Pewnie wielu z Was zastanawia się o co chodzi w proteście „pieczątkowym” lekarzy.
Część pewnie uwierzyła w słowa ministra zdrowia, albo szefa NFZ o niemoralnych lekarzach, którym "się nie chce", albo "są na smyczy koncernów farmaceutycznych", ewentualnie po prostu są złośliwi i odsyłanie kogoś z kwitkiem co powoduje u nich wielokrotne orgazmy.
Pozwolę sobie wyjaśnić piekielność sytuacji. Niestety, będzie dość długo…
Jak wiecie, nowa ustawa weszła 1 stycznia, a w połowie grudnia zostały zapowiedziane protesty. Od czasu do czasu ktoś zarzuca, że ustawa jest znana już pół roku, a wcześniej było OK. Nie było. Już w maju poszedł pierwszy list z podpisami kilkunastu tysięcy lekarzy do minister zdrowia, że ustawa wprowadza bałagan i złe rozwiązania.
Pomijam oczywiście fakt, że rozporządzenie i lista leków zostały opublikowane na ostatnią chwilę (dokładnie 30 grudnia o 23:10 był dostępny komplet dokumentów), chyba po to, żeby nikt normalny nie miał szansy się z nimi zapoznać.
A jakie rozwiązania wprowadzają?
Nakładają kary na lekarzy, którzy przepiszą receptę niezgodnie z wytycznymi ministerstwa. Na pierwszy rzut oka oczywiste, przecież jeśli chcę brać pieniądze, muszę mieć wytyczne i ich przestrzegać. ALE:
1. Muszę sprawdzić PEWNY dowód ubezpieczenia. W Polsce nie ma takiego dokumentu! Cały czas "jest wprowadzany" (od 2004 roku…). W związku z tym jest pełno różnych "dokumentów, które chwilowo świadczą o ubezpieczeniu". Jak to wygląda?
Składka jest odprowadzona nie wtedy, kiedy pracodawca pobierze pieniądze z naszej wypłaty, tylko kiedy wpłaci je na konto NFZ. I to w terminie. Jeden dzień zwłoki sprawia, że na kolejny miesiąc jesteśmy nieubezpieczeni. Innymi słowy, najpowszechniejszy druk – RMUA, o niczym nie świadczy. Bo jak mogę brać odpowiedzialność za to, że ktoś zapomniał? Tak samo wygląda to z ZUSem. Jedyny pewny dowód, to potwierdzenie przelania składki z ZUS do NFZ. A takiego nie ma! Nawet dzieci, które obowiązkowo są ubezpieczone, mogą się załapać na "brak ubezpieczenia". Jak? Dzieci ubezpiecza albo "rodzic" albo "urząd" – każdy ma swoje oznaczenia. Jeśli podam na dokumencie zły kod, pacjent jest traktowany jako nieubezpieczony! A rodzice których pytam kto zgłasza dziecko do ubezpieczenia najczęściej nie wiedzą o czym mówię… Oczywiście za nieubezpieczonego płacę karę.
2. Muszę sprawdzić, czy lek który przepisuję jest zarejestrowany w danej chorobie. Na pierwszy rzut oka znów OK. Ale tylko leki oryginalne mają pełną rejestrację. Zamienniki już nie. Dlaczego? Bo każda zarejestrowana "choroba" kosztuje. A wcześniej nikt nie dbał czy rejestracja jest czy nie, bo i tak stosowano tę samą substancję. Teraz np. nie mogę dać Polocardu pacjentowi po zawale, bo tylko Aspirin ma rejestrację. A to ten sam lek. Pierwszy oczywiście dużo tańszy, ale nie ma rejestracji na zawał, mimo, że jest powszechnie stosowany. Jeśli go zapiszę, zostanę ukarana.
Poza tym duża część leków zaczyna być stosowana poza pierwotnymi wskazaniami – na tym polega postęp w medycynie. Okazuje się, że lek działa też w innych chorobach, więc zaczyna się go tam stosować. Teraz ministerstwo tego zabrania.
3. Muszę sprawdzić najnowsze obwieszczenie na stronie ministerstwa. Urzędnicy zapowiadają, że lista leków będzie się zmieniać tak często jak trzeba. Co to oznacza? Codziennie przed pracą będę musiała przejrzeć listę kilku tysięcy preparatów, żeby zobaczyć czy nic nowego nie doszło. Jeśli zapiszę lek ze "starej listy" nie wiedząc, że dziś rano wyszła nowa, zostanę ukarana. (PS. W momencie pojawienia się listy serwery MZ padły)
4. Muszę mieć zaświadczenie od specjalisty. Taki druk jest ważny rok. Czyli co rok, nawet osoby które tego nie potrzebują muszą stanąć w kolejce do np. kardiologa. Tylko po papier. Jeśli natomiast dopiero rozpoznałam chorobę, np. alergię u małego dziecka, nie mogą dać mu tańszych leków od razu. Muszę mieć zaświadczenie. Czyli na kilka miesięcy (bo tyle czeka się na wizytę u specjalisty) pacjent dostaje tylko drogie leki. Dla wielu rodzin nie do wykupienia, więc dzieciak zostaje nieleczony. Jeśli się zlituję i wpiszę zniżkę, zostanę ukarana.
5. Muszę określić, czy pacjent nie należy do jednej z 9 grup "zniżkowych" – np. kombatanci, krwiodawcy itd. Większość pacjentów nie nosi ze sobą zaświadczeń o przynależności do danej grupy. Poza tym większość tych zaświadczeń można łatwo sfałszować. I znów – to ja zostanę oszukana, ale to ja zapłacę karę.
6. W tym całym zamieszaniu z papierami mam jeszcze mieć czas zbadać pacjenta i pomyśleć jak go leczyć. A później sprawdzić, czy urzędnik z NFZ mi na to pozwoli, bo może moja wiedza i publikacje naukowe nie wystarczą i dostanę karę…
Na przykładzie (naciągam tu trochę, ale sens jest zachowany) – przychodzi matka z małym dzieckiem. Nie wie jak dziecko jest ubezpieczone (już powinna dostać receptę na 100%). Dziecko ma alergie, musi dostać specjalne mleko, ale nie mam zaświadczenia od specjalisty (recepta 100%), w dodatku podejrzewam alergię, której objawem jest wysypka, a urzędnik NFZ uznał, że to mleko należy się tylko przy dusznościach (100%). Może jest już nowa lista i to mleko ma zniżkę, ale nie mam tego jak sprawdzić, bo strona ministerstwa padła. Tak czy inaczej do wyboru mam napisać receptę na 100%, albo przybić pieczątkę "do decyzji NFZ" – wtedy może jakaś refundacja będzie…
Musicie przyznać, że nie jest wesoło. Do teraz jakoś to działało, bo prawo było złe, ale nie było kar za naginanie go do realiów. Teraz są i muszę się sztywno trzymać. Do wyboru mam albo zaszkodzić pacjentowi, albo sobie. Nikomu nie życzę takich wyborów.
I dlatego piszę recepty z pieczątką "refundacja leku do decyzji NFZ". Żeby się wreszcie urzędasy zbudziły i zajęły tym, co powinni wprowadzić już dawno – kartą ubezpieczenia i ogólnopolskim systemem. A od leczenia wara – chyba, że chcecie się leczyć u urzędników…
źródło: http://piekielni.pl/21976/
Najpierw Cie ignoruja, potem sie z Ciebie smieja, potem z Toba walcza - i wtedy wygrywasz! Jeszcze Polska nie zginela... / Isten, áldd meg a magyart...