Zasada najmniejszego działania
17/06/2012
782 Wyświetlenia
0 Komentarze
6 minut czytania
Mówią, że na piłce nożnej zna się każdy Polak. No to ja też.
Mając świadomość, że mój wpis utonie w morzu innych, pozwolę sobie jednak na wrzucenie swoich refleksji po niezbyt chlubnym finale naszej obecności na Euro 2012. A raczej całkiem niechlubnym – cóż tu ukrywać – nie tylko wypadliśmy z gry – zajęliśmy ostatnie miejsce w najłatwiejszej ponoć grupie.
Moim zdaniem główny ciężar odpowiedzialności za taki, a nie inny finał spada na trenera-selekcjonera Franciszka Smudę. Zaproponował on i realizował strategię opartą na zasadzie najmniejszego działania, czyli wyjścia z grupy poprzez uciułanie minimalnej ilości punktów.
Zasada najmniejszego działania sprawdza się dość dobrze w fizyce, począwszy od zasady Hamiltona w mechanice (poruszające sie ciała zawsze wybierają taką drogę, dla której całka z równania opisującego stan układu daje wartość najmniejszą) poprzez zasadę Fermata w optyce (światło biegnie po najkrótszej drodze) po ogólną teorię względności, której fundament stanowi przyjęcie najmniejszej wartości przez całkę działania Eulera-Lagrange’a.
Lecz czy sprawdza się ona w futbolu? Owszem, ale wymaga to spełnienia określonych warunków. Strategię opartą na minimalizmie mogą uprawiać drużyny, które zwie się „maszynami do wygrywania” – a nie zespoły stanowiące zbieraninę zawodników nierównej klasy drogą swoistego pospolitego ruszenia – te mogą odnieść sukces przede wszystkim dzięki huzarskiej szarży. Taki styl gry zapewnił Polakom sukces podczas mistrzostw olimpijskich w Monachium w 1972 r. i dwa lata później – na mistrzostwach świata. Nie mogę zrozumieć, dlaczego doświadczony skądinąd trener przyjmuje tak odstającą od możliwości i mentalności piłkarzy strategię. Czyżby uległ czarowi trendów lansowanych przez premiera Tuska, którego ambicje sprowadzają się (wedle jego słów) do ciepłej wody w naszych kranach?
Przyjęciu tej niefortunnej dla naszej drużyny strategii towarzyszyła beztroska niekonsekwencja w jej realizacji. O ile taktyka przyjęta na meczach Polska- Grecja (skoro gramy o remis, po co wprowadzać zawodnika w drugiej połowie meczu z Grekami? – wszak jest remis!) i Polska-Rosja (aby osiągnąć remis przyjmujemy układ defensywny 4-5-1) z grubsza odpowiadała zamiarom strategicznym, o tyle w meczu z Czechami stała z nią w rażącej sprzeczności. Przecież wiadomo było, że mecz MUSIMY wygrać! Czy dla osiągnięcia tego celu przyjmuje się układ defensywny, z jednym napastnikiem? Czechom, zainteresowanym wszak remisem, wystarczyło otoczyć Lewandowskiego troskliwą opieką. Sytuacja zmieniła się po przerwie, gdy Czesi wiedzieli już, że remis im nie wystarcza. A Smuda zachował się tak, jakby wyniku do przerwy w meczu Rosja – Grecja nie znał! Zachowując układ defensywny „unieruchomił” i tak cherlawy atak miast wprowadzić Brożka na całą drugą połowę. A potem były już tylko nerwy, jak to zwykle w meczach o wysoką stawkę. Kto jak kto, ale doświadczony selekcjoner kadry krajowej powinien mieć tego świadomość. Czy oni tam nie korzystają z usług psychologów? (Na marginesie – obserwując mecze Polaków odnosiłem wrażenie, że nikt nie troszczy się o racjonalne gospodarowanie adrenaliną piłkarzy).
Cóż, piłka jest okrągła a na tym turnieju świat się nie kończy. To prawda, jak i to, że to tylko futbol, zabawa, a my mamy poważniejsze problemy; stosowniej byłoby bardziej zainteresować się chlebem niż igrzyskami.
Jedno tylko boli: w pomeczowej wypowiedzi „na gorąco” nasz trener oświadczył, że „zrobiliśmy co w naszej mocy”. Podziękował zawodnikom, działaczom za wysiłek, kibicom za doping – no i pięknie. Żal, że zabrakło jednego choćby słowa. Słowa „przepraszam”. Ja wiem, że dziś to słowo jest „niehonorowe” wszak unikają go jak diabeł święconej wody politycy od lewa do prawa (a wszyscy uważają się za wielce honorowych) – doszło do tego, że słowo „przepraszam” stało się jednym ze sposobów karania przez sądy! Ale czy to naprawdę uszczerbek na honorze powiedzieć, choćby tak: „jest mi przykro drodzy Rodacy, że nie udało mi się spełnić waszych oczekiwań”.