Bez kategorii
Like

Polska likwiduje się sama

30/05/2011
348 Wyświetlenia
0 Komentarze
17 minut czytania
no-cover

Z Januszem Szewczakiem, głównym ekonomistą SKOK, rozmawia Paweł Siergiejczyk

0


 

 

– Do niedawna słyszeliśmy, że Polska jest „zieloną wyspą” na tle innych gospodarek Europy. Ostatnio mówi się o tym coraz mniej. Jak dziś naprawdę wygląda nasza sytuacja?

– Niedawno w Niemczech wielki rozgłos zyskała książka ekonomisty i polityka Thilo Sarrazina pt. „Niemcy likwidują się same”. Otóż należałoby powiedzieć, że także Polska likwiduje się sama. Sytuacja w Unii Europejskiej jest w tej chwili niesłychanie dla nas niekorzystna. Stoimy wręcz przed perspektywą rozpadu Unii w dotychczasowym kształcie: albo Unia i waluta euro będą niemieckie, albo nie będzie ich wcale. Chodzi o to, co dzieje się z Grecją, za chwilę stanie się z Irlandią, Portugalią, a i najprawdopodobniej Hiszpanie także nie obronią się przed kapitałem spekulacyjnym. Myślę, że sprawa aresztowania szefa Międzynarodowego Funduszu Walutowego – która jest bardzo „dęta” – wskazuje, jaka jest skala wojny wokół globalizacji rynków spekulacyjnych. Być może jest to również jakaś forma ataku na samo euro, gdyż szef MFW był zwolennikiem pomocy dla krajów PIGS (tak określa się dziś Portugalię, Irlandię, Grecję i Hiszpanię – nazwa pochodzi od pierwszych liter ich nazw po angielsku – red.). Grecja, nawet w obliczu nowego zastrzyku finansowego – który na razie, z powodu tego aresztowania, został odłożony – nie poradzi sobie. Podobnie będzie w przypadku pozostałych krajów tej grupy. Dotychczasowa pomoc – w przypadku Grecji 110 mld euro – łącznie z „zaciskaniem pasa”, obcinaniem wydatków socjalnych itd., nic nie dała i sytuacja się pogarsza. Po prostu widać, że projekt pod nazwą euro ponosi kompletne fiasko i nie wiadomo, czy przetrwa najbliższe lata. Może się okazać, że gdy Polska w końcu kiedyś spełni kryteria Komisji Europejskiej, waluty euro już nie będzie i nie będziemy mieli do czego przystępować. Widać wyraźnie, iż pomysły polegające na tym, że my pożyczymy wam pieniądze, abyście mogli oddać długi naszym bankierom, a wy za to obniżycie swój poziom życia i popadniecie w 10-letnią recesję, nie są już do zaakceptowania przez społeczeństwa biedniejszych krajów Unii. Grecy się burzą, będą się burzyć Portugalczycy, Irlandczycy. Na razie pierwsze uderzenie pójdzie w obcą siłę roboczą, m.in. w Polaków, którzy zostaną wyeksmitowani z krajów, gdzie dotąd pracowali. Holandia już przygotowała niesłychanie rygorystyczne przepisy przeciwko imigrantom z Europy Środkowo-Wschodniej. I właściwie stajemy w obliczu jakichś wojen walutowych, walki przy pomocy stóp procentowych, polityki carry trade (strategia spekulacyjna polegająca na zadłużaniu się w walucie kraju o niskiej stopie procentowej i lokowaniu tak uzyskanych środków w walutę kraju o wysokiej stopie – red.). Tyle że w innych krajach obniża się stopy procentowe, a u nas podwyższa. Prawie wszędzie – od USA, przez Wielką Brytanię, po Szwajcarię – mamy zerowe lub nawet ujemne realne stopy procentowe, a u nas wynoszą one ponad 4 proc., mimo że poziom inflacji jest zbliżony. To pokazuje, że są różne koncepcje walki z drugą fazą kryzysu, która ewidentnie nadchodzi do Europy. Ważnym czynnikiem przyspieszającym tę drugą fazę są działania amerykańskich banków spekulacyjnych. Pamiętajmy, że te banki mają pełne szafy obligacji greckich, irlandzkich, portugalskich, włoskich, a już wiadomo, iż te kraje całości swoich długów nie oddadzą, będą oddawać mniej niż pożyczyły. Niemieccy podatnicy nie chcą już finansować pomocy dla Grecji, nie mówiąc o innych krajach. I w tym kontekście, patrząc na tę rozpadającą się Unię Europejską, widać, że euro było projektem wyłącznie politycznym, w dodatku umożliwiającym szybkie zadłużanie się poszczególnych państw.

– My też się coraz szybciej zadłużamy…

– Tak, to samo zjawisko nastąpiło u nas. Względny dobrobyt części społeczeństwa oparty jest wyłącznie na kredycie. Rządowy i TVN-owski „pijar” pokazują nam Polskę jako kraj mlekiem i miodem płynący, jako samotną „zieloną wyspę” pośród morza kryzysu, i chyba w te bajki wielu uwierzyło. Problem w tym, że realna gospodarka całkowicie odstaje od tego zaklinania rzeczywistości. Finanse tak nam się oderwały od realnej gospodarki, że skoro jeśli staliśmy się wielką hurtownią towarów i fabryką podzespołów do produkcji głównie niemieckiej, to mimo że dużo produkujemy, a produkcja przemysłowa rośnie, to nie rośnie liczba miejsc pracy, płace Polaków ani dochody podatkowe. Bo jeśli firmy motoryzacyjne czy banki działające w Polsce mają za pierwszy kwartał br. świetne wyniki, to nie oznacza, że to się przełoży na wzrost dochodów z podatków – olbrzymia część tych środków wywędruje za granicę. Najlepszy przykład, że od momentu wejścia Polski do UE, czyli od 2004 r., napłynęło do nas netto ok. 30 mld euro, ale w tym samym czasie od kilku milionów Polaków pracujących w krajach zachodniej Europy napłynęło ponad 44 mld euro. Również w tym samym czasie zadłużyliśmy się jako państwo dodatkowo na prawie 400 mld zł, czyli ponad 100 mld euro! Mało tego: realny odpływ środków finansowych z Polski obrazuje saldo błędów i opuszczeń w bilansie obrotów płatniczych z zagranicą (ogłaszanym przez NBP), i to saldo od 2004 r. również wynosi ok. 220 mld zł. Zatem blisko 50 mld euro realnie wyjechało z naszego kraju! Trzeba też pamiętać, że wchodząc do UE, podpisaliśmy szereg „weksli”: zobowiązania dotyczące emisji dwutlenku węgla, ochrony środowiska, restrukturyzacji energetyki, energii odnawialnej, segregacji śmieci. Szacuję koszt tych zobowiązań przynajmniej na 400 mld zł, czyli kolejnych 100 mld euro. Tak więc bilans naszego członkostwa w Unii jest dla nas ewidentnie niekorzystny. Jedyną korzyścią jest układ z Schengen, umożliwiający swobodne podróżowanie, tyle że i on teraz jest coraz mocniej kwestionowany.

– Do tego trzeba też chyba dodać prywatyzację majątku narodowego?

– Oczywiście. Wyprzedaliśmy już ok. 80 proc. wartościowego majątku. I ciekawa rzecz: im więcej wyprzedawaliśmy tego majątku, w tym większe popadaliśmy długi. A przecież powinno być odwrotnie: dzięki dochodom z prywatyzacji powinniśmy podnosić emerytury, poprawiać jakość służby zdrowia, budować autostrady, nowoczesne koleje. Nic z tego nie ma. A majątku także nie ma. Gdzie są te pieniądze? Dodajmy, że nędzne pieniądze, bo z całej dotychczasowej prywatyzacji uzyskaliśmy zaledwie ok. 130 mld zł, czyli ok. 35 mld euro. To tyle, co trzyletnie wydatki budżetu na obsługę zadłużenia państwa. Obsługę – czyli spłatę odsetek – a nie jego całkowitą spłatę!

– 130 mld zł to także mniej niż połowa rocznego budżetu państwa.

– Tak. A poza tym to kwota na tyle śmieszna, że gdybyśmy dziś chcieli odkupić dwa, trzy banki, które wcześniej sprzedaliśmy, musielibyśmy mniej więcej tyle za nie zapłacić.

– Jak zatem wyglądają dziś nasze finanse publiczne?

– Moim zdaniem polskie finanse publiczne są w najgorszym stanie od przynajmniej 20 lat. W przyszłym roku zbliżymy się do pułapu długu publicznego rzędu 950 mld zł – do 1 biliona zł! A więc zaczniemy liczyć nasz dług w bilionach, tak jak Amerykanie, którzy mają już zadłużenie w wysokości 14 bilionów dolarów. To oczywiście są pieniądze nie do spłacenia. Przypomnijmy, że Gierek zadłużył Polskę na 25 mld dolarów – przy tym sporo zbudował (w dużej mierze to, co później sprywatyzowano) – a i tak spłacaliśmy ten dług blisko 30 lat. To kto spłaci ten bilion zł, czyli ok. 250 mld euro? Zresztą przypomnijmy, że Argentyna w 2001 r. zbankrutowała, mając tylko 100 mld dolarów zadłużenia. My jako państwo, firmy, obywatele, mamy tego zadłużenia zagranicznego już ok. 260 mld dolarów!

– Jak w tej sytuacji ocenia Pan politykę rządu?

– Manipulacje odstawiane przez „sztukmistrza z Londynu”, czyli ministra Rostowskiego – choć osobiście wolę go nazywać „tajfunem Vincent” – przekroczyły już wszelkie granice. To są sztuczki księgowe w stylu greckim: swapy walutowe (umowy, według których dwie strony postanawiają wymienić między sobą określoną kwotę waluty na równowartość w innej walucie, na określony czas – red.), przesuwanie poza budżet wydatków na drogi rzędu 30 mld zł itd. To kpina z porządnej rachunkowości. Gdyby jakakolwiek babcia prowadziła w ten sposób budkę z warzywami, natychmiast wziąłby się za nią urząd skarbowy. Na takie sztuczki w wykonaniu m.in. Grecji Komisja Europejska bardzo długo przymykała oko, a teraz widzi, że ma problem. Podobnie w przypadku Polski: w Brukseli liczą na to, że jak Platforma ponownie wygra wybory, to tak przykręci śrubę społeczeństwu, że Polacy – łagodny naród, nie tak jak Grecy – ze spokojem przyjmą drastyczne cięcia i podwyżki. Bo nie ma co liczyć, że skoro Unia wysupłała na pomoc dla Grecji 110 mld euro, dla Portugalii – 78 mld, dla Irlandii – 80 mld, to wysupła i dla nas. Na Polskę pies z kulawą nogą nie da ani grosza!

– Rząd przedstawił już założenia budżetu na 2012 rok. Jak Pan je ocenia?

– Te założenia są nie tylko nierealne, ale nawet niepoważne. No bo jak robić budżet na przyszły rok, jeśli dopiero pod koniec czerwca będziemy znali realny wynik dotyczący obrotów płatniczych z zagranicą i może się okazać, że mamy np. 50 mld zł nie na plusie, lecz na minusie, co spowoduje, że trzeba będzie pomniejszyć cały wynik PKB za 2010 r. Projekt budżetu na 2012 r. to zupełnie księżycowe wyliczenia. To jest atrapa, która na razie ma zamknąć usta krytykom, a po wyborach zwycięska Platforma powie: sytuacja jest dramatyczna, nie przewidzieliśmy, że aż tak zła, i w związku z tym podnosimy podatki, likwidujemy ulgi podatkowe, cofamy obniżenie składki rentowej, zabieramy becikowe, obniżamy zasiłek pogrzebowy albo go w ogóle likwidujemy, podnosimy akcyzę, wprowadzamy nową akcyzę na węgiel itd. Staniemy zatem w obliczu horrendalnej zwyżki cen, która będzie rzutować na wzrost inflacji – którą prognozuję na ok. 5 proc. – co z kolei spowoduje podnoszenie stóp procentowych, czyli drożejący pieniądz, to zaś przełoży się na drożejące koszty produkcji, a więc znowu podwyżki cen i koło się zamyka. Fachowo nazywa się to stagflacją: stagnacją gospodarczą z wysoką inflacją. To najgorsze, co może spotkać współczesną gospodarkę.

– W dodatku rząd chce uchwalić ten budżet w tempie ekspresowym, jeszcze przed wakacjami…

– I posługuje się przy tym zupełnie antydemokratyczną argumentacją: żeby nie dyskutować o budżecie w czasie kampanii wyborczej. A przecież stąd się w nowożytnej Europie wzięła demokracja, że ludzie chcieli dyskutować o podatkach, dochodach, wydatkach państwa, czyli właśnie o budżecie! Coraz bardziej popadamy więc w taki idiotyzm, że politycy zajmują się rzeczami trzeciorzędnymi, np. chuliganami na stadionach, a nie tym, że młodzi nie mają pracy i muszą emigrować, nawet na naukę zawodu do Niemiec, bo tam zapłacą za to więcej niż za etat w Polsce. Albo o tym, że mamy już kilkunastoprocentową grupę bezrobotnych z wyższym wykształceniem. Że maleją wpływy podatkowe do budżetu. Że się cofamy cywilizacyjnie, bo przez 20 lat nie potrafiliśmy zbudować podstawowej infrastruktury. Że tak naprawdę likwidujemy państwo polskie, likwidując szkoły (w ostatnich latach zlikwidowano ok. 2,5 tys. szkół), szpitale – bo taki będzie efekt komercjalizacji – a nawet posterunki policji! Jednym słowem, stoimy na krawędzi przepaści.

 

Tekst ukazał się w tygodniku „Nasza Polska”, nr 21 z 24 maja 2011 r.

0

Janusz Szewczak SKOK

Ocena 20 lat polskiej transformacji, w tym polskiej prywatyzacji.

6 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758