Sadzawka Siloah (1)
08/02/2011
482 Wyświetlenia
0 Komentarze
9 minut czytania
Osobliwe love story w stanie wojennym. Wszelkie postacie i zdarzenia są zmyślone, a jakiekolwiek ewentualne podobieństwo przypadkowe. Ani on nie zgrzeszył, Ani rodzice jego, Albowiem urodził się Ślepcem Aby dzieła Boże Stały się przez niego Widzialne… (J.9,3)[1] Kierowca ściął zakręt i krajobraz zmienił się nagle, jak kadr w filmie. Droga i nasyp zbliżały się do siebie pod tak małym kątem, iż można było sądzić, że jest to tylko złudna gra perspektywy. Długie cienie słupów telegraficznych raz po raz zderzały się z maską samochodu, ślizgały po szybie, dając krótki błysk cienia i znikały, robiąc miejsce następnym. Gasząc papierosa w cholernie niewygodnej popielniczce, Grzegorz dostrzegł skupioną przy zboczu nasypu grupkę rozsypującą się, w miarę topnienia dzielącego ich od niej […]
Osobliwe love story w stanie wojennym.
Wszelkie postacie i zdarzenia są zmyślone, a jakiekolwiek ewentualne podobieństwo przypadkowe.
Ani on nie zgrzeszył,
Ani rodzice jego,
Albowiem urodził się
Ślepcem
Aby dzieła Boże
Stały się przez niego
Widzialne…
Kierowca ściął zakręt i krajobraz zmienił się nagle, jak kadr w filmie. Droga i nasyp zbliżały się do siebie pod tak małym kątem, iż można było sądzić, że jest to tylko złudna gra perspektywy. Długie cienie słupów telegraficznych raz po raz zderzały się z maską samochodu, ślizgały po szybie, dając krótki błysk cienia i znikały, robiąc miejsce następnym.
Gasząc papierosa w cholernie niewygodnej popielniczce, Grzegorz dostrzegł skupioną przy zboczu nasypu grupkę rozsypującą się, w miarę topnienia dzielącego ich od niej dystansu, na poszczególne postacie. Kierowca włączył syrenę i wtedy sporo głów odwróciło się w ich kierunku. Ujrzawszy skrytą za kępą jałowca karetkę pogotowia, Grzegorz nerwowo zagryzł wargi.
Zawsze, psiakrew, muszą być pierwsi – pomyślał ze złością. Wysiadł prawie w biegu. Z grupki wyłonił się mundurowy i skwapliwie zasalutował. Grzegorz nie cierpiał tego, uważał, że nie powinno się salutować cywilom. To regulaminowe kiwnięcie głową w odpowiedzi traktował jako idiotyzm.
– Tędy, obywatelu kapitanie.
Ludzie rozstępowali się niechętnie. Przy zwłokach przykrytych kraciastym pledem stał lekarz w białym kitlu.
– Ruszał kto co? – burknął Grzegorz, kucając i odchylając ostrożnie koc.
– Tylko on – mundurowy wskazał głową na lekarza.
– Czemuście do tego dopuścili, kapralu. Byliście pierwsi, prawda?
– Prawda – milicjant zawahał się. – Ale to przecież lekarz.
– Wiedzieliście od razu, że to trup – Grzegorz zakrył zwłoki. – Trup w plasterkach – dodał i zdając sobie sprawę z niestosowności tego określenia, natychmiast rzucił – Miał coś przy sobie? Przeszukaliście?
– Tak – kapral wyjął plastykową torebkę z rzeczami denata. – Zabezpieczyłem to.
Grzegorz przejrzał niedbale rzeczy.
– To wszystko?
– Tak.
– A wy? – zwrócił się do lekarza. – Wyście nic nie ruszali? Tamten rozejrzał się wokół, z demonstracyjną ironią szukając kogoś, kto uzasadniałby zastosowanie liczby mnogiej, po czym wzruszył ramionami.
– Nic, co by wasmogło zainteresować – powiedział z nie skrywaną złośliwością. Grzegorz zignorował to i ponownie zwrócił się do kaprala.
– Kto was zawiadomił?
– Dróżnik. Jest tutaj.
– Dawaj go.
Z tłumu wyłonił się stary, poczciwy człowieczek z krótkimi wyliniałymi włosami. Stanął przed kapitanem mocno przejęty, mnąc poły marynarki.
– Wyście go znaleźli?
– No nie, skąd. Ja tylko zawiadomiłem… przyleciał do mnie maszynista, zadyszany taki… o, tam, widzi pan? Za tym zakrętem, ta budka – mówił chaotycznie.
– Było co przy nim? Nic nie ruszaliście?
– Ale panie władzo, ja go nawet nie widziałem dobrze! Jakem tylko zawiadomił pogotowie… no i posterunek, ma się rozumieć, tom przybiegł tutaj, ale ludzi już się zgromadziło kupa, sam pan widzi, szosa blisko, nie dziwota… Ale wszystkie stały przestraszone czy co… no, maszynista przyniósł koc i nakrył, takie to, mówił, straszne, patrzeć nie można…
Z dala dobiegł dźwięk syreny: nadjeżdżał kolejny wóz milicyjny. Grzegorz przecisnął się przez tłum i wycierając starannie dłonie w chusteczkę zbliżył się do hamującego z impetem auta.
– Cześć Jurek – mruknął do wysiadającego. – Masz coś?
– Mam, a jakże. Wczoraj w szkole, na długiej pauzie wymalował sobie czerwonym flamastrem na czole literę V. Chodził tak po całym podwórku. Zrobiło się zbiegowisko.
– I co?
– Nic. Dyrektorka kazała mu to zetrzeć, więc poszedł do łazienki, ale na lekcję nie wrócił.
– A dziś?
– Dziś był. Na trzech pierwszych godzinach.
– To znaczy do… – Grzegorz policzył w myślach – gdzieś do dziesiątej trzydzieści. A potem?
– Zwolnił się. Powiedział, że musi iść do dentysty. A ty? Znalazłeś coś?
– Na razie nic. Kto go ostatnio przesłuchiwał?
– Tomek. Nie wiesz?
– Skąd. To nie mój rewir. Diabli wiedzą, co ja tu robię. Wyniuchał coś?
– Tomek? Jakiś ślad, KPN-u bodaj. Ale trop się urwał. Sprytni są. Za sprytni.
– Bił?
Porucznik Jerzy spojrzał na niego spode łba.
– Skąd mogę wiedzieć? Jego spytaj.
– W porządku. Leć już. Nic tu po tobie. Ja jeszcze trochę powęszę.
Fiat odjechał. Grzegorz patrzył za nim w zamyśleniu, po czym gwałtownie odwrócił się i ruszył w kierunku gromadki. Nie była już tak liczna. Posterunkowy robił co mógł, by przywrócić jaki taki porządek. Grzegorz podszedł do niego.
– Gdzie maszynista?
– Pewnie w lokomotywie – kapral wskazał głową w kierunku nasypu.
– Sprowadźcie go. Albo nie. Sam pójdę.
Ruszył w górę. Podeszwy ślizgały się po zeschłej trawie. Przez chwilę był w cieniu i poczuł chłód zbliżającego się wrześniowego wieczoru. Maszynista stał obok lokomotywy i palił papierosa. Usłyszawszy chrobot kamieni, odwrócił się.
– Gdzie? Tu nie wolno! Złaź pan z powrotem!
Grzegorz mechanicznym, rutynowym ruchem sięgnął po legitymację. Twarz tamtego stężała w jednej chwili.
– Przepraszam – burknął nieżyczliwie. – Wszystko już powiedziałem posterunkowemu.
– A teraz powiecie mnie. A potem może jeszcze raz powtórzycie w komisariacie – rzucił Grzegorz ozięble. – No? Jak to było?
– To samobójca albo wariat, panie. Stał przy torach, a jak byłem gdzieś, no z dziesięć, piętnaście metrów, rzucił się na tory. Nawet nie zdążyłem złapać za dźwignię. Jacuś może zaświadczyć.
– Jacuś?
– No, pomocnik. Jacuś! Chodźże tutaj, gdzie się, cholera…
– Nie trzeba. Później z nim pomówię. Ruszaliście denata?
– Odrzuciło go, stoczył się z nasypu. Tylko noga została…
– Znaleźliście coś przy nim?
– No, właściwie…- zawahał się. Grzegorz natarł błyskawicznie.
– Dawajcie!
– Kiedy to list, czy co… Myślałem, żeby rodzinie…
– Zajmiemy się tym.
Maszynista, ciągle się wahając, wyciągnął zza pazuchy kopertę. Grzegorz rozerwał ją, wyjął złożoną na czworo kartkę zapisaną drobnym, nierównym pismem. Maszynista z zaciekawieniem zerkał mu przez ramię, więc zszedł z nasypu, wrócił do auta. Przebiegł tekst szybko wzrokiem, potem jeszcze raz, wolniej. Kiedy chował list do aktówki, przez twarz przebiegł mu blady cień uśmiechu. Skontrował go natychmiast, dyskretnie zerkając wokół, lecz w pobliżu nie było nikogo poza śpiącym kierowcą.
cdn.
[1] Przekład Romana Brandstaettera