Bez kategorii
Like

HONOR I OJCZYZNA_3 Raport Zbigniewa Sadkowskiego.1939-1942

16/09/2012
773 Wyświetlenia
0 Komentarze
95 minut czytania
no-cover

Wstawiam teraz całość pierwszego rozdziału „WRZESIEŃ 1939”
z książki „HONOR I OJCZYZNA” Zbigniewa Sadkowskiego napisanej na przełomie 1942/43 i wydanej w konspiracji w czerwcu 1943.

0


Ci co czytali pierwszy odcinek mogą rozpocząć czytanie klikając na umieszczonym poniżej mojego Wstępu spisie treści link do rozdziału "Na Westerplatte". Osoby, które przeczytały dwa odcinki mogą znaleźć ich kontynuację klikając tam rozdział "Wojna totalna".

 

WSTĘP

Od dawna nosiłem się z zamiarem napisania o Zbigniewie Sadkowskim, najstarszym bracie Hanny Kobylińskiej – mojej Matki. Przedświt 1 września uważam za odpowiednią do tego porę.

Zbigniew urodził się w 1910 roku w Petersburgu.

Matka Zbigniewa – Zofia, po ukończeniu z medalem kieleckiego gimnazjum, całe życie pracowała jako nauczycielka przedmiotów humanistycznych.

Teofil Sadkowski

Ojciec Teofil Sadkowski, z rosyjskim stopniem naukowym kandydat nauk, był w Petersburgu matematykiem. Specjalizując się w statystyce dorobił się sporych pieniędzy w rozkwitających wówczas w Rosji firmach ubezpieczeniowych. W 1915 roku przeniósł się do Warszawy, gdzie odkupił od opuszczających Warszawę Rosjan nowoczesny budynek szkolny przy zbiegu Leszna i Żelaznej, w którym założył Męskie 8-klasowe Gimnazjum Matematyczno – Przyrodnicze.

Obok, Teofil Sadkowski, Ojciec Zbyszka ur. 1872 w Sławkowie, zginął w sierpniu ’44 w Śródmieściu – może na Woli. Z piwnicy przy Złotej poszedł zdobyć mleko dla dzieci …

Zbigniew, po zadaniu matury w Gimnazjum Sadkowskiego, studiował na Uniwersytecie Poznańskim.

Zbigniew Sadkowski -(stoi drugi z lewej) Podczas studiów w Poznaniu
na spotkaniu grupy Młodzieży Wszechpolskiej z prof. Stefanem Dąbrowskim

Po ukończeniu studiów pracował jako dziennikarz dla czasopism poznańskich i warszawskich. Związany był ze stronnictwami narodowymi. Pod koniec lat trzydziestych przeszedł przeszkolenie w wywiadzie i współpracując z wywiadem szykował się do pracy korespondenta w Pradze czeskiej, ale nie zdążył przed zajęciem Czechosłowacji przez Niemcy. Publikował między innymi w finansowanym przez dr Sabinę Różycką czasopismie narodowym Zadruga.

Na początku września 1939, na apel pułkownika Umiastowskiego wzywający wszystkich mężczyzn zdolnych do noszenia broni, udał się z Warszawy na wschód, ale zdążyli wraz z "Longinem", autorem publikowanego w S24 blogu z przeszłości dotrzeć tylko do jego rodzinnych Kobylan.

Bezpośrednio po powrocie do Warszawy, w październiku 1939, Zbigniew Sadkowski został zatrudniony w wydziale ewidencji ludności warszawskiego magistratu gdzie pierwszą jego czynnością było wyrobienie sobie fikcyjnej tożsamości na nazwisko "Barański". Pod tym nazwiskiem został wpisany do księgi meldunkowej w mieszkaniu swojej siostry przy Kutnowskiej 10. Ale zgodnie z konspiracyjną pragmatyką na stałe mieszkał gdzie indziej.

 

Okładka wydanej konspiracyjnie w Warszawie w 1943r
książki Zbigniewa Sadkowskiego, pracownika Departamentu
Informacji Delegatury Rządu na Kraj.

W podziemiu był pracownikiem wywiadu Delegatury Rządu. Zajmował się zbieraniem i weryfikowaniem danych wywiadowczych. Przez konspiracyjną radiostację był w częstym kontakcie ze służbami rządu Polskiego w Londynie. Jego pracę raportująca wiedzę wywiadowcza o zbrodniach niemieckich napisaną w czwartym roku wojny wydał w Podziemiu w Warszawie Departament Informacji w czerwcu 1943. Warto zwrócić uwagę z jaką pasją w książce o tytule wziętym z napisu "HONOR I OJCZYZNA" umieszczonym przed wojną na budynku Urzędu Rady Ministrów Rzeczypospolitej Polskiej, opisane są dane i fakty fachowo kompletowane i weryfikowane przez polski podziemny wywiad wraz z informacjami otrzymywanymi przez radio z Londynu i od kurierów.

Niedawna, pożałowania godna, uroczystość w Białym Domu, na której wypowiadając się niestosownie prezydent Obama, przyznanym pośmiertnie polskiemu emisariuszowi Janowi Karskiemu medalem zamiast kogoś z członków rodziny, odznaczył uratowanego z Zagłady Żyda. Wypowiedź Obamy zdawała się sugerować, że Jan Karski był wśróod Polaków kimś wyjątkowym, a niemieckie zbrodnie w Polsce popełniane były tylko na Żydach nie bez aktywnego udziału Polaków. Jest to nieprawda.

O zbrodniach niemieckich liczni Polacy, a przede wszystkim rząd Polski w Londynie, informowali bezskutecznie wszystkich przywódców państw sprzymierzonych. Jednym z tych co na bieżąco przekazywał te informacje przez radio był Zbigniew Sadkowski. Dowodem pisemnego informowania jest objęta kiedyś trwającym do dzisiaj zamilczeniem jego dokumentarna książka "Honor i Ojczyzna" wydana konspiracyjnie w Warszawie rok wcześniej niż wydano w Ameryce książką Jana Karskiego "Podziemne Państwo" i zawierająca te same informacje. Wiele wskazuje na to, że Jan Karski przed odjazdem z Kraju gruntownie zapoznał się z gromadzonym i weryfikowanym między innymi przez Sadkowskiego materiałami Departamentu Informacji Delegatury Rządu w Kraju.

Zbigniew Sadkowski z siostrzeńcem Wiktorem
na Kutnowskiej 10, lato 1943.

Konspiracyjna publikacja Zbigniewa Sadkowskiego ma przewagę nad dziełem Karskiego. Karski, jak sam o tym pisał, przez sponsorów amerykańskiego wydawnictwa zmuszony został do nadania swojej książce formy beletrystycznej. Zbigniew Sadkowski był wolny – tego robić nie musiał. Opisał fachowo fakty. Niektóre skomentował z pasją.

Dla ilustracji podaję fragment dotyczący Września 1939.

Namawiam do przeczytania.






 

HONOR I OJCZYZNA

 

WARSZAWA W CZERWCU 1943

„Pokój jest rzeczą cenną i pożądaną. Nasza generacja, skrwawiona w wojnach, napewno na okres pokoju zasługuję, Ale pokój, jak prawie wszystkie sprawy tego świata, ma cenę wysoką, ale wymierną.

My – w Polsce – nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę. Jest jedna tylko rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenną: tą rzeczą jest honor”.

(Przemówienie polskiego Ministra Spraw Zagranicznych
w Sejmie, w dniu 5 maja 1939 roku).

 

WRZESIEŃ 1939

Str. 3

 

TREŚĆ:

Str. 6

 

W CZWARTYM ROKU WOJNY

Nie ma określeń tak wielkich, by zawarły w sobie wielkość dzisiejszej chwili. Trudno dziś szukać pięknej formy, trudno dobrać słowa, które by były piękniejsze, aniżeli to, co przeżywamy w tych strasznych dniach, czego świadkami jesteśmy niemal codzień. Rzeczywistość znajdzie swą piękną formę z chwilą, gdy skończy się i zamknie ten rozdział naszej historii. Słowa? Cóż dziś znaczą słowa. Ci, którzy już zginęli mają tę moc, że określili i siebie i chwilę dzisiejszą. Skończyli swoją służbę. My tylko dalej, po Nich tę służbę pełnimy. Przyszłość pokaże, czy pełniliśmy ją dobrze i do końca. Przyszłość uzna nas za Polaków, lub przeklnie pamięć naszą.

Mija czas. Upływają lata. Polska walczy. To wszystko, co dziś można powiedzieć. Polak dziś nie zna lęku. Nie zna łez. Nie zna śmierci. Dla Polaka nie ma dziś nic, poza hańbą niewoli, poza szczęściem wolności i poza zaszczytem pełnienia obowiązku. Kto o tym zapomniał, nie może być Polakiem.

Lata 1939—1942 — to lata naszego egzaminu narodowego. W tych latach okazało się, jaki jest stosunek obywateli do Narodu, do Państwa. Okazało się, kto i jak pojmuje i spełnia swoje obowiązki.

Olbrzymia większość społeczeństwa polskiego ten egzamin zdała. Mimo represji i terroru, wróg nie może poszczycić się zwycięstwem. Padają ofiary, ale walka trwa dalej i toczyć się będzie aż do naszego zwycięstwa. Kartki tej książki mają odkryć ją przed nami, mają przypomnieć każdemu o tej walce. Pisane są dla żywych Polaków, pisane krwią umierających za Polskę. Są podarkiem tych, co odeszli, dla tych, którzy trwają w niezłomnym oporze. Dla tych, którzy walczą, by ziemia nasza nazywała się Polską, by dzieci nasze były Polakami. Walczą, aby pozostało to, co w nas i z nas jest najlepsze, najpiękniejsze.

 

Str. 7

Dlatego by świat stał się wspanialszy i lepszy. Byśmy mogli uczestniczyć w rozbudowie i w przetworzeniu ogólnoludzkiej kultury. By nie zabrakło nas dla innych.

Książka ta jest zestawieniem fragmentów, toczącej się obecnie walki wojskowej i cywilnej. Pisana jest nie tylko na podstawie subiektywnych przeżyć uczestników – Polaków. Wielokrotnie powołujemy się na głosy naszych wrogów i ich opinię o Polsce i polskim żołnierzu.

Niech za nas mówią fakty. I niech te fakty staną się treścią duchową tych Polaków, którzy nie dojrzeli jeszcze ogromu walki, jaką stoczył już dotąd Naród Polski o swoje Państwo. W czwartym roku wojny mamy poza sobą tak wiele ofiar i wysiłku, włożonego przez bezimiennych Polaków: żołnierza w mundurze i żołnierza walki cywilnej.

Dzięki tym ofiarom i wysiłkom wchodzimy w czwarty rok wojny, mając za sobą ogromne straty ludzkie, lecz o ile bogatszą stała się nasza świadomość narodowa?

O ile większy stał się nasz Naród — tak uparcie, tak bez względu na wszystko, broniący swego prawa do życia.

Niech to wynagrodzi ofiary, które ponosimy. Wojna niech przekuje nas w twardych bojowników.

POLSKA WALCZY.

 

Str. 8

<=

NADCHODZĄ…

Wczesnym rankiem, 1 września 1939 roku z lotnisk niemieckich wystartowały setki bombowców, a w ślad za atakiem lotniczym na całej długości naszej granicy z Niemcami i Słowacją, nastąpił atak niemieckich sił lądowych.

Od zachodu na Pomorze wkroczyła IV armia gen. von Kluge. Od północy uderzyła armia Küchlera. Od Śląska nacierała VIII armia Blaskowitza; na Piotrków i Tomaszów skierowała się armia Reichenau’a. Z Czech i Moraw wyruszyła na Bogumin — Cieszyn — Skoczów XIV armia gen. von Lista, a od Słowacji uderzyły dwie grupy operacyjne na Małopolskę Wschodnią.

Kliny niemieckich wojsk pancernych posuwały się szybko w głąb Polski, omijając silniejsze ośrodki oporu.

Armia niemiecka dysponowała w chwili wybuchu wojny 96-ciu dywizjami piechoty, z czego 8 było zmotoryzowanych, 9 dywizjami pancernymi, olbrzymią ilością jednostek pomocniczych i 8.500 samolotów bojowych pierwszej linii.

Armia polska liczyła 30 dywizyj piechoty, 7 brygad kawalerii, około 800 czołgów i samochodów pancernych, 3.000 dział, 900 samolotów, przeważnie przestarzałych typów.

W piechocie stosunek liczebny wyrażał się 1 do 3 na korzyść Niemców, w broni pancernej i lotnictwie Niemcy mieli dziesięciokrotną przewagę…

Dwa główne uderzenia niemieckie od zachodu na Śląsk i Pomorze z zasadniczym kierunkiem na Warszawę zmusiły armię poznańską gen. Kutrzeby do szybkiego wycofania się ku Warszawie, na Kutno. Jednocześnie uderzenie dwóch armii gen. v. Kluge i gen. Küchlera rozbiło armię pomorską, gen. Bortnowskiego na dwie grupy: północną, którą odcięto i południową, która przebijała się na Kutno, gdzie połączyła się z armią poznańską.

 

Str. 9

 

Pod Kutnem też rozegrała się bitwa, która zadecydowała o dalszych losach wojny. Zmęczony, źle uzbrojony żołnierz polski przez tydzień z niesłychanym bohaterstwem odpierał niemieckie ataki. Kawaleria polska szarżowała na niemieckie czołgi i  stanowiska ciężkiej artylerii. Szala zwycięstwa przechylała się kilkakrotnie. Polaków ratowała niesłychana brawura, Niemcy zwyciężali, otrzymując w krytycznych momentach posiłki nadsyłane samolotami.

W dniu 15 września, wreszcie, armie niemieckie przystąpiły do koncentrycznego ataku, który rozbił naszą armię na kilka grup. Najsilniejsza z nich usiłowała przedrzeć się do Modlina. Na linii Bzury zamknęła jej drogę niemiecka dywizja pancerna. W trakcie walki znalazł nad Bzurą śmierć dowódca 14 dywizji piechoty gen. Franciszek Wład.

Gdy z dywizji jego pozostały szczątki, gdy nie odniosły skutku rozpaczliwe ataki, którymi gen. Wład dowodził osobiście, dn. 18 września oświadczył on swym oficerom: „Nie mamy z czym wracać z pola walki, dla mnie, jako dowódcy dywizji jedynym wyjściem żołnierskim jest zginąć wśród swoich żołnierzy”.

W kilka godzin po tym poszarpany odłamkami granatu, ranny kulami karabinów maszynowych, podyktował swój ostatni list do żony. Krótki ostatni list: „Oddałem życie za Polskę. Wychowaj naszego syna na dzielnego Polaka”.

Niemieccy autorzy, opisując tę jedną z największych bitew świata nie mogli ukryć podziwu dla męstwa polskich żołnierzy. W licznych publikacjach ich przebija na każdym, kroku podziw i szacunek dla ginących w beznadziejnej, nierównej walce Polaków. Polaków walczących do ostatka.

Generał Kutrzeba z resztkami armii „Poznań” i gen. Bołtuć, dowódca grupy „Grudziądz” zdołali przebić się do Puszczy Kampinowskiej przez gęsto obsadzoną siłami nieprzyjacielskimi linię Bzury. Niemcy, przygotowani na to, wysłali w rejon puszczy oddziały, celem odcięcia drogi do Warszawy. W puszczy, na przedpolu stolicy, rozgorzała straszliwa walka. Nim nadeszła na pomoc nowa zmotoryzowana dywizja, Polacy odrzucili na południe, lub rozbili zaporę niemiecką i duża część ich przedarła się do oblężonej stolicy. Piechur polski bagnetem utorował sobie drogę.

Oto, jak opisał tę walkę niemiecki jej uczestnik: „Za dnia słyszą Niemcy w powietrzu kule motorów eskadr bombardujących. Nadlatują one lotem przyśpieszonym nad las, zrzucając

 

Str. 10

bomby. Ziemia drży od wybuchów. Nikt chyba nie zostanie tam przy życiu”.

„Znowu noc. Znowu nacierają Polacy na batalion. A tymczasem z lasu przez całą noc słychać turkot wozów, rżenie koni, szczęk broni… To resztki poznańskiej armii idą do Warszawy, bez względu na niemieckie wypady, bez względu na ogień artylerii zasypującej las”.

„Las roi się od Polaków. Kolumna dostaje ogień ze wszystkich stron. Wkrótce utyka beznadziejnie. Nawet kierowcy i woźnice zmuszeni są iść w tyralierę na boki dla własnej obrony. Bateria zajmuje stanowiska. Między drzewami jest tak ciemno, że nie widać własnej dłoni. Posuwając się, Niemcy koziołkują wśród przekleństw na wykrotach. Do tego przeklęty brzęk rykoszetów i gwizd kul. Niemcy rzucają się na ziemię i pełzną po mchu. Sierżanci ryczą bezustannie: „trzymaj łączność!” Linia podaje dalej. Wydaje się, że Polacy mają cztero lub pięciokrotną przewagę. Na szczęście bateria kładzie od czasu do czasu kilka serii na przedpole. Po dwóch godzinach uzyskali Niemcy nieco na terenie. Tabor otrzymuje rozkaz posunięcia się naprzód. Bez przerwy terkoczą na czole karabiny maszynowe. Ledwo tabor oddalił się o kilkaset metrów, dogania go przerażony łącznik: „natarcie wręcz na baterię”. Znów biegną z powrotem, przeciskając się między wozami. Z tyłu rozszalało się piekło. Bateria zamilkła. Gwałtowny ogień zmusza Niemców do posuwania się skokami. Wtem jaskrawe błyski parę metrów przed nami — huk i gwizd odłamków polskich granatów ręcznych. Polacy są już o 30 — 40 m od baterii. Słychać słowa ich komendy. Volksdeutscher ze Śląska, towarzyszący Niemcom na ochotnika, tłumaczy je natychmiast dowódcy. Od czasu do czasu słychać jakiś przeraźliwy okrzyk, strzelanina tu i tam milknie na chwilę i słychać jak Polacy posuwają się do przodu. Nic nie widać. Strzela się jedynie w kierunku ogni wylotowych luf przeciwnika. Niemcy, broniąc się, rzucają również granaty ręczne. Polacy docierają na odległość 20 m i utykają. Może poległ ich dowódca.

Jeszcze dwukrotnie tej nocy bronić się musi bateria niemiecka przeciwuderzeniami przed polskimi atakami. Podpułkownik ze sztabu dywizji naradza się z dowódcą batalionu. Nie ma sensu pchać się dalej po nocy. Jeszcze parę takich natarć, nikt nie zostanie.Niemcy rozpoczynają spieszny odwrót.

Po sforsowaniu puszczy Kampinowskiej Polacy natrafiają na jeszcze jedną zaporę. W rejonie Babic trzeba znów stoczyć

 

Str. 11

walkę. Pod osłoną brawurowych natarć straży bocznych reszta oddziałów polskich maszeruje dalej na Warszawę. Niemiecki żołnierz takie ma z tej walki wspomnienia:

„W zdobytym lasku zabici Polacy leżą naprzemian z Niemcami, poległymi w czasie natarcia na las. Wtem nie wierzę własnym oczom. W żołnierskim mundurze, w rajtuzach, lecz z długimi włosami, które rozsypały się z pod furażerki i spłynęły na woskowe, wielkiej urody oblicze, leży kobieta. Głowa odrzucona w tył, ręka jeszcze wyciągnięta w stronę karabinu, który wypadł z jej martwej dłoni”.

Ten sam Niemiec podziwia również postawę moralną polskiego żołnierza:

„W czasie ataku polskiego kilku rannych dostaje się do niewoli. Trzymają się dobrze. „Dziś w nocy o trzeciej przyjdą tu nasi jeszcze raz z wami zrobić porządek”. Zawzięte to chłopy z Poznańskiego i Pomorza — polskie pułki wyborowe”.

Niemieckie natarcie na las koło Babic było spóźnione. Polacy już przeszli, zawdzięczając poświęceniu oddziałów wiążących nieprzyjaciela przez dwa dni. Niektóre jednak oddziały zepchnięto do Modlina. Wracają i znów przedzierają się do oblężonej Warszawy. Generał Bołtuć wyparty z oddziałem kilkuset ludzi, wraca z Kazunia i ginie w natarciu na Młociny.

Wielka bitwa pod Kutnem zakończyła się ostatecznie wkroczeniem resztek 15-tej, 17-tej i 25-tej dywizji piechoty i Wielkopolskiej Brygady Kawalerii do płonącej, oblężonej Warszawy. Zbliżał się już ostatni akt dramatu wrześniowego, lecz właściwa rozgrywka z Niemcami dopiero się zaczęła.

Str. 12

<=

NA WESTERPLATTE

Pierwszym bastionem który wstrzymał Niemców przez tydzień był posterunek polski na Westerplatte.

Kto słuchał radia w pierwsze dni wrześniowe, ten przypomina sobie, z jak szczególnym wzruszeniem słuchano wiadomości o tej garstce żołnierzy broniących się na okruszynie ziemi w porcie gdańskim. A gdy padło Westerplatte, była to pierwsza wiadomość, która uderzyła we wszystkich Polaków. Pierwszy grom z nieba okrytego wojenną pożogą. Tak daleko od nas walczyli samotni żołnierze Westerplatte, a tak nam wszystkim byli bliscy.

Było ich stu siedemdziesięciu pięciu żołnierzy i pięciu oficerów. Mieli jedno działko i kilka karabinów maszynowych. Atakowało ich od lądu kilka kompanii szturmowych niemieckiej marynarki, batalion gdańskiej partii narodowo – socjalistycznej i batalion gdańskiej obrony narodowej. Z morza obsypywał ich pociskami pancernik „Schlezwig – Holstein”, z powietrza niemieckie bombowce zrzucały tysiące bomb.

Siedem dni i nocy. Poddali się dopiero, gdy fort był w gruzach, gdy wystrzelono ostatnie naboje, gdy już większość obrońców zginęła, gdy żaden z pozostałych przy życiu nie potrafił o własnych siłach stanąć na nogach. Wydobyto ich z pod gruzów. Wytrwali w beznadziejnej walce, choć Westerplatte żadnego znaczenia strategiczno – wojskowego nie miało. Im tylko szło o to, aby jak najdłużej polska chorągiew w Gdańsku powiewała.

Jeden z załogi tak opisuje tę obronę:

„Piękny wieczór 31 sierpnia nie różnił się niczym od poprzednich. Patrole i ronty krążące w ciągu nocy w terenie nie zameldowały nic prócz tego, że kanał portu jest wyjątkowo pusty, a w całym porcie panuje jakaś niesamowita cisza. Mimo to

Str. 13

 

nikt nie przeczuwał takiej pobudki, jaka nastąpiła w dniu 1 września o godzinie 4.40, w tej bowiem chwili zabrzęczały wszystkie szyby w koszarach od ognia dział pancernika „Schlezwig-Holstein”, który stał w odległości około 600 m od nas w kanale portowym”.

„Stało się jasne, że wojna rozpoczęta. Alarm przebudzonej tak niespodziewanie części załogi odbywał się już przy graniu naszych „maszynek” ze stanowisk polowych i wartowni”.

„Nieprzyjaciel wysadził w powietrze bramę kolejową i mur obok niej i przez tę wyrwę wdarł się na nasz teren. Zaskoczony ogniem broni maszynowej, której obecności w tym miejscu w nocy widocznie się nie spodziewał, począł się wycofywać na swoje stanowiska wyjściowe, ponosząc przy tym znaczne straty. Tak mniej więcej zaczęło się na Westerplatte”.

„Ogień z pancernika wzmógł się niebawem. Ze spichlerzy i wszystkich wysokich budynków po drugiej stronie kanału, odezwały się niemieckie karabiny maszynowe. Część z nich została zniszczona ogniem naszej 3-calówki, która, niestety, po oddaniu 30 strzałów musiała zamilknąć, trafiona pociskiem nieprzyjacielskim. Dzielna obsługa działa została bez sprzętu. Pozostało nam prócz karabinów maszynowych tylko cztery Stokesy, których ogień zlikwidował ostatecznie natarcie nieprzyjaciela”.

Następnego dnia samoloty. Czterdzieści siedem bombowców zrzucało na przestrzeni około 50 ha, przez pół godziny bomby od 2 do 500 kilogramów. Górne kondygnacje koszar, wartownia nr. 5, telefony, sygnalizacja, radiostacja, kuchnia, wodociągi, kanalizacja, zniszczone. W pięć godzin po bombardowaniu znów natarcie nieprzyjaciela. Odparte.

„I odtąd dzień do dnia był podobny”. Doszło jeszcze ostrzeliwanie artyleryjskie od strony lądu. Na stanowiskach, bez przerwy trwali ci sami ludzie. Ranni, poza prowizorycznymi opatrunkami, nie mieli żadnej pomocy.

Aż wreszcie dnia 7 września, dowódca Westerplatte, major Henryk Sucharski powziął decyzję kapitulacji.

Dowódca armii niemieckiej w Gdańsku, generał Eberhardt złożył gratulacje i pozostawił szablę komendantowi Sucharskiemu.

Amerykański dziennikarz John Mc Eutcheon Raleigh, który zwiedził Westerplatte w kilka dni po tym, stwierdził w swej książce, że wygląd jego fortów był najokropniejszym widokiem w całej kampanii polskiej.

 

Str. 14

 

Dla nas pozostał ten wygląd pomnikiem bohaterstwa, polskiego żołnierza w Gdańsku. Pomnikiem warszawskich i łódzkich robociarzy (bo z nich w większości składała się załoga Westerplatte), broniących swojego morza.

 

*      *
*

W tym samym momencie, gdy zagrzmiały pierwsze salwy, skierowane na Westerplatte, Niemcy usiłowali w podstępny sposób opanować most w Tczewie. Z legalnie zgłoszonego pociągu transytowego wyskakują niemieccy pionierzy, by przeciąć kable od min założonych na moście. Przy karabinie maszynowym czuwa jednak kapral Kiedrowicz. Salwa, celnie wyrzucone granaty. Resztki Niemców uciekają na terytorium gdańskie. Pusty pociąg zostaje na moście. W chwilę później w oczach Niemców most tczewski wylatuje w powietrze. Nie przeszli.

 

Str. 15

 

<=

SPRAWA JUŻ PRZESĄDZONA

Po Mławie, Wieluniu, Częstochowie, Kutnie. Po zaciekłej obronie przedpola Lwowa, trwają w całej Polsce dalsze zażarte boje, choć bolszewicy wkraczają i sprawa jest już przesądzona. Polacy, mimo sytuacji tej, nie tylko bronią się w Warszawie, Modlinie i na Helu, lecz atakują, gdzie się da oddziały niemieckie. Niemcy podziwiają te walczące szczątki armii polskiej, piszą o nich jako o „elicie polskiej armii”. Pełnią do końca swój obowiązek żołnierze i oficerowie.

Niemiec Lück w książce p. t. Volksdeutsche Soldaten unter Polens Fahnen

pisze o nich:

„Kto by twierdził, że polscy oficerowie unikali ognia, ten by się pomylił. W moim pułku nie było takiego wypadku. Prawie wszyscy oficerowie polegli, albo zostali ranni. Tylko nieliczni dostali się do niewoli”. W jednym tylko natarciu, według tegoż autora, z 27 oficerów baonu 17 (62%) było zabitych, 7 rannych 13 nierannych wziętych do niewoli.

Inny znów Niemiec, opisując walki o Lwów, tak się wyraża: „we Lwowie jakby diabłów wypuszczono na ulicę”.

„W czasie od 15 do 21 września górska dywizja bawarska naliczyła 65 wypadów załogi oraz prób odsieczy ze strony resztek armii gen. Sosnkowskiego. A więc 10 ataków dziennie. Do tego trzeba dodać jeszcze walki trzech innych dywizyj niemieckich, zaangażowanych pod Lwowem (monachijska, Blüm i pancerna). Wreszcie 22 września, nie zająwszy Lwowa, armia niemiecka rozpoczyna odwrót”.

Wkraczają Rosjanie. Oddziały gen. Sosnkowskiego w zwartym szyku przechodzą na Węgry.

Sprawa już przesądzona. Ale Polacy jeszcze walczą. Walczy gen. Przedżymirski, Walczy na Zamojszczyźnie grupa pułkownika Koca. Z resztek przeróżnych oddziałów organizuje

 

Str. 16

 

kilkudziesięciotysięczną grupę gen. Kleberg. Rusza z nią na Warszawę. W chwili, gdy jego przednie straże znalazły się o kilka kilometrów od stolicy, Warszawa padła. Oddział gen. Kleberga zostaje ostatecznie otoczony i rozbity pod Kockiem, dnia 3 października. Błąkają się jeszcze polskie oddziały w puszczy Białowieskiej, do końca 1940 roku, walczy w Górach Świętokrzyskich dwutysięczny oddział majora Hubali. Wygasa powoli zbrojny opór. Ginie w kraju armia w mundurach. Potężnieje i rośnie opór cywilny. Cywil staje się żołnierzem. Polska Walcząca schodzi z pól bitewnych, każdy dom polski, staje się punktem oporu, każdy Polak staje się żołnierzem. We wrześniu przesadzona została tylko jedna sprawa. Sprawa pierwszego fragmentu wojny. Przesądzono sprawę. Pierwszy zbrojny opór Niemcom stawiła Polska. Polska też pierwsza zaczęła walkę cywilną.

 

Str. 17

 

<=

WARSZAWA JESZCZE SIĘ BRONI

Polska jeszcze walczy. Rozbity, wyczerpany olbrzymim wysiłkiem fizycznym żołnierz polski szuka pola walki.. Warszawa się broni. Polski żołnierz przebija się, do swej stolicy. Tam jeszcze walczą. Żołnierze i cywile dorośli mężczyźni, dzieci, kobiety.

Kto Ci sił dodał Warszawo? Nie ma chyba takiego drugiego miasta na świecie. Kto mu dawał siłę i otuchę? Chyba wspomnienia walki. Chyba poczucie honoru — honoru stolicy Polski.

Powstanie kościuszkowskie. Rzeź Pragi. Rok 1806. Noc Listopadowa i obrona Woli. Rok 1863 i Rząd Narodowy. Rok 1905. 1915. 1918. 1920.

W ciągu stulecia Warszawa ośmiokrotnie spływała krwią, na swych przedpolach i ulicach. Raz tylko zachowała się biernie, w 1915 roku, gdy opuszczał Ją jeden okupant, a zajmował drugi.

Miała skąd czerpać Warszawa Swą siłę moralną we wrześniu 1939 roku. Warszawa przecież we krwi dojrzała. Jedna już nieraz urągała przemożnym siłom i ściągała korony moralnych zwycięstw z głów tych, którzy chcieli deptać honor Polski. Przecież w roku 1831 sprawa też już była beznadziejna, lecz lud Warszawy dobrowolnie wroga nie wpuścił do miasta. Przecież w 1863 roku sprawa była zgóry pogrzebana, jednak walczące oddziały powstańcze, z Warszawy czerpały instrukcje, bo z niej wyszli pierwsi powstańcy do Kampinowskiej puszczy. Przecież rok 1905 — to nie było nawet powstanie, ale w Warszawie przez trzy lata nie rządził carski okupant, lecz bomby i rewolwery polskie.

Nie ma pokolenia w okresie ostatnich lat stu, które by z bronią w ręku nie walczyło o to miasto, które nieraz było całą Polską. Ostatnim Jej skrwawionym strzępem. Takie to naturalne. To wie każdy warszawski „inteligent”, to czuje każda warszawska przekupka. O tym wie każdy robotnik, rzemieślnik, gazeciarz

 

Str. 18

 

O tym nie zapomniał nawet „ptak niebieski”, który w spokojnych, normalnych czasach sprzedawał chłopkowi kolumnę Zygmunta, lub wydzierżawiał miejski tramwaj.

Niech giną ludzie. Niech w gruzy walą się domy. Niech nic nie zostanie. Będzie punkcik. Maleńki punkcik na mapie Europy. Ten punkt maleńki zakrzyczy napisem Warszawa. Nikt go nie zetrze już.

Wybaczmy to, że nieraz Warszawa była „Warszawką”, tak jak Kmicicowi wybaczyliśmy jego swawole. A może? Może nie byłby on nam tak miły i bliski, gdyby poza szaleńczym bohaterstwem w wielkich chwilach, na codzień stawał się zwykłym, spokojnym, szarym człowiekiem.

Wielu jeszcze w stolicy zginie, po to, by wróg nie chodził ulicami miasta. Nie zginą na marne. Salwy na ulicach Warszawy, będą pobudką wyzwolenia.

Gdy dnia 6 września 1939 roku zapadła historyczna decyzja obrony Warszawy, nie było chyba mieszkańca stolicy, któryby decyzję tę uznał za niewłaściwą.

Będziemy się bronić. O nasz opór załamie się atak wroga. A trzeba pamiętać, że od dnia 1 września stolica przeżywała po kilka nalotów dziennie. Ze wszystkich stron miasta wznosiły się kłęby dymu. W każdy wieczór oświetlały ulice łuny pożarów. Nikt się jednak nie uląkł niemieckiej przewagi. Niemieckie samoloty bombowe obserwowano z zimnym spokojem, ciekawiąc się jedynie tym, czy trafił, czy nie i czy go strącono. Podobnie, jak cała Polska, Warszawa żyła w tych dniach fragmentami bezpośrednich zdarzeń. Wiedziano, iż sytuacja jest ciężka, a raczej to wyczuwano. Wiedziano, iż niemieckie kolumny pancerne przerwały „front” i prą naprzód. Rozpoczął się już przez miasto nieprzerwany pochód uciekinierów. Pojawili się ranni z frontu. Nadchodziły grupki żołnierzy z rozbitych pułków. Zbyt jednak niewiele dni minęło od chwili rozpoczęcia wojny, by na podstawie tych nawet najbardziej wymownych fragmentów zlepić sobie całkowity obraz sytuacji.

Ewakuacja władz zaciemniła wszystko jeszcze bardziej. Dziesiątki tysięcy mężczyzn wystawało przed biurami P. K. U., koszarami, instytucjami wojskowymi, by zaciągnąć się do szeregów. Do dnia 6 września nikt im nie potrafił na nic odpowiedzieć. A tymczasem bomby niemieckie siały spustoszenie wśród cywilnej ludności.

Lecz, kiedy 8 września ukazały się pierwsze niemieckie czołgi na ulicach miasta, każdy już wiedział, co ma robić. Ludność

 

Str. 19

cywilna z Ochoty odparła pierwszy atak. Niemcy cofają się, pozostawiając spalone czołgi na ulicy Grójeckiej i pl. Narutowicza. W tym pierwszym starciu biorą udział kobiety, niszcząc butelkami z benzyną niemiecki czołg. W tym momencie Warszawa stała się jedną twierdzą. Przygotowała się moralnie tylko na jedno: na odparcie wroga.

Włoch, Mario Appelius w swej książce p. t. „Una guerra di 30 giorni tak opisał tę przemianę cywilów w żołnierzy:

„Noc z 8 na 9 września spowodowała przełom w psychice Polaków. Po pierwszych chwilach przerażenia ludność domagała się obrony za wszelką cenę”.

„Gdy prezydent Starzyński zażądał 600 ludzi, gotowych ponieść śmierć dla Warszawy, zgłosiło się natychmiast 6.000 ochotników”

„Bogaci i biedni, starzy i młodzi, kobiety i dzieci, uczeni i ludzie prości, tworzyli jedno ciało przejęte jedną myślą”.

I w tym momencie właśnie przyszła do Warszawy wieść o  Westerplatte. Skrwawiony sztandar obrońców polskiego Bałtyku zatknęła na swoich barykadach Warszawa.

Niemcy próbują jeszcze załamać postawę ludności. Wzmaga się bombardowanie lotnicze.. Płoną szpitale, gazownia, teatr Letni.

Dnia 9 września o godzinie 6-tej rano bataliony czołgów niemieckich, po niepowodzeniu pierwszego ataku, raz jeszcze chcą zdobyć miasto, szturmem.

Autor niemiecki, Bernhardt pisze o tym:

„… krótkie przygotowanie artyleryjskie, po czym natarcie wgłąb miasta zostaje wznowione. Czołgi przejeżdżają przez płoty i wjeżdżają w ogródki, otaczające pierwsze domy. Wita je ogień karabinów ręcznych i maszynowych. Strzelcy z czołgów wypatrują płomienie wylotowe i kierują w te miejsca swój ogień. Nagle zatrzymanie. Dowódca czołgowego plutonu melduje zacięcie broni. Dowódca kompanii wysuwa II pluton, ale i ten po chwili zatrzymuje się, bo kilka czołgów najechało na miny, w tej liczbie czołg dowódcy plutonu.

Przejeżdżamy przez drzewa owocowe, altanki i przecinamy pierwszą ulicę. Przejeżdżając, widzimy wszędzie rowy strzeleckie i rozbudowane stanowiska przeciwnika.

Strzelanina z domów nie ustaje.

Czołgi znowu posuwają się przez podwórza i ogrody, zatrzymując się od czasu do czasu dla orientacji.

 

Str. 20

W odległości 200 m znajduje się parkan z desek. Jeden z czołgów dociera doń, by się za nim ukryć. Drugi mu towarzyszy, inne zostały z tyłu. Czołg, który wysunął się naprzód, ryzykuje jeszcze 200 m, by dotrzeć do głównej ulicy, prowadzącej do miasta. W tym woła kierowca wozu: „Trafiony w lukę!”

Do czołgu wpadł pocisk z karabinu przeciwpancernego, niszcząc przeziernik kierowcy.

Dotarłszy do szosy, czołg ostrzeliwuje się, kręcąc gorączkowo swą wieżyczką w kierunku dwóch szop drewnianych, skąd musiano strzelać.

O 300 m z tyłu znajdują się 3 czołgi. Wzywamy je przez radio. Jakoś nie jadą. Nagle zacina się karabin maszynowy. Trzeba zmienić lufę.

W tym momencie zbliża się do nas cywil.

Krótki ruch ręką i granat jajowy wybucha na czołgu. Drugiego już rzucić nie zdążył, rozerwany pociskiem działka czołgowego.

Z tyłu przychodzi wiadomość przez radio, że czołg dowódcy kompanii rozbity, i że sierżant szef kompanii ma objąć dowództwo. Po pewnym czasie nadjechały dwa lekkie i jeden średni czołg. Próbujemy jechać dalej ulicą w kolumnie dwójkowej, strzelając w marszu do podejrzanych punktów.

Wtem widzę na lewo wskos z ogrodu błysk płomienia i słyszę wybuch granatów. To wybuch pocisku polskiego działa 75 mm.

Napotykamy zaporę, przez którą przedziera się jeden z czołgów pod osłoną ognia towarzyszy.

Wtedy otwiera się piekło.

Przed nami uderzają szybko jeden po drugim granaty. Polska polówka jest tu gdzieś na stanowisku.

Rozglądam się wokoło. Oczy moje rozszerzają się z przerażeniem. Obydwa lekkie czołgi stoją w płomieniach. A więc mamy działa i poza sobą. Może są to czołgi, a może działka przeciwpancerne.

Nie mam czasu zastanawiać się.

Ciężkiemu czołgowi obok mnie daję rozkaz zawrócić i wycofać się prędko starą drogą.

Podczas zawracania ciężki czołg dostaje pocisk 37 mm w motor, szczęściem bez zapalenia. Sprzyjający los powoduje, że dymne świece, palące się w czołgach objętych pożarem, okrywają nas mgłą. Mimo to granat gwiżdże koło mego pancerza i zrywa kawałek bloku gąsienicy oraz wstrząsa całym czołgiem.

 

 

Str. 21

 

Najwyższy czas wycofać się.

Mijamy w jak najszybszym pędzie płonące czołgi.

Jeszcze 50 m do wjazdu w ogrody. Każdej chwili oczekujemy śmiertelnego ciosu. Przedzieramy się przez podwórza. Z krzaków wyskakuje kierowca jednego z płonących czołgów. Otwieramy lukę i zabieramy go.

W dalszej drodze zamyka nam wjazd jakaś żelazna brama. Rozbijamy ją. Wydostajemy się na gościniec za miastem. Tam zbierają się czołgi naszego batalionu.

Z miasta huczy jakiś nieprzerwany ogień artylerii, która bezpośrednimi strzałami rozbiła różne czołgi mojego pułku.

Stwierdzam, że moja wieżyczka pancerna nie daje się obracać. Mechanizm musiał się zepsuć przy rozbijaniu żelaznej bramy.

Wyglądając przez pokrywę wieży, widzę dowódcę kompanii, wciśniętego we wnękę w murze domu i ostrzeliwującego się z pistoletu polskim strzelcom w oknach domów.

Zabieramy go jako piątego do czołgu. Jego czołg został rozbity, a radiotelegrafista ciężko ranny.

Tak wracamy na podstawę wyjściową. Tu zastajemy garść towarzyszy, którzy po rozbiciu czołgów granatami lub minami musieli wycofać się na piechotę. Opowiadają o kolegach, którzy spłonęli w czołgach. Powoli zbiera się batalion, gdyż 5 godzin trwało natarcie. Załamało się jednak na mieście, broniącem się jak twierdza: Wielu z naszych zginęło”.

Po takim „powitaniu” przez ludność Warszawy, Niemcy doszli do wniosku, że zdobycie miasta bezpośrednim szturmem naraziłoby ich na zbyt wielkie straty. Postanowiono więc ogniem artylerii i wzmożonym bombardowaniem zmusić miasto do poddania.

Rozpoczęło się oblężenie, połączone z systematycznym, planowym burzeniem miasta. I wtedy okazało się, że decyzja obrony Warszawy nie była tylko wielkim zbiorowym odruchem miliona Jej mieszkańców. To nie był tylko bohaterski odruch. To była wola, to była myśl, to był zbiorowy czyn miliona Polaków.

Nie tylko mieszkańców stolicy, lecz i tych, którzy ze wszystkich stron przedzierali się, by Warszawy bronić. Groby żołnierzy z wielkopolskich i pomorskich pułków, poległych w walce o stolicę, są kamieniami milowymi znaczącymi bohaterstwo całej Polski. Są świadectwem, że Warszawy, ostatniego strzępu wolności, bronili, ci zewsząd Najlepsi.

 

Str. 22

 

W ciągu następnych, tak wielu piekielnych dni i nocy, w mieście płonącym, walącym się w gruzy, w którym każdy dom był twierdzą i cmentarzem — w mieście pozbawionym wody i światła, nie znalazł się nikt, ktoby ośmielił się powiedzieć: „dość tej beznadziejnej walki, przecież giną kobiety i dzieci”.

Dzień i noc huczą armaty, a Warszawa walczy. Sklepy są otwarte, działa służba O. P. L., działa Czerwony i Biały Krzyż, działa straż obywatelska. Połowa domów płonie lub wali się w gruzy, lecz każdy trwa na swojej placówce.

Najmniejsze dzieci znały swe obowiązki.

Na ulicy Czerniakowskiej stoi mała dziewczynka, trzymając za rękę trzyletniego chłopca, drugiego, półtorarocznego braciszka, owiniętego chustką, piastuje na ręku. Wokoło rozrywają się pociski armatnie. Przejeżdża samochód oficerski. Jeden z oficerów wysiada:

— Co wy tu dzieci robicie? Gdzie rodzice?

— Granat ich w domu rozszarpał.

— A gdzie idziecie?

— Do szpitala — odpowiada dziewczynka.

— Po co?

Okazuje się, że najmłodsze dziecko ma oberwaną kiść rączki. Siostra przewiązała mu kikut chusteczką. I teraz pędzą do szpitala, by małego ratować.

— Ile lat masz, mała?

— Sześć. Panie oficerze — dodaje pośpiesznie. — Chyba bratu nic nie będzie, chyba mu rączka odrośnie. On był zawsze taki zdrowy.

I zdziwiona patrzy, jak z oczu starego oficera spłynęły łzy.

— Niech pan nie płacze — dodaje zaniepokojona. — Napewno mu się zgoi.

Dnia 17 września, kto chciał, mógł się z płonącej Warszawy wycofać. Niemcy ogłosili, że miasto będzie zniszczone, o ile się nie podda i, że wobec tego ludność cywilna może w oznaczonym terminie je opuścić.

Mario Appelius z podziwem opisuje ten moment:

„W dniu 16 września siły niemieckie otaczające Warszawę, zamknęły dostęp do niej ze wszystkich stron. Dowóz żywności został odcięty. Tegoż dnia gen. Blaskowitz wystosował przez radio wezwanie do ludności miasta, zapowiadając zniszczenie Warszawy w razie dalszej obrony. Do godz. 8 dnia następnego

 

Str. 23

wysłannicy niemieccy napróżno oczekiwali parlamentariuszy polskich.

W ciągu dnia 17 września lotnicy rozrzucili tysiące ulotek, wzywających ludność cywilną do dobrowolnego opuszczenia stolicy. W rezultacie wolną szosą dla ewakuowanych opuścił Warszawę jedynie korpus dyplomatyczny i cudzoziemcy (nie wszyscy) w liczbie około 1.200 osób. Ludność przypatrywała się temu odjazdowi ze stoickim spokojem, zdając sobie sprawę, że odtąd pozostający w Warszawie godzą się na śmierć. Prezydent Starzyński, który już zdawał sobie sprawę z niemożliwości obrony, kierował jednak akcją nadal z godnością i w stylu wielkiego człowieka”.

Jest to chyba jedyny w historii wypadek, gdy w środowisku przeszło milionowym, złożonym przecież i także z ludzi słabych, z kobiet i dzieci i  starców, wszyscy godzą się raczej na dobrowolną śmierć, aniżeli na narażenie się na miano dezertera. Ale podówczas, w drugim tygodniu walki, nie było w Warszawie jednostek, nikt już osobistym życiem nie żył. Była tylko jedna Warszawa i Jej główny obrońca, prezydent Starzyński.

 

*      *
*

Przyszedł straszliwy moment, 25 września. Niemcy spełnili do dnia tego swoje pogróżki. Na miasto, pozbawione już obrony przeciwlotniczej, bez przerwy padały bomby kilkuset niemieckich samolotów.

W słynny poniedziałek, 25 września, od godziny 6-tej rano, do 6-tej wieczorem kilkaset bombowców, bez przerwy zrzucało najcięższe bomby. Warszawianie nazwali ten dzień „lanym poniedziałkiem”. Kpinami odpowiedziała ulica warszawska na deszcz bomb lotniczych i granatów artyleryjskich.

Żołnierze niemieccy sądzili, że po tym dniu nie będzie już w stolicy żywego człowieka.

Tej nocy w promieniu stu kilometrów, widać było łunę, nad płonąca stolicą.

Koncentryczny ogień dwóch tysięcy armat, rozbijał do reszty gruzy Warszawy. O jakiejkolwiek pomocy znikąd nie mogło być mowy. I wtedy dowództwo obrony miasta zdecydowało się na kapitulację.

Cisza — Niemcy zaprzestali, ognia. Nie ma na niebie samolotów. Nikt nie wie, co to ma znaczyć. A po tym na murach

 

Str. 24

 

afisze. Warszawa się poddała. Ludzie zdzierają te plakaty. To niemiecka dywersja. Warszawa się nie podda.

Ze zwalisk domów, z barykad, z piwnic, wychodzą wyczerpani, wynędzniali. Przerazili się teraz. Dopiero teraz, gdy zaległa ta przeklęta cisza. Więc to prawda. Niemcy wejdą jednak do Warszawy. I gorycz dyktuje słowa: „Pocoś to zrobił prezydencie Starzyński. Dlaczego nie walczyliśmy do ostatka?”

Nie było już walczyć o co. Pomoc zagraniczna, ofensywa na Zachodzie zawiodła. Jedyną nie zajętą twierdzą polską był Hel. Honor miasta uratowała zaciekła obrona. W ostatnich dniach już tylko walczono o honor. Wiedział o tym prezydent Starzyński, wiedziało dowództwo wojskowe. Warszawa nie chciała o tym wiedzieć, ani słyszeć.

-Dlaczego już się poddaliśmy? — pytali wszyscy. Na gruzach miasta.

A na forcie czerniakowskim, jego załoga złożona przeważnie z uczniów, nic zrozumieć nie mogła. Przez dwadzieścia cztery godziny nie chcieli opuścić placówki i złożyć broni.

— My się nie poddajemy, my się będziemy bić — powtarzali uparcie oficerom. — Brak amunicji?… Dobrze, dziś w nocy pójdziemy po amunicję do Niemców.

Ciężko ranni żołnierze obrony Warszawy, do których w szpitalu ujazdowskim doszła wieść o poddaniu stolicy, zwlekli się z łóżek.

— Baczność!

„Jeszcze Polska nie zginęła…”

I z ust spieczonych gorączką, tłumiących ból, który wykrzywiał twarze, popłynęły dźwięki Hymnu, o Tej, co nie zginęła.

— Niech żyje Polska!

U wielu z nich były to ostatnie słowa, które, konając, posłali Warszawie, Polsce i całemu światu. Ostatnie, żołnierskie zawołanie.

Obrona Warszawy nie poszła na marne. Cały świat wspomina o niej dotąd i nigdy jej nie zapomni. Była ona dla całego świata, symbolem zwycięstwa moralnych wartości, była sygnałem do walki z barbarzyńcą niemieckim.

W trzy lata po tym, we wrześniu 1942 roku, radio londyńskie na falach eteru przesłało Warszawie wiersz o Niej

„W trzech tych zgłoskach żywo serce bije
I tętni krew gorąca Polaków miliona,
Nie, nie poszła na marne szaleńcza obrona.
Str. 25

 

Warszawo, wróg Cię gnębi, lecz Twa sława żyje.
W ranach zgliszcz, bliznach ruin i dymie pożarów,
Broniłaś się wspaniała, twarda i niezłomna,
I choć Cię przemoc wroga dławiła ogromna,
Nie opuszczałaś dumnie bronionych sztandarów.

 

*      *
*

Dzieje narodów, wspaniałe momenty historii, nie są dziejami jedynie bezimiennej masy ludzkiej. Karty historii pisze zarówno nieznany żołnierz, jak i ten, który wzrósł ponad innych i swoją wolą pchnął ich ku wielkości.

Dzieje obrony Warszawy są historią wielkości jednego człowieka. Są dziejami sławy prezydenta Stefana Starzyńskiego. Od Niego wyszła idea obrony miasta. On wziął na swoje barki odpowiedzialność za honor stolicy, za życie miliona jej mieszkańców. Odpowiedzialności tej nie zawiódł, nie zawiódł też zaufania, jakim go obdarzono. Stał się w dniach oblężenia wszystkim. Był jedyną indywidualnością, poza którą już była tylko masa bezimiennych obrońców: Major Stefan Starzyński, Komisarz Cywilny Warszawy. Gdy On wyrzekł słowo, nie było takiego, który by słowa tego nie odczuł jako najwyższy rozkaz.

Bo prezydent Starzyński reprezentował wszystko. Serce, rozum i honor stolicy. Był na każdym odcinku frontu. Na każdym zagrożonym posterunku. Wziął na siebie wszystkie troski oblężonego miasta. Gdy po dziesiątkach codziennych narad, po objazdach, inspekcjach, po rozstrzygnięciu setek wątpliwości, po nadludzkim, najstraszliwszym wysiłku stawał przed mikrofonem radia, przez radio nie On mówił, lecz Warszawa.

Wiedziano już o całej sytuacji. Wiedziano, że rząd i Prezydent są zagranicą. Nikt się jednak nie załamał w tym ciężkim momencie. Prezydent Starzyński powiedział: „Wytrwamy! Będziemy trwali”.

Nadeszła wiadomość o wkroczeniu wojsk sowieckich do Polski. Prysły nadzieje. Ostatnie nadzieje.

I wtedy przez radio, ochrypłym, lecz jakże twardym, butnym głosem, prezydent Starzyński melduje swemu narodowi i sprzymierzeńcom, że lud Warszawy nie stracił ducha, że trwa w swym bohaterskim uporze.

Tyle dni. Każdy dzień wypełniony tak strasznymi ofiarami i męką świadomości, że to już jednak koniec. Tyle dni. Ale za te dni swej wielkiej epopei Warszawa zawsze będzie wdzięczna —

 

Str. 26

 

największemu w swych dziejach prezydentowi, Stefanowi Starzyńskiemu.

Dziś nie wiadomo, co z nim jest. Niemcy zabrali go Warszawie. Być może żyje i wróci do Swego miasta.

Poeta Jan Lechoń powiada o Nim:

 

„Powrócisz, ach, powrócisz Gdy w bębny uderzą
I wojsk naszych znów kroki posłyszysz miarowe,
Na mury potrzaskane, na ulice wolne,
Jako liście wawrzynu zrzucisz kwiaty polne,
I tych, co tam zostali obejmiesz za głowę”.

Wojna polsko-niemiecka dała Polsce nowych bohaterów. Do największych należy major Stefan Starzyński, obrońca honoru stolicy Polski. Niech będzie dla nas wzorem obywatela i żołnierza.

 

Str. 27

<=

„WOJNA TOTALNA”

Niemiecka ustawa o służbie wojskowej mówi, że każdy obywatel, bez względu na płeć jest powołany do tej służby.

Pierwszy komunikat polskiego sztabu generalnego, w dn. 1 września, donosi:

„Niemieccy lotnicy bombardowali: Augustów, Nowy Dwór, Ostrów Mazowiecką, Tczew, Puck, Zambrów, Radomsko, Toruń, Kutno, Tunel, Kraków, Grodno, Trzebinię, Gdynię, Jasło, Tomaszów Mazowiecki, Katowice. W miastach zbombardowanych przez lotników niemieckich padli zabici i ranni z pośród ludności cywilnej. Pod Kutnem ostrzeliwano z karabinów maszynowych i  obrzucono bombami z lotu nurkowego pociąg ewakuacyjny. W Grodnie uszkodzono kościół katolicki, a w Białej Podlaskiej cerkiew”.

Niemcy zmobilizowali do służby wojskowej wszystkich swoich obywateli i wszystkich Polaków uznali widocznie, za walczących wrogów. Nazwali to „wojną totalną” i ideał ich dziś spełniło Gestapo. Wojna totalna trwa. Ale we wrześniu 1939 r. nie było jeszcze tej wojny. Było tylko zwykłe mordowanie bezbronnej ludności cywilnej przez wojsko niemieckie. Ludności nie stawiającej żadnego oporu, wycofującej się z miejsc objętych działaniami wojennymi, lub spokojnie spełniającej swe codzienne czynności zawodowe. Nie były to represje za zbrojny opór stawiany wojsku. Było to tylko spełnianie życzeń Führera, – marzącego o wymordowaniu wszystkich Polaków. Starsi oficerowie i żołnierze niemieccy, nieraz trzeba przyznać, nie mogli w żaden sposób zrozumieć intencji wodza. Rozumowali dawnymi żołnierskimi kategoriami. Przechodzili obok ludności cywilnej obojętnie, uważając, że skoro ludność ta nie bierze udziału w walce, nie trzeba jej mordować, ni zaczepiać. Natomiast „młode pokolenie”, wychowane i przeszkolone w bojówkach S. A.

 

Str. 28

i S. S. doskonale rozumiało swego wodza. Szczególnie lotnicy. Poprostu „walczyli” z satysfakcją. Głównymi ich celami byli ranni i chorzy w szpitalach, ludność cywilna w miastach, chłopi orzący pola i pasterze, pasący krowy. Ludzie, którzy nawet nieraz nie wiedzieli, że wojna wybuchła.

Biała Podlaska opróżniona zupełnie z wojska, kilkakrotnie przeżyła taką rzeź cywilnej ludności. Nadlatujący znienacka lotnicy niemieccy siekli z karabinów maszynowych, mordując setki kobiet i dzieci na ulicach miasteczka. Pociągi Czerwonego Krzyża były szczególnie łakomym obiektem. A już uciekinierzy i  ewakuowani, błąkający się tłumnie po drogach i polach — był to łup dla myśliwców niemieckich, poprostu, nieoceniony.

Drogi i szosy, wypełnione, jedną wielką nieprzerwaną falą wozów, pojazdów i ludzi idących, gdzieś przed siebie, aby tylko dalej znaleźć się od grozy wojny — to jeden z najbardziej ponurych obrazów z września 1939 roku.

Nie było szosy, drogi, ścieżki, którą nie posuwałby się ten koszmarny pochód, złożony z ludzi jednego dnia oderwanych od swych domostw, idących w nieznane.

„Przejął mnie grozą i przygnębieniem widok tej beznadziejnej wędrówki ludzkiego tłumu — opowiada w swych wspomnieniach żołnierz z poznańskiego pułku piechoty.

— W nocy z 1-go na 2-go września drużyna moja trzymała placówkę przy mostku na szosie, wiodącej ze Zbąszynia do Poznania. Do północy panowała zupełna cisza. Ale krótko po północy rozpoczął się na całej szosie niezwykły ruch. Zaturkotał wóz jeden, drugi, dziesiąty. Jechały grupki ludzi na rowerach. Jechały bryczki i różnego rodzaju pojazdy. Czym bliżej rana, tym gęstszy stawał się ten rząd, nieomal nieprzerwany.

Wozy wyładowane były różnego rodzaju ruchomościami. Były na nich toboły z pościelą i bielizną, nieraz meble, worki z mąką i zbożem, sterczały różne naczynia kuchenne.

Wreszcie obok wozów coraz gęściej pojawiać się zaczęli ludzie, wędrujący pieszo, z węzełkami na plecach; wózki ręczne wypełnione nędzarskim majątkiem, wózki dziecinne. Przy wozach postępowało przywiązane do nich bydło: krowy, cielęta, kozy. Na wozach kwiczały świnie, jazgotał drób.

Widok tej procesji uciekinierów, który już stale towarzyszył naszemu oddziałowi, gdyśmy w niedzielę, 3 września, wymaszerowali w stronę Poznania, a później cofali się w kierunku Kutna aż do 15 września, widok ten wrył się mocno w pamięć i stanowi nierozerwalną część wspomnień wrześniowych.

Str. 29

Fragmenty tego widoku powtarzały się co jakiś czas przed naszymi oczyma. Kilka razy spotkaliśmy jakiś wóz, jakąś grupę wędrowców — ginęła na jakiś czas z oczu, wyprzedzała nas, lub zostawała w tyle, aby niespodziewanie znów się wyłonić w polu naszego widzenia. Wielkie stado krów, pędzone przez kilku pastuchów, aż spod Zbąszynia, jakaś staruszka z wnuczkiem, prowadząca na sznurku kozę, która wreszcie zupełnie okulała; grupa kilkunastu chłopców na rowerach, szukających P. K. U., któreby wcieliło ich do wojska; kilku gospodarzy, którzy przy każdym spotkaniu z nami postanawiali wracać do domu.

A co jakiś czas przy drodze, spotykało się też świeżo usypane groby. Na grobie ułożone kilka czapek, sklecony z patyków krzyż i kartka: ”Tu pochowano dnia… września 3 mężczyzn, 2 kobiety i dwoje dzieci, zabitych w czasie nalotów na szosie”. Czasem były wymieniane nazwiska, czasem nazwa miejscowości, skąd pochodzili, najczęściej jednak groby były bezimienne.

Czytając te lakoniczne napisy, widziało się znów te tylokrotnie przeżywane obrazki:

Wojsko z trudem toruje sobie drogę, bo szosa zapchana wozami i ludźmi. Krzyki, nawoływania, zamęt. Nagle — alarm! Lecą nieprzyjacielskie samoloty. Wtedy zaczyna się sądny dzień. Ludzie uciekają w pole. Wozy próbują zjechać z szosy, inne chcą gnać przed siebie. Najeżdżają jedne na drugie. Krzyk ludzi, ryk bydła, rżenie koni.

Samoloty zniżają się, rzucają bomby, sieką z ckmów”.

I tak na każdej drodze, wąski początkowo strumień uciekinierów, wchłaniał w siebie, niby rzeka dopływy, rósł. Od Warszawy, na wschód morze ludzi szło dzień i noc, dzień i noc, bez przerwy, od 4-go września, kiedy to przez radio dano znać mieszkańcom stolicy, że mężczyźni mają się udać na Wschód, aż do dnia 8 września, gdy wreszcie wszyscy dowiedzieli się o cofnięciu polecenia. Wrzesień był bardzo upalny. W przydrożnych studniach zabrakło wody, dla niezliczonej masy spragnionych. Zabrakło chleba, mleka, żywności w pobliskich wsiach. Strumień ludzki rozlał się na mniejsze strumyki. Wędrowano już nie tylko drogami, do najbardziej zapadłych wiosek dochodzili spragnieni i głodni wędrowcy.

Należy podkreślić tu, że wieś nasza pospieszyła z pomocą tej bezdomnej rzeszy ludzkiej. Szczególnie, uboga ludność wiejska Podlasia wiele serca okazała wędrowcom. Chłopi i szlachta zaściankowa, nie brali pieniędzy, nawet gdy im ktoś pokazywał, że ma przy sobie duże sumy.

 

Str. 30

 

— Za to nie można płacić — mówili — może nasi synowie, którzy są gdzieś daleko na froncie, też potrzebują pomocy. Może im też brak kęsa chleba. I dzielili się ostatkiem żywności, ostatnią łyżką zupy. W bardzo tylko nielicznych wypadkach, na dalekich, zapadłych wsiach ludność uciekała do lasów, przed tym niezrozumiałym dla niej pochodem obcych ludzi. Był to jednak raczej strach, aniżeli ucieczka przed okazaniem pomocy.

Pojawienie się zagonów niemieckiej piechoty zmotoryzowanej, która nieraz z kilku stron, niespodziewanie się wyłaniała, wprawiało wędrujący tłum w apatię. Milcząc spoglądali, na przebiegające drogą motocykle i samochody, wyładowane żołnierzami, w obcych mundurach.

Więc to już tak?

Kamieniał w swej niemocy tłum znękanych ludzi.

Więc już do wojska zapóźno — ze łzami w oczach – pytali się siebie chłopcy, którzy o głodzie przeszli kilkaset kilometrów, szukając, gdzie tu można wstąpić na ochotnika.

Wracają więc do swych domów. I znów trupy znaczą tę drogę powrotu. Niemieckie oddziały zdołały już się uplasować. Zaczynają interesować się tą rzeszą młodych ludzi. Rewizje. Za posiadanie noża, scyzoryka, brzytwy, lusterka — kula w łeb.

A po tym w tylu domach. „Gdzie syn?” „Poszedł na rajzę, dotąd go niema”. Nie wiedzą, że gdzieś w przydrożnym rowie jest mały kopczyk z żółtego piasku.

— Tam leżą, ci chłopcy rozstrzelani przez Niemców, wtedy we wrześniu — mówią chłopi.

W domu myślą: Może w Rosji. Może jest gdzieś dalej.

A oni są blisko i nie wrócą.

Nie było im dane zginąć, z bronią w ręku. Kula w łeb. W przydrożnym rowie.

I tak zbombardowano gruntownie nietylko drogi, ale i szereg miasteczek i wsi, korzystając z tego, że ludność cywilna nie chowała się wcale przed samolotami nieprzyjacielskimi, w pierwszym momencie nie wiedząc, że z nią toczy się walka a nie tylko z wojskiem.

Ale nie tylko lotnicy „używali sobie” na ludności cywilnej.

Spalono bez powodu, opuszczone przez ludność miasteczko Działoszyn, wieś Kije i tysiące innych opustoszałych osad i  wiosek.

Nie tylko podpalano, lecz i mordowano bez powodu.

W Kurniku zebrano wszystkich mężczyzn i spośród nich kilkunastu rozstrzelano. W Inowrocławiu urządzono rzeź mężczyzn.

 

Str. 31

W Kajetanowie rozstrzelono 86 osób. Takie egzekucje masowe odbyły się w większości miast i miasteczek w Poznańskim i na Pomorzu.

W Uniejowie, po wkroczeniu wojska niemieckie zarządziły, aby cala ludność zebrała się na rynku. Do spieszących na to wezwanie otworzono ogień, zabijając zarówno mężczyzn, jak kobiety i dzieci.

W Częstochowie, bez żadnego uzasadnienia, w drugim dniu po wkroczeniu urządziły wojska niemieckie pogrom Polaków. Podpalono domy. Wywleczono z mieszkań kilka tysięcy osób. Rozstrzeliwano. Polowano z bronią na przechodniów. Mężczyzn spędzano przed ratusz i tam do leżących na ziemi strzelano z karabinu maszynowego. Słowem licytowano się w pomysłowości, jeśli idzie o zabijanie.

Po zajęciu Gdyni, żołnierze niemieccy wywlekli z domów chłopców i mężczyzn, ładowali w auta i wywozili „na roboty”.

O olbrzymiej większości wywiezionych nie ma dotąd żadnych wieści. Prawdopodobnie wymordowano ich w drodze.

Z Włocławka zabrano grupę mężczyzn na roboty. Na jednym z postojów, kazano tym, co się źle czują, zgłosić się do lekarza. Zgłaszających się zabito w oczach współtowarzyszy.

W Wielkopolsce i na Pomorzu, rozstrzeliwano wszystkich ziemian, których zastano w majątkach.

Nie sposób wyliczać tych wszystkich aktów terroru, morderstw i objawów sadyzmu, który okazała wkraczająca do Polski armia niemiecka. Była to pierwsza tego rodzaju wojna. Wojna doskonale wyekwipowanego i uzbrojonego żołnierza z ludnością bezbronną, którą nie miała nawet pojęcia o tym, że żołnierz może mordować bez powodu kobiety i dzieci.

— Nie próżnowała też cywilna ludność niemiecka. „Lojalni” obywatele polscy, płacący podatki i składki na F. O. N. z dniem 1 września zmienili swe oblicze. We wszystkich niemal miasteczkach pogranicznych cywilna ludność niemiecka, uzbrojona w karabiny maszynowe i granaty ręczne, rzuciła się na polskie posterunki straży granicznej, policji, stacje kolejowe, rozpoczęło ostrzeliwanie oddziałów wojskowych. Piąta kolumna, która już na dłuższy czas przed wybuchem wojny przeprowadzała akty dywersji, w pierwszym dniu wojny ujawniła swe istnienie.

W dniu 3 września oddziały polskie cofały się przez Bydgoszcz. Do wojsk przechodzących ulicami miasta posypały się nagle strzały ze wszystkich stron. Z okien domów, ze sklepów niemieckich, z ewangelickich kościołów otworzono na Polaków

 

Str. 32

 

ogień karabinów maszynowych i ręcznych. Wojsko zarządziło rewizję i przeprowadziło likwidację niemieckich gniazd dywersji. Rozstrzelano 260 dywersantów schwytanych z bronię w ręku.

Dnia 5 września wojska niemieckie wkroczyły do miasta. Dowództwo wojskowe rozplakatowało odezwę, wzywając ludność do normalnego toku życia, gwarantując bezpieczeństwo osobiste i nietykalność mienia.

Jednocześnie wyciągnięto z domów 5.000 mężczyzn od 14 do 60 lat i pognano z podniesionymi rękami do punktów zbornych. Tam ustawiono ich w szeregi i rozstrzelano. Polowano specjalnie na uczniów gimnazjalnych i harcerzy. Nie zapomniano i o dziewczętach, kilkaset harcerek i gimnazjalistek podzieliło los swych kolegów i braci.

Za legalnie straconych przez władze wojskowe polskie 260 dywersantów schwytanych z bronię w ręku, strzelających do wojska w czasie przemarszu — przeszło 5.000 niewinnych ludzi, przeważnie dzieci. Oto niemiecka szala sprawiedliwości! Na tym nie skończył się zresztą „odwet”. Po przejęciu władzy przez „gestapo” rozpoczęło się dopiero systematyczne tępienie Polaków w Bydgoszczy. Jeszcze w kwietniu 1942 r. stracono 39 Polaków, pod pretekstem znęcania się nad Niemcami w dniu 5 września.

A występy dywersantów niemieckich w Bydgoszczy i na pograniczu nie wyczerpuję się i nie ograniczają się do tych terenów. 61 pułk piechoty polskiej ostrzeliwała ludność niemiecka kolo Brzozy i Nowej Wsi, 62 — pod Solcem, kompanię jednego z pułków ostrzelano koło Błonia, pod Warszawą, oddziały polskie zaatakowali w dniu 13 września pod Garwolinem, cywilni Niemcy, granatami i karabinami maszynowymi.

W czasie licznych rewizji, w tych dniach, znajdowano w domach niemieckich: radiostacje, magazyny broni, gniazda karabinów, maszynowych.

 

*      *
*

Mordowana przez wkraczające wojska niemieckie i bojówki cywilna ludność polska, chwytała z rozpaczy za broń. Wojna stawała się naprawdę „totalną”. Na Śląsku przed wkroczeniem wojsk niemieckich, a po wycofaniu się Polaków, trwały walki między cywilną ludnością polską, a bojówkami niemieckimi. Były to akty samoobrony. Niemieccy kronikarze wojny piszą o wielu takich wypadkach. Jeden z nich mówi o Ślązakach:

 

Str. 33

„Walczyli o każdy metr ziemi. Dom za domem musiał być zdobywany. Drzwi i bramy były zamknięte, zabarykadowane”.

Broniła się zajadle Polska Poczta w Gdańsku. Polscy listonosze walczyli tak zawzięcie, przeciw bojówkom hitlerowskim, że trzeba było dopiero pomocy regularnego wojska z czołgami i armatami, saperów zakładających miny, aby po dłuższym oblężeniu zdobyć ten budynek.

Polska ludność, gdy rzucił się na nią uzbrojony wróg, broniła się do ostatka. Nie mordowała podstępnie. Nie napadała. Broniła swych domów, swych posterunków, swych warsztatów pracy. Broniła się przed uzbrojonymi bandami „obywateli polskich” — Niemców. Jest to zupełnie co innego, pod każdym względem co innego, aniżeli strzelanie z okien, z lasów, do maszerujących żołnierzy żołnierzy państwa, którego się było obywatelem.

Zupełnie też inaczej wygląda nasz żołnierz, broniący się przed podstępnym napadem cywila – Niemca, a inaczej, żołnierz niemiecki mordujący tysiącami Polaków, którzy z bronią w ręku nie występowali, a całą ich winą było to, że są Polakami.

Niewspółmierność tych rzeczy jest tak oczywista, że propaganda niemiecka, nie usiłowała nawet tego tłumaczyć. Ukrywa co najwyżej te fakty, tak jak ukrywa skrzętnie wobec wszystkich masowe zbrodnie „Gestapo” w Polsce.

My szczycimy się tym, że Polacy na Śląsku nie dali się wyrzynać niemieckim bojówkom jak barany. Oni wstydliwie ukrywają każdy akt „represji”, który jest niczym innym, jak tylko zwykłym mordem z premedytacją.

 

Str. 34

 

1939-1942

 

Str. 35

 

TREŚĆ:

1.
Do Francji i Norwegii
2.
W obronie Polski i Anglii
3.
Lwy Tobruku
4.
Z za drutów do armii
5.
W Chinach i na morzu Koralowym
6.
W „oflagach” i obozach
<=
Str. 36

stat4u

0

Almanzor

Bejka, to zawolanie rodzinne, z Podlasia.

72 publikacje
3 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758