Uderzające jest to, że zbitka krótkich inwokacji z naszych hymnów jest semantycznie bez zarzutu i tworzy logiczny ciąg. Jeśli wzmocnimy to rozważanie kwietniowym przełomem, najpierw dla nas, potem dla Węgrów…
Ostatnie dni najwyraźniej przyniosły zmianę wektora zainteresowania mediów, tudzież rozmaitych "autorytetów". Wątpię aby była to kwestia rozkazu – głupota, ewentualnie instynkt stadny połączony z głupotą nie potrzebuje hasła "wykonać !", tak się po prostu dzieje, że w sforze ujada się najprzyjemniej.
Nasila się kampania bijąca w Viktora Orbana, który jako pierwszy w naszej części Europy (mam na myśli geopolityczny zamtuz sowieckiej strefy wpływów), tak skutecznie i z takim rozmachem zerwał z "dziejową koniecznością" i pchnął swój kraj w kierunku, który jeszcze dwadzieścia z kawałkiem lat temu, wydawał się nam oczywisty.
Szkoda czasu aby wymieniać liczne nazwiska krytyków orbanowskiej polityki – znacie je doskonale. Przekrój środowiskowy (bądź polityczny) jest zaiste imponujący, jednakże większość tych głosów ma jedną cechę wspólną – po wygłoszeniu antylaudacji aż się chce zakrzyknąć – "i kto to mówi ?!".
Jak mają się rzeczy na Węgrzech ? Dokładnie nie wiem. Wiem natomiast jedno – nie mają się tak jak chciałby tego szeroki front zatroskanych o los Węgier, muszą wręcz wymykać się obecnej koncepcji geopolitycznej Europy. Nawet pobieżne zgłębienie tematu pozwala na przypuszczenie, że rzeczy na Węgrzech mają się na tyle dobrze, że w obronie konsensusu Węgier gyurcsánowskich, czytaj – poprawnych – uruchomiła się na naszych oczach machina werbalnej interwencji o wymiarze niemal 1956 roku. I to wcale nie niepostrzeżenie – to się właśnie dzieje – tu i teraz.
Myślę sobie przewrotnie, że także w interesie Polski leży sukces Węgier, które mogą stanowić punkt odniesienia na całkiem nieodległą przyszłość. Wątpię czy wynikającą nawet z obecnego kalendarza wyborczego. Jest bowiem coś niebywale frapującego w fakcie, że Viktor Orban swoje wybory wygrał 11.04.2010 roku, zaledwie dzień po tym jak Polska, w sensie symbolicznym oczywiście, utraciła swoją potencjalną szansę na marsz w kierunku podobnych zmian. Ksiądz Małkowski zwykł w takich sytuacjach mawiać (zapewne za ks. Bozowskim) iż nie ma przypadków, są tylko znaki.Jaki znak w tej naszej polsko-węgierskiej historii stanowią przełomowe wydarzenia z kwietnia 2010 roku ? Tego nie wiem. Z jakichś jednak powodów ulegam wrażeniu, że jest to znak, który przyniesie coś pozytywnego
Mam zatem propozycję akcji blogerskiej.
Wszyscy blogerzy, którym jeszcze się coś chce, proszeni są o wstawienie w stopce swoich podpisów następującego hasła:
Słowa "Isten, áldd meg a magyart", podobnie jak "Jeszcze Polska nie zginęła" stanowią wersy otwierające hymn państwowy – połączone w tej parze znakomicie współgrają ze znanym u nas od wieków przysłowiem "Polak, Węgier, dwa bratanki". Węgierskie zdanie oznacza "Boże zbaw Węgrów" –coś mi mówi, że również w naszym interesie leży to aby istotnie Bóg zbawił Węgrów…
Uderzające jest też to, że zbitka tych krótkich inwokacji z naszych hymnów jest semantycznie bez zarzutu i tworzy logiczny ciąg. Jeśli wzmocnimy to rozważanie wspomnianym już kwietniowym przełomem, najpierw dla nas, potem dla Węgrów… cóż… brak słów… są tylko znaki ?
Niech ta symboliczna akcja będzie poparciem tego co dzieje się na Węgrzech i zarazem sprzeciwem przeciwko temu co dzieje się, zapewne nie po raz ostatni, w Polsce (nie tylko odnośnie Viktora Orbana).
Jednocześnie niech będzie to swoiste memento mori dla "naszych" pomazańców, nędznych polityków zmierzających w całkowicie przeciwnym do węgierskiego kierunku – niech pamiętają, że żaden immunitet nie trwa wiecznie.
Nie wiem jak długo powinna trwać taka akcja – dzień, tydzień, rok, a może do skutku ? Do dnia, w którym nie będziemy się musieli wstydzić przed naszymi historycznymi braćmi Węgrami ?
To pozostawiam do Waszego uznania.