Bez kategorii
Like

Krnąbrny król Khmerów

30/10/2012
451 Wyświetlenia
0 Komentarze
23 minut czytania
no-cover

15 października, w wieku 89 lat zmarł na zawał serca w Pekinie Norodom Sihanouk, polityk i król Kambodży panujący tam dwukrotnie w latach 1941-2004. Ciekawa, kontrowersyjna postać, warta obszernej wzmianki.

0


 

Na krótko przed jego koronacją w październiku 1941, kiedy książę Norodom Sihanouk miał 18 lat, silny podmuch wiatru zgasił w pałacu święte świece zapalone z tej okazji na długo wcześniej dla oczyszczenia atmosfery i odpędzenia złych duchów. Był to zły znak. Służba próbowała to ukryć przed księciem, ale on jakoś się o tym dowiedział i podczas ceremonii król-bóg Kambodży, z koroną tak wysoką jak świątynia, miał podobno bardzo nietęgą minę.  

Głębiej wtajemniczeni dostrzegli w tym inny powód. Sihanouk  – tak zawsze sam siebie określał, mówiąc w trzeciej osobie – był zaskoczony, że Francuzi, wtedy rząd Vichy zresztą, kolonialni władcy Kambodży, po śmierci jego dziadka Sisovatha Monivonga wybrali właśnie jego na króla. Podejrzewał bowiem, i było mu z tym bardzo niewygodnie, że oczekiwali, iż będzie im bardziej uległy i bezwolny niż byłby jego ojciec, którego generacyjnie przeskoczyli: ot, małe, pulchne, łagodne książątko wykształcone we francuskich szkołach w Sajgonie i w Paryżu,  biegle mówiące po francusku i angielsku. To drażniło jego ambicję. Owszem, przez całe życie pozostał miłym salonowym kotkiem, poetą, rozmiłowanym w kręceniu filmów, szybkich samochodach, grze na saksofonie i uwodzeniu pięknych kobiet. Elvis mógłby mu podskoczyć. Ilekroć był podniecony lub rozbawiony, przechodził  na francuski, zaczynając od okrzyku „Oh la la!” swym wysokim dziecięcym głosem, w którym nigdy nie przeszedł mutacji. Ale głębiej pod skórą czaił się w nim kot o wiele większy i groźniejszy – typowy azjatycki tygrys. Zresztą imię miał też kocie: Sihanouk znaczy „szczęki lwa” (z sanskrytu: singha – lew, hanukka – szczęki).

Francuzom od razu zaczął wycinać numery. Jego hasłem była „godność narodu”, przez którą rozumiał niepodległość „swojej Kambodży”. Zaczął od siebie, uwalniając się  od pałacowej monotonii i wychodząc na pola ryżowe do chłopów. Uwielbienie, jakiego tam doświadczał od ludu i zachwyt, z jakim wieśniacy witali swego Preahmahaviraksat albo „Króla-Ojca”, były dlań zawsze zachętą do polityki. W postkolonialnych Indochinach rozdzieranych wtedy sporami i intrygami wielkich mocarstw, zapragnął dla swego kraju spokojnej i godnej neutralności. Właściwie całą swą polityczną karierę poświecił temu, aby ją zapewnić. Z jednej strony starał się odsuwać komunizm przesączający się stale zza wietnamskiej granicy. Z drugiej strony starał się odepchnąć usiłowania USA, aby postawić w Kambodży nogę w okutym wojskowym buciorze i zrobić z niej bazę dla swoich wpływów w niespokojnym regionie.   

Urodzony czaruś, bez trudu zaprzyjaźniał się ze wszystkimi, którzy mogli mu być potrzebni. Czou En-lai w Chinach, Nehru w Indiach, Sukarno w Indonezji, Kim Ir-sen w Korei Północnej – wszyscy byli jego osobistymi przyjaciółmi. Zaprzyjaźnił się nawet z Czerwonymi Khmerami, którzy zniszczyli jego kraj i wymordowali mu połowę rodziny, w tym jego własne dzieci i wnuki. Giętki jak kot, ze swej monarszej pozycji odgrywał też w kraju każdą rolę, jak wydawała mu się skuteczna – był dwa razy królem (1941-55 i 1993-2004), dziewięć razy premierem, raz prezydentem, dwa razy przywódcą politycznym emigracji, raz skromnym obywatelem-księciem. Rzeczywistym władcą był jednak tylko w okresie 1953-70. Tym politycznym slalomem udało mu się, słuchając ulubionych piosenek miłosnych, dożyć ładnego wieku 89 lat.

Lawirowanie zawsze miało swoją cenę. Już samo pozbycie się Francuzów zabrało mu sporo czasu i kosztowało dużo wysiłku. Swoją królewską krucjatę po niepodległość rozpoczął ucieczką do Tajlandii i potajemnym wyjazdem do Paryża w 1953 roku z grzeczną prośbą, aby mu ją Francuzi przyznali. Kiedy to się nie udało, poleciał stamtąd do Kanady, USA i Japonii, wcześniej nagłaśniając swe wizyty w mediach, siejąc zaciekawienie egzotyką i genialnie wydobywając wtedy Kambodżę z prowincjonalnego, kolonialnego zapomnienia. Kiedy Francuzi, wkrótce potem oblężeni i pokonani sromotnie przez niezwykle już wtedy skutecznych w boju Wietnamczyków w końcu podali tyły (1953), Kambodża przy tej okazji fuksem wybiła się na niepodległość po prawie stu latach francuskiego panowania. Stary francuski dyplomata, instruktor i doradca polityczny Sihanouka odchodząc z urzędu powiedział wtedy do niego z podziwem: „Zaskoczył mnie pan i przechytrzył, Wasza Królewska Wysokość”. Był to bardzo dla niego przyjemny moment.

Mimo to, w świeżo niepodległym kraju też czuł się królem malowanym. Porównywał się z generałem Charlesem de Gaulle’m, którego po tym, jak wyzwolił kraj spod okupacji, też przecież odstawiono na bocznicę. Sihanouk postanowił więc dokonać uderzenia wyprzedzającego. Był zupełnie innym monarchą niż król Bhumibol w sąsiedniej Tajlandii, który przywrócił po wojnie hieratyczny majestat stabilnej, niemal pomnikowej władzy. Sihanouk był duchem niespokojnym, zmiennym i kapryśnym. Próżnością i żądzą władzy przypominał Sukarno z Indonezji. W 1955 roku zszedł z tronu, abdykując na rzecz swego ojca Norodoma Suramarita, i zajął sie czynnie polityką, biorąc udział w pierwszych wyborach w kraju. Królewski majestat dopomógł mu w zdławieniu opozycji, a zwłaszcza rosnącej szybko w siłę Partii Demokratów. Chłopi nie dali jej szans, stanęli murem za eks-królem, ruszyli do urn i Sihanouk został premierem niepodległego rządu Kambodży. Bywał już przedtem premierem z pałacowych nominacji i kilka razy powtórzył to także potem. W 1963 roku zmienił zresztą konstytucję tak, że pozostawiała go ona w praktyce dożywotnią głową państwa i jego faktycznym władcą. W Księdze rekordów Guinnessa figuruje do dziś jako ten, który w życiu sprawował najwięcej najwyższych urzędów państwowych.

Swój kraj przedstawiał światu jako skromną, ale szybko modernizującą się gospodarkę. Ani komunizm ani kapitalizm, tylko „buddyjski socjalizm o feudalnym posmaku”. W czasie, gdy sąsiedni Wietnam i Laos pogrążały się w zamęcie krwawej wojny domowej, Kambodża pozostawała zieloną oazą sielskiego spokoju, gdzie uśmiechnięty Sihanouk, rozmiłowany we francuskiej kuchni, koneser win i serów, przyjmował dalekich dygnitarzy w koronkowo zabudowanym Phnom Penh, częstując ich owocami morza, francuskim winem i klasyczną muzyką, którą zawsze lubił, a często i sam dla gości wykonywał. Dla niektorych był to do dziś wspominany złoty wiek Kambodży. Sihanouk nie zwracał wtedy wielkiej uwagi ani na nędzę wsi, ani na korupcję swej administracji, ani na to, że w terenie, po wioskach, jak grzyby po monsunowym deszczu, rosły wciąż nowe komunistyczne jaczejki. Wieśniaków, do których miał zawsze teoretyczną słabość, traktował jak dzieci, które często bywały po prostu niegrzeczne. „Khmerowie to zawsze niegrzeczni chłopcy, i to dotyczy także mnie” – mawiał. Czasami jednak pałacowy kotek pokazywał tygrysie pazurki. Po jednej z rewolt w prowincji Battambang, w stolicy pojawiły się szpalery ściętych chłopskich głów zatkniętych na bambusowe tyki. Żeby ktoś sobie nie myślał…

Wymarzona neutralność nie trwała bowiem zbyt długo. W latach 60-tych na życzenie Wielkiego Brata z Pekinu Sihanouk poparł komunistów z Północnego Wietnamu, ale już w 1967 po załamaniu się Rewolucji Kulturalnej w Chinach nie czuł takiej potrzeby i próbował stłumić powstanie chłopskie w Battambang. To mu się jednak nie udało i w kraju na dobre rozgorzała wojna partyzancka. Wtedy właśnie Sihanouk uwierzył ostatecznie, że zwycięstwo komunistów w Azji jest przesądzone i że, chcąc nie chcąc, trzeba się z nimi jakoś ułożyć. Jednocześnie, w miarę jak wojna w Wietnamie nasilała się i Amerykanie wzmagali bombardowania, tysiące żołnierzy Vietkongu szukało schronienia w dżungli we wschodniej Kambodży, gdzie Sihanouk pozwolił im zostać i skąd przeprowadzali potem kontrataki. Tego już było Amerykanom za wiele i w 1970 roku rękami generała Lon Nola oraz księcia Sisowatha Sirik Mataka (kuzyn Sihanouka) zorganizowali pucz, w którym obalili i za zgodą parlamentu przepędzili krnąbrnego i nieprzewidywalnego eks-króla. Sihanouk, który po zamachu schronił się w Pekinie, nigdy im tego nie przebaczył  i w zapiekłym gniewie z całą mocą popierał odtąd komunistyczną partyzantkę, czyli Czerwonych Khmerów. Ze względu na poparcie, jakim b. król wciąż cieszył się wśród chłopstwa, sojusz z Sihanoukiem ułatwił opanowanie przez Czerwonych Khmerów prowincji i ich zwycięstwo nad prozachodnim reżimem Lon Nola. W 1975 roku Czerwoni Khmerowie wkroczyli do stolicy. Generał Lon Nol natychmiast skorzystał z oferty USA i uciekł na Hawaje, gdzie zmarł potem w 1985 roku. Natomiast książę Sirik Matak odmówił skorzystania z takiej pomocy publikując 12.04.1975 swój słynny list do ambasadora USA Johna G. Deana, który warto zacytować prawie w całości: „Dziękuję za Pański list i ofertę wywiezienia mnie ku wolności. Niestety, nie mogę wyjechać w tak tchórzliwy sposób. Co do Pana i Pańskiego wielkiego kraju, nigdy nie wierzyłem, że nadejdzie taka chwila, że zdecydujecie się opuścić tu ludzi, którzy wybrali wolność. Oczekiwaliśmy od was pomocy w walce, a nie w ucieczce. Odmówiliście nam swej ochrony i nic na to nie mogę poradzić. Zostawiacie nas samych. To wasze prawo. Życzę Pańskiemu krajowi, aby znalazł sobie sam swoje szczęście pod niebem. Ja tu zostanę, bo to mój kraj, który kocham i przyjmę wszystko, co mnie tu spotka. Jeśli mnie zabiją, nic się przecież nie stanie. Każdy bowiem, kto się rodzi, będzie musiał kiedyś umrzeć. Popełniłem tylko błąd, że wam, Amerykanom, zaufałem. Proszę jednak przyjąć, Ekscelencjo, moje niezmiennie przyjazne wyrazy. Książę Sirik Matak.”  

Czerwoni Khmerowie szybko zamienili zieloną oazę pokoju w kambodżańskie pola śmierci. Książę Sirik Matak, jeszcze przed szturmem na miasto został uznany za jednego z siedmiu głównych zdrajców narodu. Nawet szpital Międzynarodowego Czerwonego Krzyża odmówił mu schronienia w obawie o swoich pacjentów. Na kilka dni schronił się w ambasadzie Francji, ale szybko tam namierzony, pod groźbą ataku na tę placówkę 21 kwietnia został wydany Czerwonym Khmerom. Do furtki odprowadził go sam ambasador. Tego samego dnia książę został zgładzony. Peter H. Maguire pisze, że został ścięty maczetą, a Henry Kissinger, że dostał postrzał w brzuch i nie pozwolono potem nikomu doń się zbliżać, aż skonał po trzech dniach leżąc na ziemi. Sihanouk, sojusznik Czerwonych Khmerów, powrócił z wygnania w Pekinie, ale niemal od razu został zatrzymany w areszcie domowym w swym pałacu. Od czasu do czasu wywożono go na wieś w piżamie i szaliku, aby swym cukierkowym uśmiechem, składając pulchne dłonie dodawał splendoru nowej władzy w obozach pracy dla mieszczan. Odizolowany i pilnowany podobno nic nie wiedział, a może tylko nic nie chciał wiedzieć, że w ciągu trzech strasznych lat ludzie Pol Pota wymordowali 1,7 mln ludzi, czwartą część jego narodu, i ponad połowę z jego najbliższej rodziny, w tym pięcioro z jego czternaściorga dzieci, jakie miał z pięcioma kobietami, w tym czterema z jego sześciu żon. Zginęło też przynajmniej piętnaścioro z jego wnuków. Na swoim blogu napisał potem, że każdego dnia wtedy czekał, że Czerwoni Khmerowie „wyplują go niczym pestkę wiśni”, ale oni nigdy tego nie zrobili. Wierzyli, że im się jeszcze przyda.

Kiedy wreszcie wojska wietnamskie przegoniły Czerwonych Khmerów w 1979 roku, Sihanouk też uciekł na wygnanie. Odmówił uznania marionetkowego rządu, jaki osadzili w Phnom Penh Wietnamczycy i sformował własny rząd koalicyjny na wychodztwie, znany jako CGDK. Schronienia udzielili mu starzy i wierni przyjaciele: Chiny i Korea Północna. W Phenianie miał do dyspozycji pałac z 40 komnatami. W Pekinie jadał z Deng Xiaopingiem na śniadanie świeżutkie croissanty prosto z Paryża. Uczestniczył we wszystkich negocjacjach, jakie dotyczyły Kambodży, choć często nie traktował ich poważnie, i w takich przypadkach podobno przynosił na obrady swego pudelka. Pozostawał jednak figurą bez realnego wpływu na politykę. Kiedy więc ONZ wynegocjowała pokój w 1989 roku i wojska wietnamskie wyszły z Kambodży pozostawiając u władzy Hun Sena, byłego kadrowego oficera Czerwonych Khmerów, który w porę przeszedł na wietnamską stronę i rządzi w Kambodży mocną ręką do dziś, Sihanouk triumfalnie powrócił do kraju w roku 1991 z oddziałem północno-koreańskich ochroniarzy, przekonany, że jego wierne dzieci, jak zawsze nazywał swój lud, znów zechcą, aby nimi łaskawie rządził.

Owszem, dostał taką ofertę, ale znów jako figurant, którym nigdy nie chciał być. Najpierw został prezydentem, ale Hun Sen, niezwykle inteligentny i sprytny polityk, zdawał sobie sprawę jak cenny jest legitymizm zapewniany przez wciąż tak popularnego władcę i czołobitnie uznał go ponownie za prawowitego króla w roku 1993. Tron znowu jednak nie sprawił Sihanoukowi radości, władzy wielkiej nie miał, a na dodatek posypały się choroby: rak prostaty w 1998, potem rak jelita grubego w 2003, cukrzyca, nadciśnienie, choroba wieńcowa… W 2004 roku Sihanouk abdykował formalnie na rzecz swego syna Norodoma Sihamoni, byłego tancerza baletu we Francji, osobnika miękkiego i bez jaj, a także bez charyzmy jaka cechowała jego ojca. Sam Sihanouk znów udał się na dobrowolne wygnanie, najpierw do Phenianu, a potem do Pekinu, jako że wierzył tylko w chińską medycynę i leczył się jej środkami. Do końca jednak prowadził po khmersku swój blog, w którym instruował swój lud jak ma postępować, a po francusku dawał mało twórcze komentarze do bieżących wydarzeń na świecie oraz rozmaite interpretacje decyzji i zdarzeń z własnej przeszłości, które już mało kto chciał czytać. W styczniu br został przyjęty do szpitala w Pekinie. Zmarł na zawał serca 15 października mając 89 lat. Po ciało do Pekinu natychmiast pojechali sam Hun Sen i król Sihamoni. W dwa dni później jego dostojne zwłoki, przybyły do Phnom Penh witane przez gęste szpalery płaczących poddanych. Podobno na szlak ostatniej drogi Sihanouka wyległo 1,2 mln ludzi.  Krnąbrny król Kambodży został poddany uroczystej, publicznej, buddyjskiej kremacji na stosie i władze zarządziły tygodniową żałobę narodową. W kraju, gdzie wieśniacy czczą nadal grób Pol Pota, składając na nim świeże kwiaty, Hun Sen wie co robi promując kult Sihanouka. Większość Khmerów z trudem wyobraża sobie Kambodżę bez tej postaci. Zwłaszcza starsze pokolenie powszechnie wierzy tam, że król szczerze kochał swój kraj i chciał dla niego jak najlepiej, ale mu się nie udało, częściowo ze względu na błędy własne, ale głównie dlatego że żył w niedobrym czasie, i po prostu dostał się pod koła historii. Wierzą, że mimo to zapewnił Kambodży polityczną, narodową i dynastyczną ciągłość i symbolicznie przeprowadził ją przez najgwałtowniejsze i najtrudniejsze zakręty w jej dziejach. Sam Sihanouk powiedział kiedyś, że aby opisać dramat jego życia i władzy potrzebny byłby Szekspir, ale wtedy bohaterem okazałby się nie on, tylko lud Kambodży.

Bogusław Jeznach

 

Dodatek muzy:

Próbka pieśni khmerskiej śpiewanej podczas uroczystości wyświęcania i ingresu nowego mnicha buddyjskiego w Kambodży

0

Bogus

Dzielic sie wiedza, zarazac ciekawoscia.

452 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758