Wszyscy to rozumieją, chociaż nikt głośno tego nie powie – jeżeli prawdą jest, że autor jednego z najbardziej kontrowersyjnych wyroków w historii III RP zamierzał knuć politycznie przeciwko partii rządzącej z osobą, którą uważał za Lisa, oznacza to wywrócenie antypisowskiej narracji do góry nogami.

Po pierwsze, w wymiarze bieżącej polityki. W świetle niebywałego politycznego uwikłania sędziego zupełnie inaczej wygląda kwestia łamania prawa przez Mariusza Kamińskiego. Zupełnie inaczej wygląda też ułaskawienie go przez prezydenta, od którego zaczęła się przecież piszcząca po dziś dzień antydemokratyczna histeria. Jeżeli sędzia Łączewski rzeczywiście okaże się sędzią, który chciał czynem zwalczać demokratycznie wybraną władzę, drakoński wyrok trzeba z automatu uznać za polityczny (co koresponduje z budzącą grozę uznaniowością, obnażoną tym, że w dwóch pokrewnych sprawach w tym samym sądzie działania CBA uznane zostały za legalne), co więcej, szybkie ułaskawienie trzeba z automatu uznać za najbardziej demokratyczną decyzję, którą mógł podjąć Andrzej Duda. Oznaczałoby to także, że wbrew gardłowaniu KOD-u, to PIS stał się ofiarą antydemokratycznych działań, a nie ich inicjatorem.

Po drugie, wina sędziego Łączewskiego dałaby PIS-owi potężny oręż w wymiarze szerszym niż bieżąca taktyka polityczna, bo ta niesamowita sprawa dotyka zasadniczej, systemowej dyskusji o tym, czym jest III RP i dlaczego należy ją najpierw zaorać, a potem zbudować od nowa. Uwikłany politycznie sędzia, który wydał bezprecedensowo surowy wyrok w najważniejszej politycznej sprawie ostatnich lat, byłby swoistym gwoździem do trumny obrońców III RP, potwierdzającym systemową diagnozę Jarosława Kaczyńskiego w całej jej rozciągłości. Z zupełnie innych perspektyw ocenialibyśmy spór wokół Trybunału, zupełnie inaczej (mniej wstrzemięźliwie) patrzylibyśmy na reformę prokuratury i przyszłą, dogłębną i całościową reformę sądownictwa, a robienie z PIS czarnego, autorytarnego, luda byłoby tłuczeniem niedemokratycznych łbów w demokratyczną ścianę.

Mówiąc krótko, sprawa oznacza mniej więcej tyle, że PIS dostaje mandat do jeszcze bardziej radykalnych zmian, a KOD i Wyborcza mają wytrącone z ręki wszystkie argumenty. Dlatego właśnie nie mają wyboru i muszą Łączewskiego bronić bez względu na rozmiar kompromitacji, jaką ta obrona za sobą pociąga. Broni go więc dzisiejsza Gazeta Wyborcza, artykułem wdzięcznie zatytułowanym „Prowokacją w sędziego Łączewskiego”. Prochu tam nie wymyślają, rozwodzą się nad argumentami wybielającymi twitterowego Marka Matusiaka, przedstawiając całą sprawę w kontekście prowokacji.

Warto się nad tymi dywagacjami pochylić, żeby uzmysłowić sobie, jak bardzo na rympał klejona jest przedstawiana przez sędziego wersja wydarzeń, bo daje to pewne wyobrażenie o rozmiarach czarnej, niepachnącej przestrzeni, w jakiej się znalazł.

Pierwsza sprawa – ktoś się pod sędziego podszywa. Najbardziej oczywista wymówka, tylko tak da się bowiem uzasadnić, że on to nie on. Pomyślmy sobie o zadziwiającym zbiegu okoliczności, do jakiego musiałoby dojść, żeby faktycznie uznać, że ktoś się za sędziego celowo podawał. Pan sędzia używa Twittera pod innym nazwiskiem, do czego się przyznał, tymczasem Marek Matusiak, czyli profil, z którego ktoś miałby się pod niego podszywać, w rozmowie z fałszywym Lisem potwierdza, że używa różnych kont na Twitterze. Oszust podszywa się więc pod Łączewskiego i nie wiedząc, że prawdziwy sędzia prowadzi konta na Twitterze pod nie swoim nazwiskiem, opowiada, że prowadzi konta na Twitterze pod nie swoim nazwiskiem, po czym okazuje się, że akurat ten sędzia, pod którego się podszywał, ma jakieś anonimowe konta. Oczywiście teoretycznie jest to możliwe, ale to dosyć osobliwy zbieg okoliczności, niemożliwy do zaplanowania i przewidzenia przez oszusta.

Druga sprawa – włamanie na komputer. Sędzia w prokuraturze nie zgłosił tego włamania, zgłosił tylko kradzież tożsamości. Ale zostawiam to. Włamanie jest konieczne, żeby wytłumaczyć wysłane selfie, a Wyborcza twierdzi, że uprawdopodabnia je fakt, że sędzia nie patrzy do komputerowej kamery, ale gdzieś indziej („na klawiaturę?”). Otóż jest to niepoważne. Każdy, kto kiedykolwiek rozmawiał na Skype albo robił sobie zdjęcie z komputera wie, że nigdy nie patrzy się do kamerki, bo wtedy człowiek nie widzi siebie. Sędzia Łączewski najprawdopodobniej patrzy nie na klawiaturę, tylko na monitor, czyli tam, gdzie patrzą prawie wszyscy, korzystający z internetowych komunikatorów wideo.

Sprawa trzecia – sędzia Łączewski nie przyszedł na spotkanie z fałszywym Lisem, ale został wrobiony w ten sposób, że ktoś go śledził i obserwował, żeby później ściągnąć o dokładnej godzinie w dokładne miejsce dziennikarzy serwisu Kulisy24. Teoretycznie jest to możliwe, ale znowu powstaje wątpliwość niebywałego zbiegu okoliczności. Zgodzić się musi czas, zgodzić się musi miejsce, i to za pierwszym razem.

Zbiegi okoliczności w wersji sędziego Łączewskiego są tak dziwne, że poczciwy William Ockham samy by się pociął swoją brzytwą, gdyby miał okazję tę wersję czytać. Gdyby rzeczywiście miałaby to być prowokacja, wykluczone jest, żeby zrobili ją amatorzy. Musi tu być wyszkolony haker i grupa obserwacyjna i do tego fura szczęścia, że akurat sędzia zjawia się punktualnie w przewidywanym miejscu. Poza tym byłaby to prowokacja bardzo łatwa do wykrycia – sędzia Łączewski oddaje komputer, na nim są ślady włamania, dziękuję, dobranoc. Umoczony jest także człowiek, który podawał się za Lisa i wciągnął sędziego w prowokację, a po nim dochodzimy do mocodawców. Słaby plan.

Łączewski oferuje swój komputer do zbadania (trudno, żeby się nie zgadzał), ale prokuratura na razie nie widzi takiej potrzeby. Sędzia zgłosił  się do prokuratury w środę, prokuratura ruszyła się dziś i go przesłuchała. Dziś ruszyła się także KRS. Bardzo powolutku to wszystko się toczy jak na wywołującą grozę w demokratycznym państwie prawa możliwość ordynarnej prowokacji służb specjalnych wobec niezawisłego sędziego RP. III RP.

Zapraszam na FB

https://www.facebook.com/t.laskus

Źródło: http://tomek.laskus.salon24.pl/696678,ockham-tnie-sie-brzytwa-czyli-jak-gw-broni-laczewskiego