Bez kategorii
Like

WĘGIERSKIE WZRUSZENIA

18/03/2012
478 Wyświetlenia
0 Komentarze
13 minut czytania
no-cover

Wielki wyjazd na Węgry 15 marca z okazji rocznicy Wiosny Ludów 1848-49, gdy to Madziarzy (wraz z emigrantami-Polakami) postanowili wybić się na niepodległość, okazał się przeżyciem tak mocnym i wstrząsającym,

0


 że doprawdy niełatwo jest się tymi emocjami podzielić z czytelnikami, ciekawymi jak to nam w tym Budapeszcie poszło.


Jechałem autokarem ze Śląska, w którym znaleźli się przedstawiciele 23 miast aglomeracji; inicjatorem skrzyknięcia sięczłonków działających w Strefie Wolnego Słowa był Rajmund Rusin z Knurowa, szef klubu "Gazety Polskiej Ziemi Gliwickiej", do którego zgłosili się inni współorganizatorzy – m.in. Solidarni 2010,  związkowcy NSZZ "Solidarność" z Siemianowic i wiele innych podmiotów patriotycznych. Po drodze do Budapesztu mieliśmy stały kontakt z grupą z Wilna (pomogli nam dowieźć uczestnika, gdy zabrakło miejsca w naszym autobusie), którzy wzięli udział w tym przedsięwzięciu na zaproszenie Solidarności Walczącej (Wydział Wschodni) z Katowic.

Do autobusu przytaszczyłem z lękiem, czy się w którymś luku zmieści, jeszcze lepiący się od niedoschniętej farby, spory baner zawieszony na długaśnych kijach bambusowych, zrobiony z wielkiej mapy Polski. Umieściłem napis "Hungary Bravo!" na kartograficznym awersie oraz hasło na odwrocie: Magyar barátok veletek vagyunk (co tłumaczy się "Bracia Węgrzy jesteśmy z Wami") na tle różnych symboli mających oznaczać proces odzyskiwania tożsamości: w tle tekstu kolory węgierskiej flagi (czerwono-biało-zielonej) pigment amarantowy podmywał seledyn i na odwrót, a biel nie była klarownie czysta. Ponadto techniką wcierki wydobyłem z tła symetrycznie odwrócone znaki waluty euro, którą się gra z narodami niby marchewką i kijem.

Kiedy rano, niemal na ostatnią chwilę, znaleźliśmy się na miejscu zbiórki, gdzie o godz.9,00 miały się zacząć poranne uroczystości, 16 węgierskich autokarów już stało pustych; zdążyło z nich wysiąść ponad 800. pasażerów, najwierniejszych czytelników "Gazety Polskiej", których dowieziono z dworca Nyugati, gdzie przybyli specjalnym warszawskim pociągiem PKP Intercity. Las dwujęzycznych transparentów, narodowych flag i tablic z symbolami odwołującymi się do aspiracji wolnościowych  narodów z Europy Wschodniej zapierał dech, gdy wpuszczono nas do ogrodu przed  gmachem Muzeum Narodowego w stolicy Węgier.
 Do zgromadzonych mieszkańców i przyjezdnych z Polski (w sumie przybyło nas ok. 5000 osób) przemawiał Tomasz Sakiewicz, redaktor naczelny "Gazety Polskiej" oraz burmistrz Budapesztu. Podkreślali wspólne tradycje niepodległościowe i walory historycznej bezkonfliktowej unii (ze wskazaniem także na powiewające na placu flagi Litwinów). Gospodarze zaprezentowali ponadto wzniosły program artystyczny o wydźwięku patriotycznym.

Potem uformowano polski pochód, który manifestacyjnie ruszył przez pół miasta w kierunku Wzgórza Zamkowego, skąd miał się rozpocząć popołudniowy główny przemarsz pod parlament, zaplanowany w ramach oficjalnych uroczystości państwowych. Szliśmy bez uczestników z pociągu, których w tym czasie odwożono do hoteli; spojrzałem za siebie i nie mogłem uwierzyć własnym oczom: kilkusetmetrowa białoczerwona rzeka ludzi i materii w centrum Budapesztu miała prawo gospodarzy (ale i nas samych) emocjonalnie zdetonować.

Ten pierwszy kondukt był dla polskich uczestników szokiem – a to dopiero było preludium do przeżyć, jakie czekały nas potem. Liczne oklaski ze strony przechodniów, głośne owacje łamaną polszczyzną i okrzyki znanej rymowanki o naszej tradycyjnej zażyłości: Polak, Węgier, dwa bratanki, i do szabli, i do szklanki ( Lengyel, Magyar – két jó barát, együtt harcol, s issza borát)  z otwartych okien na piętrach, uśmiechnięte twarze policjantów pilnujących porządku (jakże odbiegające od gęb naszych buców spod pałacu prezydenckiego w Warszawie) – to naprawdę robiło wielkie wrażenie, że droga obrana przez Węgrów i ich przywódcę, Viktora Orbana, choć niebezpieczna, bo bezpardonowo atakowana i wyszydzana przez eurokratowską bolszewię, jest właściwa i słuszna, gdyż cieszy się takim zrozumieniem u patriotycznej części przybyłych nad Dunaj znad Wisły.

Około godz.13.30, kiedy śpiewaliśmy " I Kadrową" a związkowcy z "Solidarności Górniczej" wznieśli malowniczy las flag na bardzo wysokich teleskopowych wędkach, zaproszono właśnie nasz śląski autokar do otwarcia pochodu. Maszerowaliśmy dumnie i godnie tuż za reprezentacyjnymi wojami na koniach, hajdukami w historycznych strojach, w rytm bębnów i muzyki odwołującej się do dziejów wielkiego oręża Madziarów z czasów swej świetności rozciągającej się od Bałkanów po Bałtyk.

Piękne słoneczne, niemal upalne popołudnie nad Dunajem, widoki zapierające dech w piersiach, zwłaszcza przy przemarszu przez urzekający most łańuchowy nad rzeką, entuzjazm gospodarzy, okrzyki przechodniów "Boże błogosław Polsce" i nasze "God bless Hungary", naturalnie wyrażane gestami i mimiką bezpieczeństwo zagwarantowane przez służby porządkowe – miałem wrażenie, że uczestniczę w spektaklu, gdy czas nagle upływa na wolniejszych obrotach, bo musi wpisać w swój bieg niepojęte zjawisko retardacji i retrospekcji; że jestem pośród jakiejś historycznej rekonstrukcji nawiązującej do skrzykiwania się ku wolnościnarodów w czasach Wiosny Ludów i atmosfery zgromadzeń podczas pielgrzymek Jana Pawła II.

Co chwilę ktoś z nas dostawał jakiś prezent, drobiazg, pamiątkę – a to monetę z długowiecznym bohaterskim Kossuthem (1802-1894), to znów ozdobnie emaliowaną odznakę z patriotycznymi emblematami, maskotki dla dzieci, rozmaite kotyliony, czy też najzwyczajniej kanapki, napoje, ciasteczka, cukierki, a nawet zdarzyły nam się kilkakrotne zaproszenia (u bratanków nobles oblige) do napicia się sznapsa mocnej palinki z metalowych piersiówek.
Spotykane po drodze babcie z wnuczkami u boku płakały – ten liczny i stale powtarzający się obraz wzruszonych do łez mijanych Węgierek, zapewne do dziś boleśnie pamiętających rodzinne ofiary komunistycznego mordu w 1956 roku, dławił krtań każdego, nawet największego przybyłego z Polski twardziela. Najbardziej spektakularnym prezentem, jaki otrzymał nasz autokar od jakiejś ważnej persony (chciała być anonimowa) to symboliczny chleb uformowany na kształt krzyża.

Premier Węgier w przemówieniu na placu Kossutha pod parlamentem powiedział do swoich oraz Polaków i Litwinów: rządy i państwa zachodnie nie będą naszych narodów uczyć, co to jest wolność.Orban przypomniał hasło sprzed 150. lat: A mi és a ti szabadságotokért! –  Za naszą wolność i Waszą! i dodał, że Węgry nigdy nie będą kolonią Unii Europejskiej […] bo moi rodacy są bojownikami o niepodległość. Dziesiątki tysięcy ludzi stłoczonych na placu i w okolicznych uliczkach reagowało spontanicznie na każdą, poruszaną ze swadą, kwestię przez swego przywódcę – od śmiechu po gromkie brawa. Polacy wznosili okrzyki: Orban zamiast Tuska!

Wracaliśmy do kraju następnego dnia – po drodze rzuciliśmy okiem na ichni naddunajski Kazimierz Dolny, urocze miasteczko o proweniencji serbskiej noszące nazwę Szentendre (Święty Andrzej). Potem, zgodnie z apelem "Gazety Polskiej Codziennie", ekonomicznego wspierania bratanków, nakupiliśmy win (tokaj i egri bikaver obowiązkowo), dorzuciliśmy do koszyków paprykę jabłkową faszerowaną kwaszoną kapustą, papryczkowe sosy, salami, miody akacjowe z puszty, "mimetyczne" (kopiujące rzeczy) marcepany…  Podczas jazdy śpiewaliśmy i nuciliśmy patriotyczne pieśni puszczane z płyt przez organizatora… Ale tak w głębi ducha mieliśmy emocjonalny mętlik w głowach: czy potrafimy pojąć jakiej rangi wydarzenie miało w Budapeszcie miejsce przy naszym współudziale?

Ewidentnie władze węgierskie wyznaczyły nam długie, labiryntowe przemarsze przez duże kwartały miejskie – obolałymi stopami dawaliśmy świadectwo wsparcia dla nieco gasnącego liczebnie elektoratu Wiktora Orbana, borykającego się z szambem pozostawionym przez komunistycznych szubrawców. Z drugiej jednak strony ruszył pierwszy strumyk międzynarodowej solidarności ludzi sprzeciwiających się umacnianiu się jewrosojuza w kołchozowym stylu, który może wytrącić kamyk i sprokurować lawinę. Oby.

Trzy nacje pamiętające dobry jagiellonizm, wzniosłą tradycję wspólnej unii personalno-historycznej, mimo języków praktycznie nieprzenikalnych wzajemnie, spotykają się teraz transgranicznie, by bez trudu odnaleźć się w zrozumiałym i klarownym komunikowaniu się za pomocą symboli: z przesłaniem chrześcijańskim, niedestrukcyjną tolerancją (odwrotną do głupoty tzw. poprawności politycznej), powrotem do uniwersalnych wartości opartych na prawdzie i dostrzeżeniu własnych korzeni.

Dla Hunów z Brukseli to najpewniej groźny znak, a dla zdrajców i agentury rządzącej w Warszawie to już teraz duży problem, bo na nasze listopadowe obchody Święta Niepodległości mogą przyjechać w rewanżu patriotyczni Madziarowie – a wtedy sterowane odgórnie ewentualne prowokacje germanofilskiej antify nie da się łatwiutko i bezkarnie zamieść pod korzec bez międzynarodowego oddźwięku.

Ech te języki z Wieży Babel i ich użytkownicy kochający wolność: zaprośmy więc do nas na 11.11 b.r. Greków i np. Estończyków –  jak już zaczęliśmy na Węgrzech współczesną Wiosnę Ludów, to idźmy dalej i spóbujmy odnowy w Europie z zamysłem, że może to być Jesień (przynajmniej niektórych) Narodów.

 

 

0

Zygmunt Korus

Od 1982 r. były dziennikarz, w PRL opozycjonista od 1968 r. represjonowany, odznaczony w 2008 r. Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski przez śp. PREZYDENTA L. Kaczyńskiego z rekomendacji śp. PREZESA IPN J. Kurtyki.

30 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758