Bez kategorii
Like

Komandosi 1968r.

19/11/2012
558 Wyświetlenia
0 Komentarze
39 minut czytania
no-cover

Jak komuna przygotowywała następców do władzy

0


 

KOMANDOSI 1968r

Jak komuna przygotowała następców do władzy

H. Pająk w „Chazarska Dzicz Panem Świata” Wyd.: Retro 2012r-do rdzenia tej grupy zalicza: A, Michnika,, J. Kuronia, J.Lityńskiego, B. Toruńczyk, L. Grudzińską, A.Perskiego, K. Modzelewskiego, J.J. Lipskiego, Szleifera, Dajczgewanda, Blumsztaina, i szereg innych (patrz s. 392,393) Do Piątej Kolumny przygotowanej do rządów przed „Okrągłym Stołem: W Bartoszewskiego, T. Mazowieckiego, A. Małachowskiego, B. Geremka, S. Niesiołowskiego, A. Czumę, B. Komorowskiego,,A. Celinskiego, A, Drawicza,, R. Bugaja, A. Szczypiorskiego, W. Woroszylskiego, A Kijowskiego, H. Mikołajską, J. Kuronia, J. Jedlickiego, J. Holzera, S. Amsterdamskiego, J. Kuśmierka, M. Ryzachera, R. Zimanda: (s. 405, 406). Oraz ich przyjaciół z Klubu Poszukiwaczy Sprzeczności (patrz s. 402).

Wypis z aktów przesłuchań UB uczestnika zdarzeń z 1968r. Andrzeja Mencwela

. Świat wyosobniony. Geneza grupy.

 Jeśli przyjrzeć się składowi osobowemu grupy "komandosów", dwie przynajmniej oczywistości narzucają się w sposób niezwykle jaskrawy. Jest to po pierwsze szczególny charakter środowiska społecznego, z którego się oni wywodzą, jest to po drugie szczególny charakter ich składu narodowościowego. Co się tyczy pierwszego, jaśniej rzekłszy, wywodzą się oni niemal w komplecie ze środowiska wysokich urzędników partyjnych i państwowych. Co się tyczy drugiego, są oni niemal w komplecie pochodzenia żydowskiego. Jak sądzę obie te okoliczności nie są przypadkowe. Nie mogą zresztą takimi być, ponieważ grupa kształtowała się w ciągu szeregu lat, przechodziła zapewne różne selekcje i odmiany, a podstawowy trzon jej uczestników bynajmniej zmianie nie uległ. Już z banalnych zgoła prawidłowości socjologicznych wypada, że obu tych okoliczności nie można wytłumaczyć przypadkiem. I z możliwie największą obiektywnością chciałbym je obie jako problemy rozważyć. Nie dla samych siebie, rzecz jasna, ale aby osadzić w pewnych konkretach społecznych i politycznych pytanie mnie interesujące: co popchnęło tę grupę młodzieży do działań, które obiektywnie przynajmniej, niezależnie od subiektywnych intencji /a były one zapewne różne/ prowadziły do konfliktu z prawem, władzą i państwem. Chciałbym poczynić tutaj jeszcze kilka zastrzeżeń. Sądzę, że zarówno moje związki osobiste, jak również moje poglądy są dostateczną rękojmią obiektywności tej analizy: nie znajduję w sobie żadnych wrodzonych przesłanek wrogości wobec tego środowiska, z którego wywodzili się "komandosi", ani ze względu na jego miejsce społeczne, ani ze względu na jego skład etniczny. Słowem nie jestem antysemitą, ani zwolennikiem tez o nieuchronnym tworzeniu się zamkniętych elit w społeczeństwie socjalistycznym: tak ogólnikowe bowiem poglądy raczej zamazują istotę zjawisk niż ją wyjaśniają. Problem jest tutaj, jak i zawsze konkretny – jest to mianowicie zagadnienie, w jakim sensie "komandosi" byli produktem ukształtowania się pewnej elity oraz co ma wspólnego z tą elitą ich w przeważającej większości żydowski skład narodowościowy. Myślę, że tak oglądane, oba te problemy pojawiają się dopiero we właściwej perspektywie i w tej perspektywie nie poddają się analizie sineira et studio.

A oto wstępny rzut oka na obiekt naszego zainteresowania: bezstronnemu obserwatorowi narzuca się na sampierw kilka spostrzeżeń zmysłowo uchwytnych, banalnych wydawałoby się, ale jednak znaczących. Jest to przede wszystkim specjalny charakter dzielnicy, w której mieszka trzon "komandosów" i gdzie rozlokowane było, by tak rzec, ich życie duchowe. Między Aleją Róż a Parkową, w centrum Warszawy, pośród urzędowych gmachów, w sąsiedztwie ambasad i cichego szumu ministerialnych limuzyn sunących gładkimi jezdniami najlepiej wyasfaltowanych ulic stolicy, w kamienicach, w których sama lista lokatorów mogła skromnego prowincjusza, gdyby nie miał odrobiny ironicznego dystansu wobec rzeczywistości, przyprawić o zawrót głowy, rośli w spokoju i ciszy, w mieszkaniach nie mających nic wspólnego z normalnymi standardami, przyszli "raczkujący rewizjoniści". W tym samym czasie, w którym raczkowali jeszcze w sposób najzupełniej dosłowny, poznając zakamarki rodzicielskich pomieszczeń, wprowadzono właśnie pierwsze ograniczenia normatywów mieszkaniowych, a młodzi inżynierowie tracili miesiące własnej energii i czasu urzędników na uzyskanie niebotycznego stałego zameldowania.

W tych samych mieszkaniach ledwie tylko zaczęli kojarzyć pierwsze spostrzeżenia oraz darzyć bliskich przebłyskami swojej wrodzonej inteligencji dowiadywali się, nie wiedząc co to znaczy, ponieważ w rozmowach familiarnie używano imion, a nie nazwisk, że, z grubsza rzec biorąc, cały ten świat, zamknięty w orbicie ich dziecięcego wzroku, jest ich światem, ponieważ wszyscy się tu znają od bardzo dawna i żyją niby w jednej wielkiej rodzinie. W szczególnej zresztą rodzinie, jak potem niektórzy z nich spostrzegą, mianowicie rodzinie współdziałającej w obliczu nieznanego im, bo nieco poza kwadrat czterech ulic wybiegającego kraju. Ówczesny prezydent Rzeczpospolitej częstował ich cukierkami, jako, kilkuletnie pędraki o roześmianych i dobrze odżywionych buziach wizytowali Belweder, gdy trzeba było wypełnić odpowiednie kadry kroniki filmowej, gdy zaś Rzplita obchodziła swoje XX-lecie, na rozlepionych w mieście kolorowych plakatach "ja mam 20 lat" rozpoznawali swoich kolegów z tej samej dzielnicy, występujących jako żywy symbol Polski Ludowej. W tym samym też czasie, w którym ofiarowano im owe luksusowe mieszkania w warszawskiej XVI dzielnicy, jeden z prominentów oficjalnej literatury, "ukręciwszy" uprzednio "łby drobnomieszczańskim kanarkom", w wierszu będącym obowiązkową lekturą w szkołach całego kraju, ogłaszał, że "lud wejdzie do śródmieścia". Nie po raz pierwszy prominenci oficjalnej literatury czynili siebie substytutem ludu.

Kiedy podrośli, na chwałę dzielnicy, a więc na chwałę Rzplitej /bo chwała dzielnicy była chwałą Rzplitej/, poszli do szkół również będących chwałą dzielnicy, a zatem chwałą Rzplitej oraz wcielono ich do harcerstwa także rzec by można dzielnicowego, bo specjalnego – postanowiono bowiem zrobić z nich duchowe dzieci generała Waltera. Ponieważ jednak gen. Walter był tylko symbolem, dzieło konkretnej realizacji tych zadań wziął na siebie znany harcmistrz, także do specjalnych zadań przeznaczony, a mianowicie Jacek Kuroń. Były to dziwne szkoły i było to dziwne harcerstwo. Z urywków wspomnień i strzępków opowiadań wyłania się obraz świata nie przystający bynajmniej do potocznych wyobrażeń. W szkołach tych przede wszystkim nie natykamy się na nazwiska uczniów, które nie byłyby znaczącymi nazwiskami rodziców, spotykają się w nich dzieci elity partyjnej, administracyjnej, dziennikarskiej.

W szkołach tych również panował dziwny system edukacji: specyficzna wizja działalności społecznej spychała na drugi plan problem nauki, szkołę traktowano jako przedsionek do czegoś, co nastąpi potem, a z istoty miejsca społecznego /i topograficznego/ tej szkoły wynikało, że to potem, jest specjalnym, rzecz jasna, przeznaczeniem. Toteż wypełniona była ta epoka ich dzieciństwa działalnością "polityczną" i myśleniem "politycznym": ledwie wyrośli z krótkich majtek, już toczyli dyskusje i spory, które były tylko nieukształconym, na miarę krótkich majtek, odbiciem sporów organizujących niegdyś konflikty w łonie ruchu robotniczego. Gdy zdawali maturę, znali więc lepiej życiorysy Róży Luksemburg, niż historię Sejmu Wielkiego; pewien czołowy "komandos" a student historii, zaindagowany przypadkiem miał duże trudności z ulokowaniem w historii Polski traktatu Grzymułkowskiego. Ale nie tylko polityka – działo się to przecież w owej szczególnej otoczce topograficzno-polityczno-społecznej: pod szkołę zajeżdżały rządowe limuzyny, w znaczniejszych kłopotach pomagały kolegom wysokie interwencje, nim jeszcze dorośli do tych spraw obywatelskich, które wiążą się z otrzymaniem dowodu osobistego, już otrzymywali w drodze najwyższych ułatwień paszporty zagraniczne.

Jednocześnie tworzyli owe specjalne oddziały "czerwonego harcerstwa" /nazywanego tak dla odróżnienia od tych innych, zaścielających pozostałą resztę kraju, które z natury rzeczy, w optyce dzielnicy, budziły podejrzenia, że są nie czerwone/ i tu sprawnie za pomocą specjalnej machiny edukacyjnej wyrabiano w nich poczucie, że są nowym wcieleniem prawdziwej rewolucji. Militarny dryl w połączeniu z natręctwem propagitki z najlepszych wzorów kształcił ich na wiernych i posłusznych synów dzielnicy, a więc, rzecz jasna, Rzplitej. Kiedy podrośli jeszcze trochę, wystąpiono ich gremialnie do organizacji młodzieżowej i obdarowano najczerwieńszymi z czerwonych krawatów – było oczywiste, że ich organizacja młodzieżowa, podobnie, jak ich szkoła oraz harcerstwo jest również specjalną organizacją młodzieżową, toteż b. szybko przybrała ona całkowicie swoisty charakter.

Tutaj jednak uczynić trzeba małą dygresję: otóż w tzw. międzyczasie zmieniły się nieco polityczne wskaźniki wiatrów a wraz z ich zmianą zmieniły się i narzędzia ich kształtowania. Okazało się bowiem, że owa "najczerwieńsza z czerwonych" edukacja prowadziła w stronę nie gwarantującą bynajmniej politycznego sukcesu ich wysokim opiekunom, i że w ogóle należy dokonać w trosce o ten sukces, generalnego wietrzenia w ideologicznym arsenale. Nowym orężem i sojusznikiem okazał się być rewizjonizm – jego matadorzy kilka lat wcześniej byli szermierzami oficjalnej ideologii, ich związek z dzielnicą był zatem ugruntowany. Czym prędzej tedy stonowano owe jaskrawe barwy wywieszane wtedy w dzielnicy: "czerwonych harcerzy" przemianowano na "raczkujących rewizjonistów". Poszła w kąt Róża Luksemburg, jej miejsce zajął ujmujący w obejściu Zygmunt Bauman.

Opiekunowie jednak pozostawali ci sami, toteż "Kl. P.S" [Klub Poszukiwaczy Sprzeczności – dopisek ręczny]nie natrafiał na trudności natury egzystencjalnej w swym istnieniu: ofiarowano mu zarówno lokale, jak i prelegentów, zapewniono również odpowiednią reklamę. Otworem stanęły przed nim sale UW /jak wiadomo chronicznie cierpiącego na przetłoczenie/, znaleźli dla nich czas profesorowie, telewizja i prasa odpowiednio zainspirowane postarały się o publicity. Piętnastoletnie dzieci, które nie odróżniały meisla od młotka radziły o klasie robotniczej, dobrze instruowane wykrywały sprzeczności w gospodarce socjalistycznej, nie znając ceny masła, rozmyślali o ideologicznej edukacji społeczeństwa nie wiedząc czym się różni dziadek Mróz od św. Mikołaja. Praca wykonywana dotąd bezpośrednio posłusznymi rękami J. Kuronia i jemu podobnych weszła w fazę wymagającą bardziej utytułowanych wychowawców – nad "kl. p.s." rozpięli swoje opiekuńcze skrzydła Adam Schaff, Zyg. Bauman [3]i Wł. Brus.

Do mitu wybranych dzieci i wybranych polityków dołączyli oni sprawnie jeszcze jeden – wybranych intelektualistów. Oto prominenci oficjalnej socjologii, oficjalnej filozofii i oficjalnej ekonomii, od kilkunastu lat uprawiający swą wysoce płodną działalność intelektualną znaleźli się na usługach młodzieży w wieku, w którym już się pasie gęsi, ale jeszcze nie powierza się krów. Instytucjonalne autorytety mając wiekuistą jak mniemały, autorytatywność podjęły produkcję pokolenia następców. Sugestywnie przyswajali im podstawowe reguły swej działalności intelektualnej: tę, że poznanie rzeczywistości zastępuje skutecznie kanon abstrakcyjnej teorii; tę, że abstrakcyjna teoria jest instrumentem konkretnej zgoła polityki; tę, że polityka oznacza pozycję w strukturze władzy i tę na koniec, że im niższą pozycję w tej strukturze zajmują, tym gorzej dzieje się w kraju, ponieważ kraj jest tylko funkcją ich na ten kraj spojrzenia. W ten sposób dzielnica, trudem zacnych pedagogów, wypisywała w głowach swych dzieci własny poemat pedagogiczny. W tym samym czasie, w jakim odbywała się ta pedagogiczna sielanka, zagęszczano ustawicznie studentów w akademikach uniwersytetu, w pokojach przewidzianych na 2 mieszkało ich 5, w zajęciach nie robiono przerw, ponieważ harmonogramy ściśle wiązały początek rozpoczęcia jednych z końcem drugich, ze względu na nadmierne zagęszczenie pomieszczeń dydaktycznych.

"Klub Poszukiwaczy Sprzeczności" i ich koledzy ze specjalnych szkół wyjeżdżali właśnie na specjalne wakacje. Nie byłoby to specjalnie godne wspomnienia, gdyby nie fakt, że system wakacji zorganizowano im również w specjalny sposób: Czy to w kraju czy za granicą spędzali je w specjalnych enklawach powstających w gestii pewnego dzielnicowego urzędu, enklawy zaś były na tyle zorganizowane, aby nikomu nie stwarzać żadnych problemów życiowych, były też na tyle ekskluzywne, żeby nikt nie wszedł w nich przypadkiem w jakiś kontakt z jakimkolwiek normalnym człowiekiem. Nawet bowiem jeśli urządzali górskie wycieczki, natykali się na nich raczej na ofiary głośnych badań socjologicznych, niż na normalnych ludzi. Jednym słowem, czas bowiem na podsumowanie tych nieoryginalnych zapewne spostrzeżeń, system, w którym zostali wychowani był doskonale szczelny, nie było w nim żadnej luki, przez którą można by nawiązać kontakt z rzeczywistością, nie mając [znając]jej więc, bo znać nie mogąc, tę właśnie nierzeczywistość, w której żyli i w której przy pomocy wielu zabiegów wyedukowani zostać musieli instynktownie choćby uznać za rzeczywistość jedyną i z jej punktu widzenia formułować swoje rozpoznanie świata. Innymi słowy, margines społeczny, jakim była dzielnica, znalazł swoją umysłową inwersję w marginesie ideologicznym jakim był "List otwarty", margines ideologiczny z kolei znalazł swoją realizację w ekstremizmie działań, które doprowadziły do wydarzeń marca b.r. Ale to już jest osobny rozdział tej historii, którym zajmiemy się nieco później. Tymczasem zaś za pomocą kilku uściśleń sprecyzujmy pewne elementy narysowanej powyżej diagnozy.

Otóż po pierwsze: zarysowana tu historia dotyczy sposobu działania pewnego systemu edukacyjnego, który miał charakter całościowy /środowisko, szkoła, typ organizacji młodzieżowej, wakacje/ i w nim, a nie we właściwościach poszczególnych osobników należy upatrywać istotę rzeczy. Z punktu widzenia tej analizy odpowiedzialność rodziców jest wtórna, a samej młodzieży daleko-rzędna. Można sobie jeszcze pozwolić być na tyle marksistą, aby znaczenie mechanizmów społecznych przedkładać nad takież psychologicznych…. I po drugie: wbrew niektórym akcentom opisanej tutaj historii ilość dzieci najwyższych urzędników państwowych wśród "komandosów" niebyła tak wielka, toteż można jej zarzucić pewne skrzywienie perspektywy. Chciałbym więc zastrzec, że nie opisuję tutaj samych "komandosów", a sytuację społeczną w jakiej wyrośli i wyedukowani zostali. Wewnątrz tego samego środowiska jedynym układem odniesienia, jaki spotkali, były innego rodzaju jego produkty, a mianowicie sterty różnych młodych Leszów i młodych Rybickich, a więc tych, których nic już poza obcinaniem kuponów od politycznych akcji ojców nie obchodziło. To był oczywisty kontekst negatywny, ale kontekst wspólny. Sytuacja, w jakiej się ta młodzież znalazła wyprodukowała tylko dwie takie postawy: "bananowców" i "komandosów", wzajemnie się określających. Z tego punktu widzenia niektórym z "komandosów" należy na dobro zapisać to, że ich pasją były jakoweś poglądy, a nie rozbijanie tatusiowych wózków, którymi autentycznie pogardzali; po trzecie sytuacja społeczna i system edukacyjny były wszechstronnie demoralizujące. Toteż, jeżeli po owej wieloletniej pracy deformacyjnej niektórzy z tych młodych ludzi zachowali jeszcze przesłanki normalności, należy to zapisać bądź na konto ich twardych charakterów, bądź trzeźwości rodziców. A byli tacy, którzy uczyli się, nie przeceniali samych siebie, czuli fałsz swojej sytuacji społecznej i usiłowali się z niej wydobyć. Że niemal nikomu się to w pełni nie udało, zawdzięczać należy tę okoliczność sztucznym mechanizmom integracyjnym wytworzonym przez grupę; po czwarte wreszcie: istnieją poszczególne osoby, które działając wewnątrz "komandosów" nie mieszczą się w całości w tym schemacie. Zastrzegam tedy raz jeszcze, że interesuje mnie tu problem, a nie indywidualne wyjątki. Tym bardziej, że każdy z nich daje się łatwo zinterpretować w ramach marginesu społecznego innego typu. Grupa kształtowała się wiele lat i w trakcie tego procesu różni ludzie do niej przylegali. Wyrosła jednak w dzielnicy, w niej znajdował się jej trzon i mitologia jej tylko z perspektywy dzielnicy dawała się ukształtować.

Poczyniwszy tych kilka zastrzeżeń, a nie zadając sobie jeszcze trudu refleksji nad tym, w czyich rękach "komandosi" byli narzędziem politycznej manipulacji, zastanówmy się nad pytaniami, które stawia ta niewątpliwie posługująca się literackimi skrótami próba rekonstrukcji warunków genezy "komandosów".

 Najogólniej rzecz biorąc chciałoby się tutaj podać zarysy odpowiedzi na pytanie skąd wziął się ów świat wyosobniony i co się złożyło na jego atmosferę duchową. Zarysy odpowiedzi, powiadam, ponieważ nie tylko, że nie czuję się powołany do pełnego rozwikłania tego zagadnienia, ale i wykraczać by ono musiało znacznie poza moją wiedzę i moje kompetencje. Wskazać mogę co najwyżej na przyczyny dość bezpośrednio chwytające istotę izolacji tego świata, oraz istotę składu etnicznego "komandosów" i całego środowiska szkół specjalnych. Innymi słowy, w owej perspektywie konfliktowo widzącej problem winy i odpowiedzialności, interesuje nas tu geneza warunków, które uczyniły umysły tej młodzieży nader podatnymi na polityczną deprawację.

Generalnie rzecz biorąc, tak jak sądzę, na sytuację tę złożyły się zespoły warunków sięgające lat pięćdziesiątych, w tych to bowiem latach uformowana została struktura dzielnicy. Pierwszy był funkcją niektórych kierunków ówczesnej polityki i związanej z nimi atmosfery, drugi, choć związany z pierwszym miał swoje źródło w nierozwiązanych do dziś kompleksach narodowościowych. Jeden zdecydował o izolacji aparatu kierowniczego wewnątrz rządzonego społeczeństwa, drugi o izolacji pewnej grupy ludzi wewnątrz otaczającej ją zbiorowości. Krótko rzecz biorąc, oblicze pierwszego wygląda tak oto: te elementy polityki wraz ze współtworzącą je atmosferą odcinały dzielnicę od autentycznej więzi ze społeczeństwem. Należała do nich przede wszystkim nieufność wobec tak patriotycznej części społeczeństwa, jak i patriotycznej tradycji, nieufność ta i związana z nią walka rozpinała się między zawartością szkolnych podręczników a praktykami pewnego, złej sławy, departamentu. Były to tendencje samobójcze w społeczeństwie mającym za sobą dwieście bez mała lat niewoli i tradycji niepodległościowej różnych odcieni, zerwać usiłowały najważniejsze, o jego istocie stanowiące spoiwo, toteż musiały skończyć się nie czym innym, jak pogłębiającą się izolacją dzielnicy zwłaszcza od czasów, gdy oczywiste błędy tej polityki zaczęły być naprawiane.

Była to, po drugie absurdalna polityka prowadzona wobec religii w kraju, w którym ostatnie przynajmniej 200 lat splotły ze sobą los religii i los narodu w sposób niesłychanie skomplikowany /jako, że zaborcy byli na ogół innowiercami/, antykatolicki przymus obracał się swym drugim ostrzem przeciwko jego twórcom, pogłębiając ich społeczną izolację.

Wreszcie po trzecie, wszczynając znaną hecę z odchyleniem prawicowo-nacjonalistycznym, odcięto od wpływu na praktykę polityczną tę grupę wewnątrz partii, która najmocniej z realiami kraju i społeczeństwa była związana. Była to więcej niż polityczna ślepota, był to polityczny egoizm najgorszej proweniencji. W wytworzonej społecznej próżni autorzy tej polityki, podświadomie lękając się własnych poczynań, kultywowali uniwersalistyczną mitologię komunistyczną, której ostatnie pogłosy znajdujemy w "Liście otwartym" – nie pojawiało się w niej w ogóle pojęcie narodu, jej wydętym do demonicznych wymiarów wrogiem była religia.

Każdy odcień związków z tym, co było najgłębszą rzeczywistością tego społeczeństwa, a więc z jego poczuciem narodowym, z jego tradycją religijną, z jego ruchami radykalnymi wreszcie, był tropiony ze szczególną zaciekłością przez urzędowych ideologów /wielu z nich odnajdziemy dzisiaj wśród najbardziej hałaśliwych "liberałów"/ lub przez mocodawców osławionego departamentu /ręce wielu z nich odnaleźlibyśmy zapewne pośród rzeczywistych sprawców wydarzeń marcowych/. W tej właśnie społecznej i ideologicznej pustce zrodziła się dzielnica, razem ze swoją mitologią i swoją polityką, swoimi domami specjalnymi i swoimi szkołami specjalnymi czyli systemem życia tak zorganizowanym, aby doskonałą ideologiczną i polityczną dopełnić doskonałą izolacją w życiu codziennym.

Wszystkie okna na świat zostały zatrzaśnięte. Żyjący w tej ślepej komórce "komandosi" naturalną koleją rzeczy otaczającą ich rzeczywistość musieli uznać za jasność najjaśniejszą.

I tu wkraczamy w następny zespół uwarunkowań. Dzielnica była w przeważającej większości pochodzenia żydowskiego. Wywodząc się na ogół ze środowiska żydowskiego proletariatu i drobnomieszczaństwa, które jedyną szansę swojej emancypacji widziało w akcesie do ruchu komunistycznego, wychowany ponadto w szkole stalinowskiego kominternu, a więc tej, która wziętym do granic pustej frazeologii uniwersalizmem ideologicznym pokrywała jezuicką zgoła praktykę polityczną, naturalną koleją rzeczy nie mogła odnaleźć się w rzeczywistości polskiej nie tylko z przyczyn politycznych, ale i etnicznych. Albowiem w miejsce faktycznej w zbiorowość narodową podstawiona została pozorna integracja w uniwersalistyczną mitologię, w jakiej problem jej etnicznej ludności miał się rzekomo rozpuścić. Były to strusie zabiegi nie tylko w sensie społecznym, ale i w sensie czysto osobistym – nie tylko bowiem nie załatwiały sprawy społecznej integracji tej grupy w zbiorowości, w której jej żyć przyszło, ale nie załatwiały nikomu również tej integracji w sensie czysto psychologicznym.

W ten sposób problem stosunku Polaków i Żydów, rzekomo zniesiony, stanął na głowie po prostu i rozrósł się do rozmiarów nieproporcjonalnie wielkich w stosunku do jego skali faktycznej. Ponieważ Polska nie była bynajmniej anonimową ojczyzną światowego proletariatu, a krajem o konkretnym kształcie narodowym, wyjściowe zmistyfikowanie sytuacji jego żydowskich obywateli, musiało w konsekwencji pociągnąć ich pogłębiające się złe samopoczucie. W rezultacie tego pseudo-rozwiązania problemu współżycia narodowego, wyrosło pokolenie kalekich dzieci, które samo słowo "Żyd" brały za objaw antysemityzmu i dla których słowo "naród" budziło podejrzenie o nacjonalizm. Gdy resztki politycznych matadorów dzielnicy, tracąc resztki swych politycznych wpływów, zaczęły posługiwać się moralnym widmem antysemityzmu dla obrony własnych egoistycznych interesów politycznych, te same dzieci, emocjonalnie przygotowane na to od wielu lat, odpowiednio teraz zainspirowane, łatwo było pchnąć na drogę czynnych działań. W ich laboratoryjnie przygotowanych umysłach socjalizm był tożsamy z ideologiczną i społeczną nierzeczywistością, w jakiej tkwiły.

Toteż subiektywnie przynajmniej wielu z nich robiło to ze szczerej wiary w "prawdziwy" socjalizm.

 Próba przejęcia przez te ugrupowania władzy w 1968r. nie powiodła się. Skoncentrowano się wówczas na zniszczeniu przywódctwa odbiegającego od wyobrażeń grupy przez próbę większego powiązania socjalizmu z interesem narodowym, czyli Gomułki.. Naukowcy podsuwali mu wadliwe gospodarcze analizy, dziennikarze atakowali za brak reform, kabarety ośmieszały, satyrycy przedstawiali w karykaturalnym świetle, zaś agitatorzy podburzali społeczeństwo. Po dwuletnim zmasowanym ataku na Gomułkę udało się owej piątej kolumnie komunistę o „odchyleniu nacjonalistycznym” obalić i zastąpić go bardziej sterowalnym towarzyszem Gierkiem. Jednocześnie grupa ta wzbogacona doświadczeniem 1968r. podjęła starania, poprzez swą agenturę, o pozyskania wpływów wśród robotników dużych zakładów pracy. Był to początek przygotowań do następnej rewolucji, inspirowanej prawdopodobnie przez ukrytą organizację ponadnarodową (być może masonerię).

Udało się! Ta zwarta grupa przejęła po 1989r. stery rządów kraju. Obsadziła przez „swoich” wszelkie decyzyjne stanowiska, zwłaszcza w dziedzinie informacji, nauki i kultury, pozwalających na sterowanie opinią społeczną, a więc i wyborami ludzi do rządzenia.Dla nich kraj którym rządzą jest wolny i niepodległy. Nie przeszkadza im, że większość decyzji o jego losie podejmowana jest w Brukseli, a bardziej kłopotliwe przez samorządy terytorialne. Oni są do reprezentowania, do wspierania idiotycznych pomysłów, tworzenia warunków do wzrostu bezrobocia i tragedii z tym związanych, do budowy stadionów, kosztem wałów przeciwpowodziowych, żłobków, przedszkoli, służby zdrowia, kosztem niskich emerytur, wzrostu przestępczości itd. Dlatego optymizmem napawa, że nowe pokolenie Polaków znalazło wśród siebie przywódców, którzy podjęli próbę przywrócenia normalnych warunków dla rozwoju kraju i nie widzą potrzeby dzielenia się z władzą z wnukami, których dziadkowie spowodowali tyle bólu w naszej tkance narodowej.

PS. Na temat Komandosów z marca 1968r. jest wiele publikacji pod tym hasłem w internecie.

Literatura:

1.       Andrzej Leszek Szcześniak: „Judeopolonia” Radom 2001

2.       J. Orlicki: „Szkice z dziejów stosunk ów polsko – żydowskich 1918 –1949. Szczecin 1983r.

3.       K. Kąkol: „Marzec 68 inaczej” Warszawa. 1998r.

4.        F. Koneczny: „Cywilizacja żydowska” Warszawa 1997.

5.        J. R. Nowak: „Zagrożenie dla Polski i polskości. Warszawa 1998r.

6.        A. Siwak: „Bez strachu” tom I i II Warszawa 2009r.

7.        H. Pająk: „Dwa wieki polskiej golgoty” Lublin 1999

8.        R. Jaworek: Źródła nienawiści. Warszawa 2011r

9.        H. Pająk: „Chazarska dzicz panem świata –Zagłada Polski. Wyd. Retro. 2012

0

redi

doc.dr Rudolf Jaworek,ekonomista,emeryt.Autor wielu publikacji gospodarczo - spolecznych i wierszy satyrycznych.

172 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758