matki Kościoła, gdzie kapłan prędko udzielił mi łaski sakramentu chrztu świętego. Z rąk kapłańskich, w wodach chrzcielnych zanurzony, przez Serce Niepokalanej oddany zostałem Zbawicielowi. Nagle choroba minęła, ku zdziwieniu medyków, zdrowie wróciło, życie otrzymałem!
 
Ł.R:Niezłe wejście…
 
Ł.B: Zarówno Matka Boża, jak i choroby będą mi towarzyszyć w życiu. Byłem dzieckiem chorowitym, o zaniżonym poziomie odporności, z silną alergią, podatnym na różne choroby. Mając siedem lat zapadłem na infekcję wirusową, którą lekarz zlekceważył i niedbale leczył. W drugim tygodniu choroby, gdy stan pogarszał się, nocą w Wielkim Tygodniu, Mama została przebudzona ze snu. W pokoju, nad łóżkiem, znajdowały się dwa wizerunki: na jednym przedstawiony Jezus Chrystus, ze swym Przenajświętszym Sercem, a na drugim – oblicze Jego Matki z Jej Niepokalanym Sercem. Pośród panujących ciemności bił blask i żar z obu Serc, ich barwa była krwistoczerwona. Mama z wytężonym wzrokiem przecierała swe oczy, zastanawiając się nad przesłaniem. Nie miała pojęcia, że mojemu życiu grozi niebezpieczeństwo. W ciemnościach nocy, jak światło latarni morskiej, Serca Jezusa i Maryi wołały przed zbliżającą się burzą: „schroń się tutaj, tu jest twój port!”. Po paru dniach, nocą z Wielkiego Czwartku na Wielki Piątek, mój stan był fatalny, pojawiła się wysoka gorączka z ostrymi wymiotami. Rankiem zostałem zabrany do przychodni, niesiony na rękach, bez sił do życia. Lekarze po naradzie zdiagnozowali zapalenie mięśnia sercowego i wezwali pogotowie ratunkowe, które przewiozło mnie do szpitala. Święta Wielkanocne spędziłem w bólu, jak i cały czas pobytu w szpitalu, z dala od domu. Leżałem na specjalnej sali, przy dyżurce, tuż za szybą. Wysoka gorączka i szalone tętno utrzymywały się przez długi czas, tak że ordynator przez tydzień nie był w stanie niczego określić. Tato wykonał dla mnie prezent, z wielką starannością – drewniany ołtarzyk, w którym umieszczone zostały dwa obrazki: Zbawiciela z Jego Przenajświętszym Sercem oraz Jego Matki z Niepokalanym Sercem…
Rodzina szukała schronienia u Boga – w kościele, na liturgii, w modlitwie. Ksiądz w naszej parafii, przez cały czas pobytu w szpitalu – dwa tygodnie, modlił się w czasie Eucharystii o powrót do zdrowia. Modliła się też siostra Auksyliana, która prowadziła katechizację dzieci. Pamiętam prezent, który od niej otrzymałem – paciorki różańca, które mam do dzisiaj. Było ich całe mnóstwo, toteż miałem prawo wyboru – wybrałem w barwie czerwonej.
 
Po kilku latach pojawiło się kolejne zagrożenie życia. Zbiegając z górki potknąłem się, uderzyłem głową o wystający krawężnik. Tato przeraził się na mój widok, kiedy stanąłem przed nim, zakrwawiony, z pogruchotanym czołem. W szpitalu cała akcja trwała w błyskawicznym tempie. Wykonano tomografię komputerową, a także RTG. Lekarze na wieść o istniejącej wadzie serca odbyli konsultację, po której postawiono w stan gotowości załogę śmigłowca, gdyż w razie wystąpienia komplikacji – byłbym transportowany do kliniki. Jeden z neurochirurgów stwierdził, że trafiłem w „złotej godzinie”, bo później mogło być już zbyt późno.
Operacja polegała na usunięciu wgniecionych odłamków kostnych części czołowej, gdyż impet był tak potężny, że część czaszki pękła, kości zostały zmiażdżone i przemieściły się, naruszając powłokę opony mózgowej. Kości osunęły się też na łuk brwiowy, sprawiając, że powieka zapadła się tak, iż przez cztery dni nic nie widziałem na lewe oko. Dzięki Bożej Opatrzności cały proces operacyjny odbył się spokojnie i bez trudności. Rodzina czekała w poczekalni na zakończenie, modląc się w tym czasie.
Obudziłem się następnego dnia z opuchniętą twarzą, z wielkim opatrunkiem zawiązanym wokół głowy, z drenem odprowadzającym krew. Pan Jezus pamiętał o mnie, jak i my pamiętaliśmy o Nim. Tego dnia otrzymałem dar – zjawił się kapłan, który po rozmowie udzielił mi sakramentów uzdrowienia – komunii świętej i namaszczenia chorych. Rodzina na mój widok, gdy przyjechała w odwiedziny, uradowała się niezmiernie. Ujrzeli mnie siedzącego na łóżku, szczęśliwego z powodu obu wizyt. Pobyt w szpitalu mijał bez jakichkolwiek powikłań i trudności. Wszystko ułożyło się tak doskonale, że neurochirurdzy w szóstej dobie wypisali mnie do domu.
 
Skutki tego wypadku, jak i jego powikłania, odczuwam do dziś. Tym samym zaczął się nowy okres w moim życiu. Wymagałem wzmożonej obserwacji z powodu grożących niebezpieczeństw, urazów. Nie mogłem wykonywać wszystkich czynności, zabaw i psot, które dozwolone były rówieśnikom. Z obawy o moje zdrowie i bezpieczeństwo włączono nauczanie indywidualne, co trwało od klasy czwartej do ósmej. Nauczycielki przychodziły do domu, gdzie w swym pokoju miałem prowadzone zajęcia lekcyjne.
Miało to swe zalety, ale i wady. Nie miałem zapewnionego odpowiedniego kontaktu z rówieśnikami, a przede wszystkim kwitłem w wygodzie i cieple, co będzie miało swoje skutki w przyszłości. Z drugiej strony musiałem przygotowywać się do zajęć, starać się o odpowiedni zasób wiadomości, co nie stanowiło dla mnie większych trudności. Uwielbiałem przyswajać wiedzę, czytać książki, które z zamiłowaniem zbierałem. Odwiedzałem biblioteki, prenumerowałem różne pisma i magazyny popularnonaukowe. Wtedy zacząłem z pasją interesować się okultyzmem, ezoteryką i parapsychologią. Jeszcze nie miałem pojęcia o szkodliwości tej wiedzy i granicy, którą przekraczałem.
 
Ł. R: Faktycznie – stan zdrowia, te wypadki, które opisujesz – dość dużo tego. Przecież to… koszmar! Dla dziecka to dopiero uciążliwe.
 
Ł. B: Tak, choroby nie odstępowały ode mnie. Po około dwóch latach od wypadku, pedagodzy zaobserwowali niepokojące objawy, które neurolog sklasyfikował jako epilepsja typu „absence” – nieobecność. Moja świadomość wyłączała się na chwilę i tracił się ze mną kontakt. Była to padaczka pourazowa. Zaczął się ciężki okres farmakoterapii i obserwacji, wymagający wzmożonej uwagi. Jako dzieciak stanowiło to dla mnie kolejny wielki cios, ponieważ pojawiły się następne poważne ograniczenia. Wiele nakazów i zakazów, niemalże nieustanna obecność rodziców, opiekunów, silne leki odbierały mi pewne prawo, przywilej – do przeżywania życia jak dziecko. Tymczasem byłem nieustannym pacjentem. Najróżniejsze choroby, częste hospitalizacje i długie godziny spędzone w poradniach i dojazdach, leki pod wieloma postaciami, zastrzyki i kroplówki – oto tło mojego dzieciństwa.
 
W siódmej klasie związałem się z Ruchem Światło – Życie. Relacje z rówieśnikami nabrały nowej formy – wraz z pogłębianiem swej chrześcijańskiej świadomości. Wspólnotowy udział w liturgii, wyjazdy na rekolekcje, dni skupienia, dodatkowe spotkania o nieco luźniejszym charakterze, sprawiały, że zdobywanie wiedzy dotyczącej wiary stawało się czymś nowym, na czym mogłem skupić owocnie swą uwagę.
 
Dojrzewałem, myślałem nad wyborem szkoły, zmianami, jakie zajdą w życiu, które nabierało szybszego tempa. Podjąłem wybór najwłaściwszy – trafiłem do ogólniaka, jako typowy humanista. Rozpoczął się kolejny rozdział w mym życiorysie.
 
Okres szkoły licealnej zaliczam jako czas trudny i burzliwy. Skonfrontowałem się z realiami, z zagrożeniami i trudami życia. Zostałem uwolniony od pewnych ograniczeń, opuściłem cztery ściany, pojawiły się nowe obowiązki i wyzwania. Zostałem sam, nikt nie miał już nade mną takiej kontroli, jak wcześniej. Miałem trudności w nawiązywaniu relacji oraz w nauce przedmiotów ścisłych, natomiast w przedmiotach humanistycznych wyglądało to inaczej, niekiedy nawet prowadziłem lekcje.
 
Choroby nie odpuszczały, w dodatku pojawiła się dna moczanowa i puchły mi kolana, tak mocno, że utrudniało mi to poruszanie się. Oznaczało to nową opiekę medyczną, nowe leki, częste badania krwi oraz zabiegi. Dodatkowo wycieńczała mnie epilepsja. W tym czasie rozpoznawałem i wiedziałem, w której chwili nastąpił atak. To było niezwykle przykre doświadczenie. Potrafiłem ocknąć się, z nieprzyjemnym odczuciem wewnętrznym, w odmiennymskrawku rzeczywistości, bez świadomości co się stało, co mnie ominęło w tym czasie i jak długo trwał atak. Wyglądało to tak, jakbym znalazł się niejako w innym kadrze filmu, pozostając bez wiedzy nad minioną chwilą, pozostawiony z pytaniami bez odpowiedzi. Również częste infekcje i choroby dróg oddechowych przyczyniły się do podjęcia decyzji o wdrożeniu nauczania indywidualnego, od drugiej klasy, tym razem w szkole.
 
Wolność w działaniu i środowisko, w którym przebywałem coraz częściej stawały się polem do nadużyć. Rozstałem się z ruchem oazowym, a związałem z kolegami z ostatnich ławek. To wtedy, w drugiej klasie, po raz pierwszy zapaliłem marihuanę oraz haszysz. Zacząłem palić coraz częściej, w dodatku pojawiła się amfetamina. Narkotyki zażywałem w szkole i poza szkołą. Bardzo szybko pojawiły się inne środki typu alkohol, papierosy, leki psychotropowe, sporadycznie nasiona bielunia. Z perspektywy czasu widzę niesamowite tempo wchodzenia w świat uzależnienia. Kompleksy i zranienia, zamknięcie się w sobie, nieumiejętne stawianie czoła trudom, stały się podłożem do ucieczki od tego wszystkiego. Taki sposób odreagowania stał się mi w pewnym sensie wygodny. Te stany – odurzenia substancjami psychoaktywnymi oraz muzyką trance i house oraz praktyki ezoteryczne, stały się odskocznią od rzeczywistości. Gromadziłem zło, oddawałem coraz to większe sfery mej egzystencji, nie mając wiedzy i poznania prawdy, bardziej pogrążając się w grzechu i zniewoleniu. To tak, jakbym podminowywał teren wokół siebie, zbierając materiał wybuchowy, kładąc minę obok miny, bombę przy bombie, nie zdając sobie świadomości, że dojdzie do chwili, kiedy iskra, spowoduje eksplozję – a ta zrujnuje życie, nie tylko moje. Wystarczyło poczekać, a konsekwencje staną się tragedią, rodzinnym dramatem.
 
Ł. R: A próba podjęcia walki?
 
Ł. B: Rodzice dość szybko zauważyli zmiany w mej postawie, zachowaniu i wyglądzie. Zaczęli reagować, podjęli próbę dialogu, który zdecydowanie odrzucałem, nieustannie zaprzeczając wszelkim wysuwanym podejrzeniom i zarzutom. Jednak moje oczy, reakcje, woń papierosów i alkoholu mówiły same za siebie. W dodatku rozregulowany stan psycho – emocjonalny, agresja, stany depresyjne, zaburzenia snu – stały się powodem, by szukać skutecznej pomocy. Dzięki Bogu nie potrzebowałem wiele czasu, aby zdać sobie świadomość, że znajduję się w okropnym stanie, czyniąc wiele spustoszenia w życiu osobistym oraz rodzinnym. Modlitwy i rozmowy przyniosły pewien efekt, zacząłem zbliżać się do Boga, do Kościoła, wchodzić w życie oparte na modlitwie.
 
Ł. R: Jak to wyglądało?
 
Ł.B: Pierwszą osobą, która wyciągnęła do mnie rękę był młody kapłan, który prowadził krąg biblijny. Zachęcony przez Rodziców, wspólnie z nimi brałem udział w spotkaniach. Ksiądz Mirosław był bardzo znany, gdyż był mistrzem Europy w sztukach walki. Znając moją sytuację, zapewniał mi pomoc – spotykaliśmy się na rozmowach, załatwialiśmy razem różne sprawy, jeździliśmy samochodem. Odrywał mnie od lenistwa i towarzystwa, prowadził mój indywidualny trening, zapoznając z technikami walki i samoobrony. Później, jako instruktor, będzie prowadził największą w Jastrzębiu szkołę samoobrony, w której ćwiczenia były oderwane od praktyk wewnętrznych, medytacji. Dodatkowo szkoła była „chrześcijańska”, gdyż istniała za wyraźną aprobatą i osobistym błogosławieństwem księdza arcybiskupa, który był przy otwarciu.
 
Ł. R: Jak to? Ksiądz biskup? Przecież sztuki walki to rytuał duchowy, to oddawanie się demonom!
 
Ł. B: Tak, wiem to, po czasie. Widocznie ksiądz arcybiskup Zimoń ani ksiądz Mirosław nie mieli pojęcia, jakie zagrożenie niosą sztuki walki. Byłem zadowolony, że znalazłem pomoc, mogłem rozwijać się duchowo i fizycznie, usprawniać organizm, a wszystko pod okiem księdza, który działa „w zgodzie” z Kościołem… Rodzice też byli spokojni. To dopiero poznam w przyszłości, tzn czym są praktyki tego typu. Dodam, że Ksiądz-trener zmarł w tamtym roku, w młodym wieku. Wyniszczyły go choroby, co jest typowe dla tych, którzy oddają się praktykom ezoterycznym. Trzeba nazywać rzeczy po imieniu – sztuki walki to poważne wykroczenie przeciwko Prawu Bożemu, przeciw piewrszemu przykazaniu. To okultyzm!
 
Ale Bóg miał swój czas i sposób. Związaliśmy się z grupą odnowy w Duchu Świętym w Czyżowicach, choć na krótko. Zbawiciel powoli otwierał przed nami rzeczywistość, jakiej nie znaliśmy, rozpoczął się proces uwalniania i uzdrawiania. W naszym życiu rodzinnym zaczęły zachodzić zmiany: częstsze uczestnictwo w Eucharystii, spotkania modlitewne, wyjazdy na kongresy odnowy. Rozpoczęło się wspólne poznawanie i zgłębianie skarbów Kościoła.
 
Mimo tego nie potrafiłem definitywnie zerwać z używkami. Zażywałem coraz więcej i częściej. Zacząłem leczenie w poradni zdrowia psychicznego oraz terapie u psychoterapeutów. Mój organizm i psychika były coraz bardziej zdewastowane, uciekałem w świat muzyki i w praktyki ezoteryczne: manipulowanie energią, piramidy, wahadełko, hiperwentylację płuc, itp. Zgłębiałem tajniki dalekowschodnich praktyk medytacyjnych i wiedzy okultystycznej, interesowałem się demonologią, spirytyzmem i zjawiskami ufo – jednym słowem wszystkim, cobyło za czarną zasłoną. Moje wnętrze stało się wyjałowione, przestałem interesować się życiem, przyszłością, nauką. Zdałem maturę, ale o studiach przez kilka lat nie myślałem, jedynie o imprezach, zabawie i towarzystwie, aczkolwiek narkotyki stanowiły, w połączeniu z praktykami duchowymi, wrota do doznań, które mnie intrygowały, wzbudzając zarazem strach. Wchodziłem w świat iście demoniczny, płacąc wysoką cenę – poważnymi zaburzeniami wszystkich sfer egzystencji, do tego stopnia, że depresje i nerwice powodowały natłok myśli i pragnień suicydalnych. Moim tłem stała się śmierć, wizje, które przeżywałem i przenosiłem do świata zewnętrznego, słowami – do wierszy i opowiadań. Wyraz mojej twarzy i spojrzenie były odbiciem duchowej pustki, jej echa, które odbijało się niemym krzykiem. Doszedłem do etapu, gdy miałem wrażenie, iż nic nie może mi pomóc, ani hospitalizacje i detoksy, terapie, grupy modlitewnei modlitwy. Krzyczałem – dosłownie i w głębi mej duszy. Przeraziłem się, że umrę, lustrzane odbicie mej twarzy zaczęło mnie straszyć. Płacząc błagałem Boga o pomoc, bo nie znajdowałem jej, bojąc się, że umrę – a ta świadomość stała się dla mnie powszechna!
 
Ł. R: Wątpiłeś w Boga? W Jego miłość?
 
Ł. B: Oczywiście, pojawiały się takie myśli, które są naturalne w takich przypadkach. Jednak modlitwa zatriumfuje, gdyż rodzice nie ustawali w modlitwie, zawierzali mnie nieustannie Najświętszej Dziewicy. Mama od długiego czasu proponowała mi drogę Wspólnoty Cenacolo – tj. Wieczernika, której dom powstał w naszym mieście. Nie chciałem o tym słyszeć, jednak latem 2004 r. zmieniłem zdanie. A pomogła mi w tym Matka Najświętsza! Przebywając w Medugorje, spowiadałem się u księdza Marka, misjonarza, który przy tym sanktuarium pełnił posługę dla polskich pielgrzymów. Wysłuchawszy, podsunął mi propozycję – bym wstąpił do tej wspólnoty. Akurat On doskonale mnie rozumiał i wiedział, co mówi. Zapewnił również, że będzie modlił się dożywotnio za mnie. Niebawem miał opuścić piękne Bałkany i udać się z posługą na Syberię. Po około miesiącu zdecydowałem się poważnie walczyć o swoje życie. Na pomoc przyszedł mi ksiądz Artur G., który stał się mym chwilowym powiernikiem i spowiednikiem. To dzięki niemu utwierdziłem się w propozycji ojca Marka i z jego pomocą wstąpiłem do Wspólnoty, w której zaczął się nowy etap w mym życiu. Również ksiądz Artur obiecał mi dożywotnią modlitwę.
 
W opiekę wzięła mnie Najświętsza Maryja – trafiłem do Jej wspólnoty! Czekał mnie ciężki, lecz owocny czas, w którym poznawałem siebie, swoje reakcje, a przede wszystkim miłość, którą proponuje mi Zbawiciel – miłość, którą daje w sakramentach, Adoracji oraz rozważaniu Swego Słowa i tajemnic różańcowych, które odmierzają czas każdego dnia tej wspólnoty. Znajdowałem się pośród mężczyzn z podobnymi trudnościami, z którymi wspólnie przezwyciężałem wady i nawyki poprzez wspólną modlitwę, rozmowy i pracę. Uczyłem się trzeźwego myślenia i działania, odpowiedzialności za swoje słowa i czyny.
 
Mój stan zdrowia dał o sobie znać, po ponad pół roku opuściłem wspólnotę. Czekała mnie półroczna seria zabiegów chirurgicznych, a także leczenie alergii i astmy, poliglobulii i cukrzycy, którą podejrzewano. Powstał poważny kłopot – co z dalszym wychodzeniem z nałogu? Pomoc zaoferował katolicki ośrodek pod Kielcami, który miał podpisaną umowę z NFZ. Uzyskałem zgodę na pobyt, z obiecaną pomocą medyczną. Bóg miał jednak swoje plany, gdyż po dwóch tygodniach odesłano mnie do domu. Spotkałem się z różnymi zarzutami, podważano moje choroby, twierdząc, że są urojone oraz że… Modlę się zbyt wiele!
 
Odtąd musiałem zderzać się z realiami świata „zewnętrznego”, z nabytą wiedzą, mając przede wszystkim tę siłę, jaką nabrałem w Cenacolo i po przykrym doświadczeniu z drugiego ośrodka. Niezwykle cennym doświadczeniem duchowym był mój kilkudniowy pobyt w Tyńcu. W tym czasie przekroczyłem sferę, która wywarła na mnie swe piętno. Mój duch nabrał w ciszy wielkiej mocy, w zatopieniu się w jakże wymownej ciszy, która przemówiła swym majestatycznym głosem. To było niczym trampolina – odbiłem się od problemów duchowych, oschłości i cierpienia, lecąc szybkim tempem pod sam firmament, zatapiając się w ramionach Zbawiciela…
 
Hartowałem się, zbroiłem do walki, która dopiero miała nadejść. Siłą był Duch Święty, łaska – stąd modlitwa i życie sakramentalne stały się elementem najważniejszym każdego dnia. Miałem świadomość, że bez modlitwy i sakramentów nie przetrwam, lecz upadnę. Natomiast nie miałem wiedzy, co mnie wkrótce czeka, jak Bóg prowadzi mój proces uwolnienia i uzdrowienia. Prawdziwa walka miała zacząć się niebawem, i to z największym przeciwnikiem.
 
Warunkiem wspólnego mieszkania, postawionym przez Rodziców, były nasze wspólnewyjazdy na Msze Święte o uzdrowienie, które prowadził ksiądz Włodzimierz Cyran – moderator Wspólnoty Przymierza Rodzin Mamre. Chętnie zgodziłem się, gdyż kilka lat wcześniej uczestniczyłem w tej Mszy i wiedziałem, że to może przynieść jedynie samo dobro. W trakcie pierwszego spotkania modlitewnego, ksiądz moderator podszedł do mnie i zaczął rozmowę, po której rozpoczął modlitwy z nałożeniem rąk. Zacząłem trząść się, stojąc w miejscu odbijałem się, jak piłka, a moje wnętrze było wypełnione błogim pokojem i wielkim żarem. Po kilku takich modlitwach otrzymaliśmy propozycję, by wziąć udział w rekolekcjach ewangelizacyjnych, które ksiądz miał prowadzić za kilka miesięcy. To po nich zdecydowaliśmy się przystąpić do WPR i iść wspólnie za Bogiem, tym bardziej, że objawy, które przeżywałem na modlitwie należało wciąż omadlać. Za radą moderatora nawiązałem kontakt z głównym diecezjalnym kapłanem egzorcystą – księdzem Michałem Wolińskim, który po rozmowie i zorientowaniu się chętnie podjął się prowadzenia modlitw. Nie zdawałem sobie sprawy z powagi sytuacji, z tego, co dopiero zaczynało się i że oprócz walki o trzeźwość rozpocznę walkę, a właściwie wojnę, bo to starcie będzie decydujące, o prawdziwą wolność. Przeciwnik jeszcze jakby spał…
 
Mój pogański i bałwochwalczy styl życia – praktyki ezoteryczne, hulanki, używki i muzyka, sztuki walki, stanowiły wyłom, który naraził moją osobę, całe jestestwo na grzech i zniewolenie. Brak Boga i prawdziwej relacji z Nim stanowił pole popisu demonów, które czyniły ze mną to, co chciały, a na co im nieświadomie zezwalałem. Teraz, kiedy zacząłem życie duchowe, regularne trwanie w liturgii, Pan zrywał kajdany, które wiązały mnie i środowisko, w którym żyłem. Zrywałem więzy wyrzekając się wszelkiego zła, nazywając je po imieniu, intronizując Jezusa w mym życiu, czyniąc Go jedynym Królem, Panem i Zbawicielem, niszczyłem wszelkie przedmioty i symbole, które związane były z bałwochwalstwem, takie jak piramidy, symbole okultystyczne i dalekowschodnie, płyty ze szkodliwą muzyką i grami, lektury, dyplomy ze szkoły sztuk walki i broń białą.
 
 
 
 
 
Ł. R: To tak jak poganie nawracali się na chrześcijaństwo – burzono świat demonów, niszczono wszyskie elementy kultu bałwochwalczego, przedmioty, wyrzekając się zła i przyjmując Jezusa jako jedynego Boga i Zbawiciela. 
 
Ł. B: Dokładnie. Jednak, mimo że byłem chrześcijaninem – nie żyłem tak, jak chciałby tego Jezus. To raczej – jak zwykłem mówić – „zaszufladkowanie kancelaryjne” w aktach proboszcza, martwe, nieświadome chrześcijaństwo. Byłem w trakcie procesu nawrócenia i uwolnienia, który rozciągnięty jest w czasie.
 
Przełom nastąpił półtora roku po pierwszej modlitwie, a po niespełna roku po rekolekcjach. Pięknym wiosennym popołudniem, w niedzielę Miłosierdzia Bożego, we wspólnotowej kaplicy w Częstochowie trwały modlitwy nade mną. Ksiądz Cyran, wzywając Miłosiernego Boga i wstawiennictwa świętej Faustyny przyłożył do mego ciała Jej relikwiarz. Wewnętrzna siła, nie należąca do mnie, zaczęła wyginać moje ciało, traciłem oddech, dusiłem się, nie panowałem nad sobą, nad swymi reakcjami, by po dłuższym czasie z mego gardła powoli zaczął wydobywać się przerażający i nieludzki głos, którego nie potrafię porównać do żadnego innego naturalnego, który znam. Rozpoczął się straszliwy wrzask, krzyki, które powodowały ciarki na ciele. Jakby odbywał się sąd nad bytem, który zawłaszczył moje ciało. Demony nie potrafiły ukryć się przed Bożym Miłosierdziem, były już zbyt osłabione po wielu modlitwach i sakramentach, a teraz nastał etap, w którym zostały ujawnione w sposób zdecydowany i to przyczyniło się do jeszcze zacieklejszej walki mojej, a zwłaszcza cierpliwych księży egzorcystów, którzy nie darzyli ich sympatią i litością.
 
Po kolejnych ośmiu miesiącach modlitw i czekania, duchom rozwiązały się języki i u stóp księży zaczęły w płaczu wyjawiać swoje imiona, czym zajmują się i sposoby, w jakie weszły. Było ich całe mnóstwo, lecz kilka było wyjątkowo silnych i upartych: od czarów i magii, przekleństw, jakimi byłem związany, okultyzmu i ezoteryki, sztuk walki oraz używek. Przez ponad trzy lata trwały regularne modlitwy i rozmowy z kapłanami. Zdarzało się, że ksiądz Michał przyjeżdżał do naszego domu, by omadlać go, a ksiądz proboszcz sprawował w nim Najświętszą Ofiarę, ponieważ życie było nam uprzykrzane poprzez zjawiska, których nie sposób racjonalnie wytłumaczyć.
 
Ł. R: Czy możesz podać jakieś przykłady?
 
Ł. B: Stuki, huki, jakby potężne ilości masy spadały nie wiadomo skąd. To było okropne. Taki hałas potrafił postawić na nogi całą rodzinę, a rumor był wielki! Dzwoniące telefony, w których słychać było jakieś dziwaczne głosy i szmery. Kiedyś dzwonił telefon taty – tato był w pokoju, mama w kuchni. Mama zwróciła uwagę tacie, by nie wygłupiał się, jednak telefon znajdował się w innej części pokoju, tato nie dotykał go, a było połączenie. Samochód odmawiał posłuszeństwa, kiedy wyjeżdżałem na egzorcyzmy. Zaczynaliśmy go oddawać Maryi i wszystko wracało do porządku. Pobudki punktualnie o trzeciej nad ranem, bądź wrażenie, jakby ktoś chodził po mieszkaniu, znajdował się w nim oraz zimno i niemiłe wrażenie temu towarzyszące. Noże poukładane w kuchennej szufladzie – nie na swoim miejscu to raz, a dwa – skierowane ostrzami do przodu, wszystkie w szeregu, jeden obok drugiego! To było przerażające doświadczenie. Używałem ja, ale i cała rodzina dużo wody egzorcyzmowanej, soli i oliwy – też egzorcyzmowanych. Tego diabeł boi się, i to jak bardzo! To skuteczna pomoc, przynosi spokój w domu i pokój w duszy!
 
Moje życie polegało na wytężonej walce i czujności, czasem byłem wyczerpany, pozbawiony sił i ochoty do życia. Niekiedy płakałem, pytając Boga dlaczego stworzył taki świat, oparty na tak przedziwnych prawach. Musiałem uważać na siebie, gdyż modląc się bywało, że ujawniały się demony, czyniąc popłoch pośród ludzi. Przeszkadzały mi w modlitwie w domu i w świątyni. Tak było np na Jasnej Górze, w 2007 r., w kaplicy Cudownego Obrazu, gdzie uczestniczyłem w Eucharystii. Schowałem się w przejściu do zakrystii i tam przyjąłem Pana Jezusa. Wtedy to spotkałem księdza biskupa Wiktora Skworca, którego miałem łaskę spotkać będąc w Wieczerniku pod Tarnowem. Ojciec odwiedził nas wtedy. Był to dla mnie znak, łaska od Boga – bo kiedy nawracałem się, był przy mnie pasterz, a teraz, kiedy ten proces znacznie postąpił, był znów. Mogłem porozmawiać, opowiedzieć o sobie, o tym, co przeżywam. Otrzymałem błogosławieństwo dla całej rodziny.
 
Drugim razem do wielkiego ujawnienia doszło w kaplicy mojego patrona św. Rafała Kalinowskiego w Czernej. Modliłem się nad sarkofagiem wielkiego świętego, prosząc, by mnie egzorcyzmował. Nagle zacząłem zwijać się w niemocy, a z gardła wydobywał się demoniczny ryk. Ludzie uciekali w popłochu, gdyż takie sceny nie należą do codziennych i zwyczajnych.
 
Po wyczerpujących modlitwach, które trwały trzy i pół roku, upadłem, i to z hukiem, który rozbrzmiewał przez kolejne trzy i pół roku. Demony wykorzystały pewną sytuację, mszcząc się na mnie. Spotkałem kolegę z dawnych czasów i to spotkanie zaważyło na mojej przyszłości. Zapaliłem marihuanę. Dałem się zwieść, lecz trwałem w przekonaniu, że poradzę sobie, wyspowiadam się i pójdę dalej. Jakby wyległo całe piekło, odezwały się dawne przyzwyczajenia, wróciła przeszłość. Wokół mnie tworzyła się realna wizja walki dobra ze złem. Widziałem oczyma wyobraźni aniołów Bożych i upadłych, walczących o mnie. Wiedziałem, że popełniam błędy, lecz nie potrafiłem skutecznie przeciwstawić się im. Modlitwa i sakramenty przestały być regularne. Obok mnie dosłownie „wyrastali” starzy znajomi, brnąłem świadomie w zło, zagłuszając sumienie, uciekając przed nim. Topiłem się w grzechach. Pogubiłem się. Bywało częstokroć, że wychodząc z kościoła, po spowiedzi i Komunii Świętej, natychmiast spotykałem kogoś, kto proponował narkotyki – najróżniejsze oraz alkohol, albo, że pożyczy mi pieniądze jeśli chcę! Rozdzwaniał się telefon, gdy wychodziłem z Eucharystii. To wszystko dodatkowo mnie osłabiało, wiedziałem, że diabliska mają teraz swój czas, a mnie brakowało siły i determinacji, byłem zbyt osłabiony, atakowany sytuacjami. Zażywałem najróżniejsze narkotyki, jak niegdyś, słuchałem tej samej muzyki, odżyły dawne znajomości i zawiązały się nowe.
 
Miałem okresy, kiedy potrafiłem zerwać z grzechem, lecz trwało to krótko. Moje wyjazdy do księdza Cyrana i Wolińskiego stały się coraz rzadsze. Czas i serce, które mi poświęcili marnowałem na hulankach. Lecz nie tracili nadziei, iż przyjdzie czas, że wrócę, pamiętali o mnie w swych modlitwach i ofiarach.
 
Po jakichś dwóch latach od mojego powrotu do „świata”, otrzymałem propozycję uczestnictwa w zimowych rekolekcjach, które prowadził ks. Cyran. I tak, po godzinie 20, rozpoczęły się w kaplicy egzorcyzmy nade mną. Prowadził je ks. moderator, a wspomagało go kilku innych kapłanów oraz ponad stu uczestników, którzy wstawiali się za nami u Boga. Był to jeden z dłuższych i najważniejszych egzorcyzmów – zakończył się o godzinie 3 nad ranem. Prorocy pełnili swą posługę, naprowadzając księdza na sprawy, które należało omodlić. Wyszedł szereg grzechów popełnionych przez przodków i ich konsekwencje, praktyki zabobonne, gusła i czary (stąd miałem pociąg do podobnych praktyk). Okazało się, że demony mają misję do spełnienia: muszą mnie zabić. Krzyczały, powtarzając: „zabić go, musimy go zabić! On nie może żyć! To nasza misja!” Odpowiedziały księdzu na pytanie o powód – że nie chcą dobra, które będę czynił, że muszą przeciwstawić się planowi, jaki ma Bóg wobec mnie. Nie potrafią tego znieść i stąd truły mnie środkami psychoaktywnymi, napędzając spiralę grzechu, bym brnął dalej, ginąc w konsekwencjach. Pobudzały i inspirowały mnie do samobójstwa, odbierając nadzieję na piękne życie, w godności dziecka Bożego. Jak okaże się niebawem, po rekolekcjach – wściekną się maksymalnie, czyniąc wszystko, bym nieustannie miał używki i brnął ku samobójstwu! Opowiedziały, że już przyszedłem na świat w zniewoleniu. Stąd nieustanne pasmo chorób. Dziś, kiedy piszę te słowa, mając 30 lat, byłem 17-krotnie hospitalizowany, lecz Bóg po czasie zabierał moje choroby, uzdrawiając z nich, w tym z epilepsji, dając szansę na normalne życie.
 
Po kilku godzinach, gdy demony okultyzmu i czarów milkły, odezwał się sam Lucyfer. Przerażającym głosem, w krzyku, opowiadał słowa inspirowane nienawiścią, śmiercią wręcz. Syczał jak wąż, pluł jadem, znieważając dzieci Kościoła, biskupów, księży i świeckich oraz świętych. Przywoływano świętych, by przyszli z pomocą – Jana Pawła II, ojca Pio, Rafała Kalinowskiego i wielu innych, przykładając relikwiarze, a ten wił się jak wąż, który wpełzał pod ławki, bojąc się i płacząc z bólu, którego nie potrafił wytrzymać. Żar, jak ogień, trawił jegownętrze, odczuwałem częściowo ten gorąc. Wiedziałem, iż blask świętości i czystości oślepia go, zadając katusze, których nie wytrzymywał. Wzywano św. Teresę z Avila, św. Faustynę, św. Benedykta i armię Aniołów. Miałem na sobie ubraną koszulkę z medalem świętego opata z Nursji, a kiedy zaczęto wzywać opieki wielkiego ojca, odmawiając słowa jego egzorcyzmu, demon wpadł w szał – chciał zedrzeć koszulkę, lecz kiedy próbował jej dotknąć, raził go paraliż i cofał ręce, palce drętwiały i zamierały, kończyny zastygały w bezruchu. Nie przebił bariery świętości. Mnie trzymali mężczyźni, mniej niż dziesięciu. To powszechne zjawisko przy modlitwach o uwolnienie i egzorcyzmach. Demony dysponują wielką siłą fizyczną. Kiedyś uczestniczyłem w egzorcyzmie młodego mężczyzny, którego trzymało 13 mężczyzn i mieliśmy poważny problem z utrzymaniem go!
 
Jeśli podjąć walkę z mocami ciemności, to tylko z Najświętszą Dziewicą, Którą zawsze, przy każdych modlitwach proszono o pomoc. Nikt nie potrafił przynieść takiej pomocy, nikt nie siał takiego spustoszenia, pogromu i paniki pośród demonów, jak Niepokalanie Poczęta. Bywało, że na słowa szantażu: „bo wezwę pomocy Matki Najświętszej”, zaczynały się sceny wręcz komiczne – rzucały człowiekiem, krzyczały i płakały, by kapłan tego nie czynił!
 
Ł. R: Płakały?
 
Ł. B: O tak! Smoki, przerażające, szkaradne potwory, takie chojraki, a beksy! Wystarczy szantaż ze strony kapłana, że zaprosi Maryję do modlitwy, a dostawały spazmatycznego płaczu. To niesamowite doświadczenie – grupa tęgich mężczyzn trzyma człowieka, który wije się, powoduje wiele hałasu, klnie, mówi o rzeczach ukrytych, np o tym, jak wyglądało życie w Niebie, a nagle płacz! Rzeczywiście – Najświętsza Dziewica jest najlepszą pomocą. Nikogo i niczego demony nie boją się tak, jak Maryi! A my – katolicy jesteśmy na najlepszej, uprzywilejowanej pozycji!
I tym razem było podobnie. „Ona nas zgubiła” – krzyczał w płaczu. Dusił się, a właściwie mnie, odbierał mi dech, zaciskał szczęki, gdy musiał oddać hołd i pokłon Królowej Wszechświata, lecz posłusznie kłaniał się przed ikoną Nieustającej Pomocy, Jej Synem i Aniołami.
 
Nagle, kapłani zaczęli zrywać więzy, zawiązane jego mocą przez masonerię. Wtedy rozpoczął się istny spektakl. Jego krzyku i wrzasków, które zaczął wydawać, nie zapomnę do końca żywota. Został rozjuszony, oburzył się tymi modlitwami. Krzyczał, klnąc: „nie ich, tylko nie ich! Nie ruszaj ich! Wszystkich, tylko nie ich!” – „Dlaczego?” – „Bo oni mi służą, robią, co im rozkażę, zaprowadzają na ziemi moje królestwo. Są mi posłuszni, posługuję się nimi. To przez nich zatruwam ludzkość, niszczę Kościół, tworzę herezje – w książkach i mediach. Dzielę świat! To masoni wypuścili świadków jehowy, którzy czynią wiele zła i zamieszania w ludzkich sercach!” Wyjawił, że masoni od wielu lat działają w Kościele, niszcząc Go od wewnątrz. Mówił o krwawych kampaniach przeciw Kościołowi, jakie będą miały miejsce, że jeszcze jest czas, że jeszcze ma czas. Wił się u podnóża ołtarza, przy ikonie Maryi, u stóp kapłanów – ten, którego niektórzy czczą jako swego boga. Płakał i łkał w bezradności i posłuszeństwie, mówiąc, o co był pytany. Ten, któremu pomniki i hołdy ofiarują… A ślepcy spadają po śmierci w jego straszliwe szpony, którymi przez wieczność rozrywa ich ciała, w niekończącym się widowisku śmierci i cierpienia.
 
Ł. R: Masoneria w Kościele to fakt. Ale to tylko ludzie!
 
Ł. B: Ograniczeni jak ich bałwan! Nie wolno przejmować się tym faktem, gdyż Kościół to przede wszystkim dzieło Boga, który czuwa nad wszystkim. Lucyfer otrzymał właśnie taką ripostę od kapłana egzorcysty, że on sobie może, ale to Bóg ma ostanie zdanie i wszystko dzieje się z Jego dopustu, na co ten znów… Rozpłakał się! Szatan ma właściwie związane ręce i może tyle, na ile pozwoli mu Opatrzność!
 
Ł. R: Co było dalej?
 
Ł. B: Moja tułaczka jeszcze trwała. Nie zakończyła się szybko, choć modlili się za mną w rodzinie, moi znajomi i przyjaciele oraz rzesza świętych zakonników i zakonnic. Mama rozsyłała listy z prośbami o modlitwę – o wolność i powrót jej syna do Boga. Modlili się benedyktyni w Tyńcu, werbiści w Nysie, karmelici w Czernej, kanonicy w Gietrzwałdzie, ojcowie bazylianie, siostry karmelitanki z Tarnowa i wielu innych, których nie sposób wyliczyć. Potrzebowałem czasu i mnóstwa przykrych, bolesnych doświadczeń, by otrząsnąć się i powiedzieć „dość”. Te wszystkie modlitwy i Msze Święte wieczyste zostały przyjęte. Bóg miał swój czas, wysłuchał Maryi, która orędowała za mną i tymi, którzy mnie polecali.
 
Po pewnej ulicznej tułaczce, w Gliwicach i po tym, kiedy odesłano mnie po raz drugi z Cenacolo, gdzie szukałem pomocy, postanowiłem zmienić swe życie i oddać się modlitwie, wrócić „na front”. Nie mogłem mieszkać w Wieczerniku, gdyż demony manifestowały swą obecność w trakcie modlitwy. Slaven, przełożony, zadecydował, że dla dobra wspólnego będzie lepiej, kiedy wrócę do domu i zakończę proces uwolnienia, a gdy odzyskam wolność – będą na mnie czekać, jeśli zechcę powrócić. Byłem rozgoryczony. Choroby duszy i ciała snuły się za mną, nie mogłem niczego ukończyć, a właściwie niczego zacząć. To był powód, by w końcu stanąć do walki i bez litości zemścić się na piekle.
 
Rozpocząłem od tego, co najskuteczniejsze – od wtulania się w ramiona Bogarodzicy. Zawierzałem się nieustannie, również na Mszach na Jasnej Górze, w pierwszą sobotę miesiąca. Zgłosiłem się do dzieła Wielkiej Nowenny Fatimskiej i do Rycerstwa Niepokalanej. To na Jasnej Górze, 8 grudnia, w uroczystość Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny, w samo południe, gdy otwarte jest Niebo, wstąpiłem do szeregu Rycerzy Niepokalanej. Lata temu przyjąłem szkaplerz święty, od dziecka nosiłem cudowny medalik, a to łącznie, z codziennym różańcem i Eucharystią, diabłom sprawiało wielką udrękę. Sądziłem, że skoro przerwałem proces uwolnienia i przez ponad trzy lata żyłem właściwie bez Boga, będę nie wiadomo przez ile jeszcze lat prosił Pana o wolność. Liczyłem – dwa, trzy lata, może więcej?
 
Lecz Bóg musi śmiać się z ludzkiego myślenia. W nieograniczonym akcie swej miłości, dał mi łaskę, której nie spodziewałem się tak prędko. Zostałem bez słowa, obserwując swoje zachowanie w trakcie modlitw u księży Wolińskiego, moderatora i wicemoderatora WPR Mamre, jak w czasie każdej następnej, objawy gwałtownie nikły, ustępowały, by w spokoju, mając całkowitą władzę nad sobą, mógł modlić się, stojąc bez obawy w kościele, że demonstracji już nie będzie! Zostałem uwolniony, po siedmiu latach. Ile radości i szczęścia doznałem, i wciąż doznaję, to nie zrozumie nikt, kto nie przeżył czegoś podobnego. Po pół roku byłem całkowicie uwolniony, lekki w środku, z odmłodzoną twarzą i jaśniejącymi oczyma, tak że znajomi, którzy długo mnie nie widzieli nie potrafili zrozumieć, co zaszło w mym życiu, „odmładzali” mnie o długie lata, pytając o powód tych zmian. Mój umysł stał się przejrzysty, należy już w pełni do mnie, oddycham ze spokojem, żyjąc z inną, pozytywną świadomością. Długo czekałem aż będę mógł cieszyć się wolnością, móc w wolności rozeznawać swoją przyszłość i dokonywać w pełni świadomych i dobrowolnych wyborów. Kocham, mogę poznawać miłość, co było dla mnie niedostępne, gdyż ciążyło nade mną przekleństwo – bym nie kochał! Diabły uśmiercały mnie na najróżniejsze sposoby, w tym odbierając umiejętność kochania…
 
Otrzymałem błogosławieństwo od ojców arcybiskupa Seniora Stanisława Nowaka i arcybiskupa Wiktora Skworca, którym dziękowałem za serce i opiekę. Żyję już inaczej, wciąż walcząc i upadając, jak każdy grzesznik, lecz mam świadomość, że czeka na mnie Bóg, z którym utrzymuję więź, trwam w łasce, czerpiąc z bogactw Kościoła i Liturgii, nieustannie zawierzając się mojej Matce Niebieskiej.
 
Ł. R: Uf! Chwała Panu! Jestem pod wrażeniem – tego tym bardziej nie ukrywam. Sam widziałem mnóstwo egzorcyzmów i modlitw o uwolnienie, jednak twój przypadek uważam za szczególny, dlatego chciałem – z oczywistych powodów – przekazać twoje świadectwo czytelnikom Nowego Ekranu, za co raz jeszcze dziękuję. Jak chcesz podsumować naszą rozmowę, na co zwrócić uwagę czytelników?
 
Ł. B: To ja jestem wdzięczny. Cieszę się, że znajdzie się ktoś, kto przeczyta te słowa. Wiadomo – mogą zostać odebrane w różny sposób, nawet przez katolików. Ktoś będzie wychwalał Boga za dzieła, które czyni, za Jego miłość do człowieka, ktoś być może stwierdzi, że to kłamstwo, oszustwo, a ja jestem chory psychicznie, że to wszystko jest np sztuczne i udawane. Nie wiem i nie interesuje mnie to. Ja zgodziłem się na tą publikację, jak wcześniej zaznaczyłem – na chwałę Boga, Bogarodzicy, a ku przestrodze ludzi. Rzeczywistość jest tajemnicza, a naszym zadaniem jest trwać przy Jezusie, idąc za nauką Kościoła Katolickiego, żyjąc sakramentami i Słowem Bożym, rozeznając wszystko, szukając woli Bożej. Święty Piotr pięknymi słowami kończy swój pierwszy list:
 
Wszyscy zaś wobec siebie wzajemnie przyobleczcie się w pokorę, Bóg bowiem pysznym się sprzeciwia, a pokornym łaskę daje. Upokórzcie się więc pod mocną ręką Boga, aby was wywyższył w stosownej chwili. Wszystkie troski wasze przerzućcie na Niego, gdyż Jemu zależy na was. Bądźcie trzeźwi! Czuwajcie! Przeciwnik wasz, diabeł, jak lew ryczący krąży szukając kogo pożreć. Mocni w wierze przeciwstawcie się jemu! Wiecie, że te same cierpienia ponoszą wasi bracia na świecie. A Bóg wszelkiej łaski, Ten, który was powołał do wiecznej swojej chwały w Chrystusie, gdy trochę pocierpicie, sam was udoskonali, utwierdzi, umocni i ugruntuje. Jemu chwała i moc na wieki wieków! Amen.” 1 P 5, 5-11
 
Tak więc cierpienie jest i będzie – taka jest natura tego świata. Ale łatwiej i korzystniej jest godząc się na to cierpienie, przyjmując je z Jezusem i z Nim przeżywając. Wtedy nawet diabły uciekają, a my mamy świadomość, że czeka nas życie wieczne! Czyż nie warto? Ludzie – niestety nie rozumieją tego. Plują na Kościół, duchowieństwo, nie patrząc na swoje grzechy, nie interesują się własnym zbawieniem…
 
Chciałbym jeszcze dodać, że w czasie modlitw u egzorcystów uczestniczyli dodatkowo świeccy wierni, którzy obdarzeni byli charyzmatami, przede wszystkim modlitewnymi, w tym darem prorokowania. W dwóch takich proroctwach, w czasie modlitw u księdza Michała Wolińskiego, Jezus powiedział do mnie:
 
Oto daję ci Moją Matkę. Przychodź do Mnie poprzez Nią. Zwracaj się do Mnie poprzez Nią” oraz „Zaufaj mojej miłości”. Zaś u księdza Cyrana padły słowa, że moje zwycięstwo jest w Jego Matce, że przez Nią i w Niej zwyciężę. Było to potwierdzeniem wcześniejszych proroctw. A Słowo Pańskie prawdą jest. Ono staje się. Bóg, co zapowie – zrealizuje, dotrzyma obietnic.
 
Nie sposób opowiedzieć o wszystkim, o tym, co czułem i przeżywałem. Niesamowite w tym wszystkim jest to, że Bóg, mimo naszych grzechów i zdrad, zawsze jest obok, czekający i przebaczający, kochający. Dzieli się Sobą samym, daje nam Swą umiłowaną Matkę, posyła nam Aniołów, świętych i kapłanów, przez ręce których przychodzi. Daje im moc czynienia cudów i wypędzania zbuntowanych duchów. Szkoda, że tylu ludzi ma zaślepione oczy, skamieniałe serca, drwiąc z Boga i duchowieństwa, służąc demonom, które wiją się w płaczu i bólu u stóp księży. Słowa Ewangelii są wciąż aktualne i ważne, są żywe!
 
Dziękuję wszystkim tym, którzy wspierali mnie na drodze do wolności – sercem, modlitwą, rozmową, dając mi siebie, dzieląc się swym czasem i miłością. Dziękuję zwłaszcza Rodzicom i Bratu, Babci Weronice i Dziadkowi, Dominikowi i Agacie oraz wszystkim Duchownym.
 
Zniewolenie i opętanie, to trudności przy rozeznawaniu miłości i czynieniu dobra, kierowaniu się nim i wybieraniu go. Chciałem wykonać dobry uczynek, a miałem z tym kłopoty. Nie chciałem popełnić grzechu – a czyniłem, mając tego bolesną świadomość. To niezwykły stan zaburzenia. Niejako zaprogramowanie do czynienia zła, niczym kanał, którym sączona jest trucizna w świat. Dlatego tak istotne jest trwanie w zażyłej relacji z Bogiem i dbanie o łaskę uświęcającą. Wtedy demony mają ograniczony dostęp do człowieka.
 
 
Szczęść Wam Boże!
 
 

 

 

 
0

Podstawowym d

33 publikacje
0 komentarze
 

Jeden komentarz

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758